Rozdział 15

Po drugiej stronie torów tramwajowych, nieco na zachód od głównego dworca kolejowego w Amsterdamie, znajduje się niewielki bar, który już od pięciuset lat słynie z podawanego tu dżinu. Nie jest to zniewieściały dżin, faworyzowany przez rozgorączkowanych angielskich graczy w krykieta czy też amerykańskich dyletanckich tenisistów, lecz holenderski dżin o silnym aromacie i niezłej mocy, który jego wytwórcy nazywają geneverem.

Bar jest stary, o ścianach pokrytych ciemnym drewnem, które przez całe stulecia dodatkowo pociemniało od tytoniowego dymu. Podłoga z desek wytarta jest butami, które stąpały po niej przez kilka wieków, a szerokie szczeliny między deskami wypełnione są brudem, który nanieśli tu ludzie współcześni Rembrandtowi i van Goghowi. Wewnątrz zawsze panuje przytłumiony gwar i snuje się nikotynowy dym.

Seth Ridgeway siedział przy mahoniowym barze, rozkoszując się szklaneczką dżinu genever i obserwując jednocześnie człowieka, który chodził za nim przez ostatnie trzy dni. Mężczyzna miał bladą, ascetyczną twarz, krzaczaste ciemne brwi oraz oczy, jakie dawni mistrzowie malowali na twarzach ludzi opętanych. Płaszcz wisiał na nim jak na kiju, a resztka włosów na jego głowie była chyba koloru ciemnokasztanowego.

Seth pociągnął łyk i przez chwilę rozkoszował się smakiem alkoholu, zanim przełknął. W lustrze za barem widział odbicie tamtego; siedział sam przy małym okrągłym stoliku ze szklanką jasnego piwa, pogrążony w lekturze książki w papierowej oprawie.

Seth po raz pierwszy zauważył go na lotnisku w Schiphol, gdy stał na korytarzu tuż za stanowiskiem kontroli paszportowej. Facet ubrany był w niedopasowany garnitur, sprawiający wrażenie kupionego w jakimś sklepie z używaną odzieżą i wyglądał zupełnie jak jeden z meneli, ulicznych kloszardów, żebraków, ludzi naprawdę bezdomnych, których Holandia przyciągnęła liberalnym podejściem oraz jeszcze bardziej liberalnym programem pomocy społecznej. Minął go wtedy, a mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy i zrobił w jego kierunku niepewny krok. Seth rozejrzał się szybko i ruszył wartkim krokiem, chcąc uniknąć prośby, jak się spodziewał, o parę drobnych. Wystarczyło, by wsiadł do taksówki, a już o nim zapomniał. Jechał do centrum Amsterdamu, a zmęczenie spowodowane długą podróżą samolotem wyssało energię najpierw z jego ciała, a potem z umysłu. Następnego jednak ranka, kiedy zszedł na śniadanie mężczyzna ten siedział już w hotelowym holu.

Seth dopił dżin i dał barmanowi znak, że zamawia jeszcze jedną kolejkę. Potem przesunął się trochę, a ukryte w kieszeni płaszcza magnum kaliber dziewięć milimetrów, które kupił za grosze poprzedniego wieczora, uderzyło miękko o drewnianą ścianę baru.

Początkowo zakładał, że człowiek ten pracuje dla Strattona; zmienił jednak zdanie po swoim telefonie do NSA, kiedy informował o tym, co się dzieje.

– Mój człowiek? – W głosie Strattona słyszał niepokój. – Nie mam żadnego człowieka w Amsterdamie. Przynajmniej jak dotąd.

Seth poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Pozwolił sobie na odrzucenie ochronnej gardy, w efekcie tamten miał wiele okazji, by go zabić. A jednak nie zrobił mu nic złego.

– To nie znaczy wcale, że niczego nie zrobi później – denerwował się Stratton. – W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdobyliśmy pewne dodatkowe informacje, które dowodzą, że w tej grze bierze udział więcej graczy, niż początkowo sądziliśmy. Wszyscy są niebezpieczni.

– W grze? – zdziwił się Seth. – Czy to jest dla ciebie tylko grą? Przecież to jest moje życie… oraz życie mojej żony. To nie jest żadna gra.

– To wszystko jest gra, Seth – odparł spokojnym głosem Stratton. – Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, kiedy zaczynasz to traktować poważnie. Straciłeś do tego dystans. Dlatego właśnie powinieneś wrócić. Możemy zapewnić ci ochronę. To nie jest zabawa w policjantów, Seth. To inna gra, zupełnie inna gra.

Seth nie miał gotowej odpowiedzi. Być może była to gra, a być może nie. Ale Stratton w jednym się nie mylił: czymkolwiek to było, z pewnością nie było zabawą w policjantów. Obraz, który spoczywał bezpiecznie na lotnisku w Amsterdamie, był zbyt niebezpieczny, żeby sam jeden mógł się nim zająć. Bo była to w większym stopniu gra Strattona; Ridgeway nawet nie znał wszystkich jej reguł.

– Zostań w swoim pokoju, Seth. Niech ci tam przynoszą posiłki. Nie wychodź na ulicę. Zaczekaj, aż do ciebie dojadę.

Seth przypomniał sobie te słowa, gdy barman przesunął w jego kierunku kolejny kieliszek dżinu. Rozmowa odbyła się dwa dni temu. Co się stało ze Strattonem? Dzwonił pod numer, który agent mu podał, ale nikt nie odbierał. Nikt też nie zostawił mu żadnej wiadomości w hotelowej recepcji.

Seth spojrzał demonstracyjnie na zegarek, następnie zaczął grzebać w kieszeni i wyciągnął wielokolorowy plik guldenów. Wyjął dwa banknoty, podał je przez bar, potem jednym haustem dopił resztkę dżinu. Zsunął się z taboretu i machinalnie ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Szczupły mężczyzna o oczach szaleńca zamknął książkę i również zaczął zbierać się do wyjścia.

Na zewnątrz panował już ogromny ruch, wszędzie toczyły się rowery, tramwaje, autobusy i dziesiątki najrozmaitszych aut. Wszystkie te pojazdy jakby tańczyły w wytwornym, mechanicznym balecie, usiłują zmienić pas ruchu lub poszukując kolejnego zakrętu, miejsca na zaparkowanie czy też luki w sznurze pojazdów, by choć odrobinę przyspieszyć. Seth mijał sklep jubilerski oferujący diamenty, gdy nagle zatrzymał się przed wystawą, jakby coś szczególnego przyciągnęło jego uwagę. W szybie dostrzegł odbicie człowieka o szalonych oczach, który wyszedł szybko z baru, potem zatrzymał się, dostrzegłszy Ridgewaya.

Seth obrócił się gwałtownie od wystawy i ruszył w stronę dworca centralnego, zaczynając opracowywać w głowie plan. Człowiek o szalonych oczach ruszył za nim. Dla kogo pracował? Jeśli nie dla Strattona i nie dla KGB, to w takim razie dla kogo? Im bliżej dworca, tym większy był tłum. Zbliżało się Boże Narodzenie i ludzie nosili niezliczone paczki zawinięte w kolorowe papiery, i torby wypełnione zakupami.

Boże Narodzenie, pomyślał Seth. Cholera. Spojrzał na datę wyświetloną na cyferblacie zegarka. Pięć dni do Gwiazdki. Kobiety z zakupami tłoczyły się wokół niego, czekając na zielone światło. Seth był dosłownie osaczony przez miliony drobnych pakunków owiniętych w szeleszczące papiery oraz torby wypchane zakupami. Kobiety rozmawiały radośnie, ale Seth rozumiał jedynie kilka słów, tych przypominających język niemiecki. Jedno zrozumiał – kobiety były szczęśliwe, zadowolone, usatysfakcjonowane i z ochotą wracały do własnych domów i rodzin. W tej chwili ich szczęście bardzo mu doskwierało.

Światła zmieniły się i tłum wylał się z krawężnika na jezdnię i dalej na plac przed dworcem kolejowym. Seth szybko wyprzedził zbity tłum i wpadł do hali dworcowej dużo wcześniej niż pozostali. Przeszedł obok kiosku z gazetami w stronę budki, na której wywieszone były rozkłady jazdy pociągów, szybko odnalazł ten jadący na lotnisko. Za pięć minut. Seth zanotował w pamięci numer peronu i odwrócił się. Kątem oka zauważył, że facet, który go śledził, demonstracyjnie przegląda książki wystawione na regale.

Seth przepychał się przez tłum w stronę kasy, a potem kupił bilet. Tamten stanął na końcu sąsiedniej kolejki. Ponad ich głowami ze stukotem i hukiem przejeżdżały pociągi.

Na peronie było niewielu ludzi, przede wszystkim podróżni z walizkami. Seth podszedł do końca peronu i zatrzymał się. Zegar wskazywał godzinę trzynastą dwadzieścia, ale pociąg jeszcze nie nadjechał. To dziwne. Holenderskie pociągi z reguły przyjeżdżały przed czasem. Zawrócił, chcąc przejść w drugi koniec peronu, gdy zauważył, jak jego cień wchodzi po schodach. Nieznajomy szybko obrócił się i usiłował udawać brak zainteresowania, ale robił to wyjątkowo kiepsko. Albo był amatorem, albo też jego mocodawcy chcieli, by Seth wiedział, że jest śledzony.

Po chwili z hałasem wjechał na peron pociąg, rozległo się syczące westchniecie i otworzyły się pneumatyczne drzwi. Z pociągu wylał się tłum zmęczonych ludzi dźwigających torby i walizki; widać popołudniowe samoloty z Ameryki dotarły już na miejsce.

Seth wsiadł do wagonu i rozejrzał się. Mężczyzna o szalonych oczach również zdążył wsiąść. Cóż, profesjonalista czekałby do ostatniej chwili. Drzwi zamknęły się sykiem i pociąg zaczął nabierać szybkości. Przemknęli przez przemysłową dzielnicę miasta, potem łagodnie skręcili na południe. Minęli stację Amstel i jechali przez otwarte poldery. Na myśl o szczupłym mężczyźnie z szalonym wzrokiem, który jechał w następnym wagonie, Seth poczuł dosłownie mrowienie. W jaki sposób facet mógł być powiązany z Zoe oraz z zabitymi w Los Angeles? Przez moment ogarnęło go zwątpienie, czy postępuje właściwie. Czy nie powinien jednak zaczekać na Strattona. Ale Seth nigdy nie był dobry w czekaniu.

Na przedmieściach Amsterdamu pociąg zwolnił; Amstelveen oddzielał od lotniska park Amsterdamse Bos. Ridgeway wysiadł wraz z innymi pasażerami, którzy nie jechali na lotnisko. Nie pofatygował się nawet, by spojrzeć za siebie. Wiedział, że gdzieś z tyłu podąża mężczyzna o szalonych oczach.

Szybkim krokiem szedł w stronę Amsterdamse Bos; przypomniał sobie letni dzień, kiedy on i Zoe urządzili tam sobie piknik obok stawu z błękitną jak niebo wodą. Zoe była jeszcze wtedy studentką i przyjechała zapoznać się z nieudostępnianymi publiczności obrazami ze zbiorów Muzeum van Gogha. Oderwał ją wtedy od pracy, za co mu później dziękowała. Wynajęli rowery i jeździli niemal do zapadnięcia zmroku. Tamte ścieżki wciąż jeszcze były żywo zapisane w jego pamięci.

Seth zmierzał w kierunku wschodniej granicy parku. Ziemia była miękka i pokryta wilgotnym, uginającym się pod stopami dywanem. Wśród szarych, pozbawionych już liści drzew widać było gdzieniegdzie ciemnozielone drzewa iglaste.

Minął wąską asfaltową alejkę, potem zszedł niewielkim wałem między cedry, skąd wyraźnie widział drogę. Było to dobre miejsce na zasadzkę.

Miał wrażenie, że czas wlecze się bez końca. Spojrzał na wskazówkę sekundową. Jeden, dwa obroty dookoła tarczy i wciąż nikogo. Czyżby udało mu się zgubić ogon?

Czekał, a jego ciepły oddech zamieniał się w chłodne kłęby pary. W oddali usłyszał wycie silników odrzutowych, a chwilę później pełen radości ryk samolotu odrywającego się od ziemi. Nie dobiegały go żadne odgłosy ruchu ulicznego, nie widział samochodów i, co najważniejsze, nie widział też nigdzie człowieka o szalonych oczach.

Gdy był już bliski podjęcia decyzji o powrocie, tamten pojawił się między drzewami, daleko, po drugiej stronie asfaltowej drogi. Stał na skraju parku, jak spłoszone dzikie zwierzę. Potem ruszył pospiesznie i z głową pochyloną nisko wskoczył między drzewa po drugiej stronie. Seth zrozumiał, że mężczyzna tropi go po śladach odciśniętych w miękkiej ziemi. Tak bardzo pochłonięty był wypatrywaniem śladów, że dotarł do małego, cedrowego zagajnika, zanim wreszcie podniósł wzrok. Zatrzymał się i spojrzał na Setha szeroko otwartymi ze dziwienia oczami. Ridgeway mierzył w jego klatkę piersiową z magnum, z satysfakcją obserwując strach, jaki pojawił się na twarzy mężczyzny.

– Nie, błagam! – jęknął tamten, podnosząc ręce do góry. – Nie miałem zamiaru wyrządzić panu krzywdy.

– Dlaczego więc pan mnie śledzi?

– Żeby przekonać się… czego pan szuka.

– A kogo to interesuje?

– Wielu ludzi. Pan z pewnością wie o tym.

Seth skinął głową.

– Wiem i zdaję sobie sprawę, kto jest po której stronie. Rozmawiałem z tymi, którzy są po mojej, ale twierdzą, że nie znają pana.

– Być może to oni są po niewłaściwej stronie – odparł człowiek łagodnie.

– Być może. Ale nie sądzę, aby tak było.

Seth zrobił krok do przodu. Mężczyzna gwałtownie cofnął się, potknął o korzeń i po prostu klapnął na ziemię.

– Dlaczego pan mnie śledzi? – Seth powtórzył pytanie.

– Ludzie, dla których pracuję, są zainteresowani panem oraz obrazem.

– Skąd pan wie o obrazie? – zapytał obojętnym tonem Seth.

– Po prostu wiemy.

Seth uniósł pięść, jakby zamierzał uderzyć.

– Proszę przestać – krzyknął mężczyzna z taką siłą w głosie, że Seth bezwiednie posłuchał. Był to głos człowieka nawykłego do tego, że ludzie wykonują jego polecenia.

– W porządku – odparł Seth. – Jeśli przestanę, chcę coś w zamian. Chcę informacji.

– Powiem panu wszystko, panie Ridgeway, ale nie pod groźbą pistoletu.

Seth patrzył na niego dłuższą chwilę, potem odszedł kilka kroków i schował broń do kieszeni płaszcza. Mężczyzna powoli wstał, otrzepał płaszcz.

– Nazywam się Kent Smith, jestem księdzem i pracuję ja ko archiwista w Watykanie.

– Jezu Chryste – nie mógł powstrzymać się Seth, a Smith skrzywił się lekko, słysząc wezwanie Boga nadaremno. – I pan również pragnie posiąść to malowidło?

Smith przytaknął.

– Obawiam się, że ludzie dla których pracuję, pragną je zdobyć.

– W którąkolwiek stronę się obrócę, ktoś pragnie posiąść ten przeklęty obraz.

Na twarzy Smitha znów pojawił się grymas.

– Pojawi się jeszcze więcej ludzi, zanim zdąży pan pozbyć się tego obrazu. Możemy panu w tym dopomóc.

– „My”, to znaczy kto?

– Niewielka lecz wpływowa grupa ludzi z Watykanu, zdecydowanych nie dopuścić do tego, żeby obraz oraz bezcenna relikwia z nim związana zostały wykorzystane przez ludzi dla ich własnych, partykularnych interesów.

– A więc wy jesteście dobrymi facetami? Czy to właśnie chce pan mi przekazać?

– Niech pan nie drwi, panie Ridgeway. Rzecz dotyczy spraw, które mogą zmienić bieg historii. – Głos Smitha stał się nagle ostry, niemal ewangeliczny. – Chodzi o rzeczy o wiele, o wiele większe, niż pan sobie wyobraża, których następstwa są dużo poważniejsze niż los pana, mój czy pańskiej żony.

– Mówiłem panu, że gdzieś mam te wszystkie brednie – odparł Seth. – Dla mnie nie ma nic ważniejszego niż odzyskanie żony całej i zdrowej.

– Możemy panu dopomóc – przekonywał Smith. – Jesteśmy ludźmi, którzy za cel postawili sobie wyplenienie wszelkiego zła, politycznych walk oraz gry o władzę. Sprawy… oraz ludzie, jak pan wie, nie zawsze są tacy, jakimi się wydają.

– Jak choćby archiwiści z Watykanu, którzy udają szpiegów, stawiając czoło szpiegom w Amsterdamie? Smith uśmiechnął się po raz pierwszy.

– Właśnie. I podobnie ludzie zajmujący wysokie stanowiska, zarówno w waszym rządzie, jak i w moim Kościele nie zawsze są tacy, jakimi się wydają.

W tym momencie, przez ułamek sekundy Seth widział czerwoną świecącą plamkę na płaszczu Smitha, a chwilę później ciszę chłodnego, jasnego popołudnia przerwał trzeszczący odgłos wystrzału. Dopiero wtedy zrozumiał, czym była ta czerwona plamka, koniec promienia snajperskiego lasera. Słyszał, jak kula uderza w pierś Smitha, i widział jak mężczyzna leci na pień drzewa. Seth wiedział, że umie opanować nerwy; pozwolił, by stare policyjne instynkty wzięły górę. Chwycił za poły płaszcza Smitha, przeciągnął mężczyznę, kryjąc się za pniem rosłego cedru. Kolejne kule zaczęły przecinać powietrze wśród kępy drzew.

Gdzie oni byli? Wyciągnął z kieszeni płaszcza magnum. Jeśli mieli karabiny z celownikami laserowymi, mogli być bardzo daleko, poza zasięgiem jego magnum. Wśród drzew znów zapadła cisza. Seth wytężył słuch, usiłując zlokalizować niewidocznych wrogów, lecz słyszał jedynie ciężki oddech Smitha. Pochylił głowę, usiłując zrozumieć, co mężczyzna chciał mu powiedzieć.

– Brow… brun… – Głos Smitha ucichł.

Ridgeway pochylił się jeszcze niżej nad umierającym, nadaremnie jednak. Poczuł, jak ciało Smitha wiotczeje w jego ramionach.

Brow, brun. – powtórzył kilka razy w myślach, w końcu doszedł do wniosku, że tamten chciał powiedzieć „Brown”. Brown? Cóż mogło to znaczyć?

Nie miał jednak czasu na rozważanie ostatnich słów księdza. Znów padł strzał, a ułamek sekundy drzewo, za którym się krył, dosłownie eksplodowało drzazgami, i to kilka centymetrów od jego twarzy.

Seth upuścił ciało Smitha i przeturlał się dalej; znów kilka strzałów, jeden po drugim. Zerwał się na równe nogi, podniósł magnum i mierzył, starając się wypatrzyć strzelca. Tylko gdzie był zabójca? Jak miał trafić niewidzialnego wroga? Dwa kolejne pociski wzbiły w górę liście obok jego stóp. Wtedy zobaczył je. Najpierw dwie czerwone plamki, potem trzecią. Krążyły wokół niego, tańcząc po ziemi i po nim, niczym mały rój śmiertelnie żądlących owadów. Było zatem kilku zabójców. Seth oddychał szybko i ciężko. Rzucił się do przodu, uciekając od czerwonych plamek, a kolejne kule pomknęły śladem laserowych promieni i wbiły się w podłoże, wzbijając w powietrze kłęby ziemi i liści.

Wtedy usłyszał ich. Z tyłu. Nie. Z przodu. Byli więc ze wszystkich stron, zamykając go pierścieniem. Znów pojawiły się czerwone plamki i Seth ponownie rzucił się do przodu, uciekając z ich linii. Jednak strzelcy okazali się bardziej systematyczni i działali tym razem bardziej świadomie. Seth wymierzył w kierunki pierwszego odgłosu i wypalił, ale nie usłyszał odgłosu bólu ani krzyku zdumienia. Dobiegł go jedynie odgłos kolejnego wystrzału i poczuł palący ból po prawej stronie.

Jezu Chryste! Lewą ręką dotknął rany i zobaczył na palcach lepką, czerwoną krew. Rana na szczęście była lekka. Chociaż niewiele brakowało, naprawdę niewiele. Próbował modlić się, prosić o pomoc, ale słowa, a nawet myśli tym razem nie nadeszły.

Zaklął w duchu, wcisnął magnum do kieszeni płaszcza i wczołgał się na krótki nasyp w kierunku, z którego przyszedł.

Był już blisko końca drogi, kiedy dostrzegł mężczyznę wychodzącego spomiędzy drzew po drugiej stronie. Tamten przyłożył karabin do ramienia, a Seth odruchowo padł twarzą na ziemię i wyciągnął pistolet. Ułamek sekundy później zobaczył, jak kula rozbija żwir i kruszy asfaltową nawierzchnię tuż przed jego twarzą. Zupełnie nie zważając na strzelców, których miał za plecami, zerwał się na równe nogi i wycelował. Mężczyzna dostrzegł go i usiłował usunąć się z linii strzału, jednak karabin bywa czasami nieporęczny. Seth nacisnął spust i ułamek sekundy później patrzył z satysfakcją, jak kula uderza w pierś mężczyznę, zwalając go z nóg i obracając w powietrzu. Ostatnie, co zapamiętał, zanim padł na kolana, był widok czerwonej, ziejącej dziury w plecach mężczyzny. Znów wcisnął magnum do kieszeni płaszcza i przeturlał się w stronę przepustu. Była to jedyna droga ucieczki. Próba przejścia przez alejkę oznaczałaby wystawienie się na pewny strzał.

Za sobą słyszał ludzi biegnących w jego stronę przez las. Ruszył szybko. Był szeroki w ramionach, a kanał wydawał się bardzo wąski. Jeśli utknie w środku albo będzie się przeciskał zbyt długo, stanie się łatwym celem.

Lecz była to jego jedyna szansa.

Seth rzucił się w błoto, chcąc jak najbardziej zmniejszyć tarcie, potem wsunął się do środka kanału. Metalowe kręgi działały jak wzmacniacz; szybkie, rozpaczliwe oddechy brzmiały mu w uszach niczym przeraźliwe krzyki. Słyszał też wzmocnione odgłosy ludzi ścigających go. Centymetr po centymetrze przesuwał się wewnątrz, odpychając się palcami nóg i podciągając się ramionami.

– Nigdzie go nie widzę! – usłyszał jak jeden z nich woła.

– Na pewno nie przeszedł przez drogę – zawołał drugi, bardziej odległy głos. – Mam cały czas na oku ten teren.

– Musiał ukryć się gdzieś w krzakach przy drodze – zasugerował trzeci głos.

Seth poruszał się całkiem szybko, ale gdy dotarł mniej więcej do połowy przepustu, metalowe kręgi jakby stały się węższe. Zaklinował się! Za sobą słyszał odgłosy kroków poruszających się w zaroślach. Przesunął ramiona, ale wciąż nie mógł ruszyć do przodu. Widocznie ciężar jezdni skruszył przepust i lekko wgiął go do wnętrza.

– Tam jest przepust, który biegnie na drugą stronę ulicy. – Seth usłyszał to całkiem wyraźnie.

Czuł, jak ręce zaczynają mu drżeć, a oddech staje się przykrótki. Przełknął ślinę i spróbował zapanować nad sobą.

– Przynieś latarkę – zawołał jeden z prześladowców. Zdesperowany Seth zdołał wreszcie obrócić się, chociaż czuł, jak metal rozcina mu skórę dłoni i rozdziera odzież.

– Macie latarkę. Bądźcie jednak ostrożni. Jeśli jest w środku, zapewne ma pistolet gotowy do strzału.

– Może powinniśmy kilka razy strzelić do przepustu, tak na wszelki wypadek?

Naprężał mięśnie tak bardzo, że aż widział niebieskie błyski w oczach. Wreszcie poczuł, że ruszył do przodu, początkowo z trudem, później już łatwiej. Uwolnił się! Ale czy zdąży? Każdy strzał do wnętrza przepustu oznacza trafienie w niego.

Czołgał się, zupełnie nie zwracając uwagi na ostre krawędzie. Widoczny przed nim jaskrawy krąg dziennego światła robił się coraz większy, coraz jaśniejszy, aż w końcu jego głowa wyłoniła się z kanału, a chwilę później reszta ciała. Desperacko chwytając oddech, wytoczył się z przepustu i kilka sekund leżał na brzuchu.

– Niech się pan nie rusza, panie Ridgeway.

Seth zamarł w bezruchu. Czas zatrzymał się w miejscu.

– Teraz niech pan obróci się powoli i wstanie.

Powoli obrócił się na plecy i zaczął się podnosić. Przed sobą zobaczył mężczyznę z krótkim wąsikiem i w filcowym kapeluszu na głowie, trzymającego krótki, powszechnie nielubiany pistolet maszynowy typu H &K MP5A, faworyzowany przez brytyjskie oddziały antyterrorystyczne SAS oraz niemieckich komandosów, którzy uwolnili izraelskich zakładników podczas Olimpiady w Monachium w 1972 roku. Była to broń szybka i śmiertelna z bliskiej odległości. Mężczyzna dostrzegł jego wzrok skierowany na karabin.

– Niech pan nie robi niczego głupiego – poradził. – To z pewnością skróci pana żywot.

– No to strzelaj.

W tej samej chwili ktoś zawołał po drugiej stronie przepustu, a chwilę później rozległ się strzał, a po nim trzy kolejne.

Mężczyzna w filcowym kapeluszu aż podskoczył i spojrzał w kierunku wylotu kanału. Był to moment nieuwagi, który Ridgeway natychmiast wykorzystał. Doskoczył do tamtego, walnął go łokciem w twarz, potem kolanem w krocze. Mężczyzna w filcowym kapeluszu dosłownie pofrunął w powietrze, a potem spadł i zwinął się w kłębek.

Seth wyrwał mu pistolet maszynowy i rzucił się przed siebie. Leżący wrzasnął:

– Tam! Jest po tamtej stronie.

A wtedy Seth opróżnił magazynek prosto w niego, potem rzucił broń na ziemię i popędził co sił przez kępy drzew w kierunku Amstelveen.

Загрузка...