Brzask ledwo co zaczął wydobywać cienie kolumnady Berniniego wokół placu Świętego Piotra, a rzymska policja już rozpoczęła przygotowania do cotygodniowej papieskiej audiencji, ustawiając barierki rozdzielające tłum.
Od dłuższego już czasu środa była dniem, w którym papież udzielał audiencji zwykłym ludziom przybywającym z całego świata. I chociaż ta wypadała dzień po Bożym Narodzeniu, Ojciec Święty nie widział żadnego powodu, by odwoływać zwyczajowe zgromadzenia wiernych.
Papież szedł zamyślony z prywatnej kaplicy, wzmocniony dziewięćdziesięcioma minutami godzinek, hymnów pochwalnych oraz odprawioną prymarią – pierwszą mszą dnia powszedniego.
Zatrzymał się przy oknie swego apartamentu w Pałacu Apostolskim i spojrzał na to, co dzieje się poniżej. Dostrzegł zgromadzony już niewielki tłumek, który później miał zająć całe audytorium, jakie Paweł VI wyznaczył na miejsce audiencji generalnych. Audiencje te sprawiały mu szczególną radość. Miał do czynienia z prawdziwymi ludźmi, z bożym stadłem, do którego pasterzowania go wybrano. Nikt nie mógł mu tego odebrać, nawet Braun.
Papież starał się opanować narastający w nim gniew. Zaufał kardynałowi Braunowi w wielu najdelikatniejszych kwestiach Kościoła, bronił go przed tymi, którzy uznawali go nastawionego za zbyt wojowniczo, za pozbawionego zdolności do wybaczania. Gdy tak spoglądając teraz w dół, na ludzi, którzy wstali w środku nocy, by dotrzeć tu przed wschodem słońca, papież poczuł, jak do oczu napływają mu łzy rozgoryczenia, złości i smutku. Jeśli Braun dopnie swego – a zuchwały kardynał prawie zawsze osiągał swoje cele – wkrótce to ten ambitny Austriak będzie udzielał tych publicznych audiencji.
Papież, wstrząsany dreszczem, wziął głęboki oddech, potem wypuścił powietrze z westchnieniem, w którym zawierał się ból całego świata. Tego ranka jego cierpienie wiązało się wyłącznie z odkryciem cudownego Całunu oraz Pasji Zofii.
Braun obudził go wczoraj późną nocą, przekazując tę wiadomość i żądając natychmiastowego zwołania Kolegium Kardynałów. Podkreślił przy tym, że zgodnie z postanowieniami prawa kanonicznego żąda jego abdykacji.
– Abdykacja zgodna z literą prawa kanonicznego – papież prychnął do siebie. Odwrócił się od okna i ruszył w stronę sali jadalnej; pomimo kryzysu na szczytach władzy kościelnej odczuwał głód.
Natychmiast po telefonie Brauna wysłał do Innsbrucku Richarda Bordena, swojego sekretarza stanu, oraz zespół watykańskich archiwistów, w celu potwierdzenia autentyczności zdobyczy Brauna. Papież spoglądał nerwowo na stary zegar wiszący na ścianie. Kiedy Borden wreszcie zadzwoni? Z pewnością dla nich wszystkich była to bezsenna noc. Ale kiedy w końcu zadzwoni?
Wszedł do sali jadanej i pozdrowił członków swego osobistego personelu. Odpowiedzieli, lecz z ich oczu przebijały smutek i niepewność. Czyżby wiedzieli? Ale skąd?
Telefon zadzwonił, kiedy papież zagłębił się w lekturze dziennika „Romę Daily American”. Odebrał w prywatnym gabinecie.
– Tak, Richardzie? – Starał się, by jego głos brzmiał po godnie. – Cóż stwierdziłeś?
Po chwili twarz papieża zmarszczyła się niczym papier, jego zwykle podniesiona głowa opadła, a barczyste ramiona opadły. Nerwowo rozglądał się za krzesłem, na którym mógłby usiąść.
– Tak – odezwał się, a był to głos starca. – Rozumiem.
I znów słuchał.
– Czy jest cokolwiek… Cokolwiek, co możemy zrobić? Słuchając, potrząsał z niedowierzaniem głową, jak gdyby sekretarz mógł to widzieć, wreszcie powiedział stanowczo:
– Nie! Nie wolno ci tego zrobić. W ten sposób zniżylibyśmy się do poziomu moralnego rynsztoka, tak jak on. Wracaj jak najszybciej. Jesteś mi tu potrzebny.
Papież odłożył niespiesznie słuchawkę i ruszył do swej prywatnej kaplicy. Przechodząc korytarzem, spojrzał przez okno. Brzask zabarwił plac na kolor jasnoróżowy. Tłum powoli wzbierał. Spojrzał na ludzi z gorzką czułością kogoś, kto mówi żegnaj.
Potem poszedł pomodlić się o cud.
– To wspaniałe, Georg, po prostu wspaniałe. – Braun obchodził dokoła stół konferencyjny w sali, gdzie zbierała się Rada Ekumeniczna.
Całun Zofii zakrywał niemal cały blat, obok, na mniejszym stoliku przyniesionym z holu spoczywały wysadzana kamieniami złota szkatuła oraz oprawiony w skórę duży wolumin z Pasją Zofii.
Całun miał prawie trzy i pół metra długości, utkany był z lnu, a przedstawiał dwa wizerunki zetknięte głową – przód i tył ciała młodej dziewczyny. W jasnym świetle wczesnego poranka widoczne były blade zarysy konturów ran.
Zza zamkniętych drzwi dobiegły przytłumione głosy ludzi, których papież przysłał z Watykanu w celu potwierdzenia autentyczności Całunu. Braunowi sprawiało radość obserwowanie ich przy pracy. Jako profesjonaliści byli podekscytowani możliwością po twierdzenia jednoznacznie prawdziwych faktów historii, lecz jako ludzie lojalni wobec urzędującego papieża i jego doktryny wykonywali to zadanie ze zmarszczonymi czołami; dobrze wiedzieli, co oznacza uznanie autentyczności Całunu.
Najbardziej zatroskany był Richard Borden. Ale jakie to ma znaczenie, pomyślał Braun. Tak jak kiedyś skryba Konstantyna, który zbierał relacje od mieszkańców osady Zofii, tak teraz Borden oraz inni przestali już być potrzebni. Ich los, tak jak skryby, był już przesądzony.
Od drzwi dobiegło pukanie.
– Otwórz im, proszę, George – rzekł Braun, pochylając się nad stołem i raz jeszcze spoglądając w twarz cudownego wizerunku.
Buty Strattona stukały głucho o drewnianą podłogę. W progu stał Richard Borden, już wkrótce były watykański sekretarz stanu.
– Przekaż kardynałowi, że zaraz wyjeżdżamy – oznajmił Borden.
Braun podniósł głowę.
– A jak się miewa dziś papież?
Sekretarz stanu usiłował zapanować nad gniewem.
– Miewa się nieźle, Wasza Eminencjo, poza tym wyraził zgodę na… prośbę Waszej Eminencji. Kiedy możemy spodziewać się was w Rzymie?
Braun spoglądał przez dłuższą chwilę, jak gdyby głęboko się zastanawiał.
– Kiedy będę gotowy – odpowiedział, spoglądając na Całun.
I właśnie wtedy podłoga lekko zadrżała. Ruszyła gondola kolejki linowej, by zabrać watykańskich gości. Stratton zamknął drzwi przed nosem Richarda Bartona i powrócił do Brauna, stając u jego boku.
– Czy zechciałbyś zostać szefem mojej osobistej ochrony? – zapytał Braun, wciąż wpatrując się w Całun.
– Ależ tak – odparł entuzjastycznie Stratton. – Oczywiście, Wasza Eminencjo.
Stał w służalczej pozycji obok Brauna, wreszcie odważył się zapytać:
– A co z Rolfem? Służył Waszej Eminencji jako ochroniarz przez tyle lat.
– Rolf starzeje się. Poza tym brakuje mu pewnej… pewnej finezji, wymaganej przy wypełnianiu nowych obowiązków.
– Czy powiadomi go o tym Wasza Eminencja?
– Jak tylko się tu pojawi – odparł Braun, prostując się. – A tymczasem, proszę, schowaj to wszystko z powrotem do szkatuły.
Machnął ręką, wskazując stół konferencyjny.
– Muszę iść spakować się. Mamy zamówiony samolot do Rzymu w południe. Chciałbym wyjechać stąd najpóźniej przed jedenastą. – Obrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Zechcesz powiadomić o tym personel?
– Oczywiście, Wasza Eminencjo – odpowiedział skwapliwie Stratton.
Tuż przed dziesiątą rano Seth, Zoe i ojciec Morgan opuścili Hotel Central. Ruszyli w dół ulicy Gilmstrasse w stronę parkingu, gdzie zostawili stare audi Gunthera. Jaskrawe światło dnia sprawiło, że mrużyli oczy.
– To jest w tamtym kierunku. – Morgen wskazał na pół noc, a jego długi, wąski palec zaznaczył strzeliste górskie szczyty. – Byłem tam raz, blisko trzydzieści lat temu, zanim jeszcze Brauna wyniesiono do godności kardynalskiej.
Doszli do rogu ulicy Erlerstrasse i skręcili w prawo w kierunku Uniwersytetu. Po pięciu minutach dotarli do auta. Zoe zajęła miejsce obok kierowcy, a Morgen rozsiadł się z tyłu. Ridgeway wrzucił torby do bagażnika i odgarnął szczotką cienką warstwę śniegu, który nocą nawiał wiatr.
Ulice Innsbrucku były śliskie, zalegał je śnieg, a gdzieniegdzie pojawiały się również łachy lodu. Dotarli wreszcie do autostrady prowadzącej w stronę lotniska; Seth zarezerwował lot helikopterem w firmie oferującej turystom przeloty nad górskimi stokami.
– Lądowisko dla helikopterów znajduje się na dachu rezydencji – oznajmił Morgen. – Zgodnie z informacjami gospodyni Brauna, która pracuje dla nas od blisko dwudziestu lat, wejście do domu z lądowiska nigdy nie jest zamykane. Łączy się ono z windą oraz klatką schodową, która prowadzi do głównego budynku. Ochroniarze zawsze patrolują obrzeże terenu, a przebywają w oddzielnym domku, poza terenem rezydencji. Braun nie lubi, jak mu się przypomina o konieczności ochrony, zatem strażnicy mają wstęp do rezydencji wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych. Jedynym ochroniarzem, który ma prawo na co dzień bywać w kardynalskiej rezydencji, jest szef ekipy, Rolf Engels. To prawdziwy olbrzym i na dodatek niezwykle lojalny. Będzie go pan musiał po prostu zabić, jeśli stanie na pańskiej drodze. Wprawdzie jest już w podeszłym wieku, ale wciąż budzi grozę.
– Cudownie – mruknął pod nosem Seth. – W najlepszym razie możemy spodziewać się, że połowa naboi w tych starych pistoletach wypali.
Miał na myśli pistolety oraz dodatkową amunicję, które znaleźli przy szkieletach żołnierzy SS w kopalni soli Habersam.
– Może szczęście nam dopisze i wystarczy, jak nimi postraszymy – odezwała się z nadzieją Zoe.
Ani Morgen, ani Seth nie skomentowali jej wypowiedzi.
Po mniej niż trzydziestu minutach dotarli na lotnisko. Pilot helikoptera nie krył zdziwienia, usłyszawszy, dokąd mają lecieć.
– To dzisiaj ruchliwy dzień w Kardynalskim Gnieździe.
Se di spojrzał zdumiony.
– Mam zlecenie, by odebrać kardynała dziś o godzinie jedenastej i przywieźć go tutaj. Wyczarterował samolot odrzutowy do Rzymu. Widocznie jakaś nadzwyczajna sytuacja – przerwał na moment, potem dodał: – Ale kardynał nie prze pada za niespodziewanymi gośćmi. Pozwolą państwo, że jednak wcześniej zadzwonię.
Seth spojrzał na Morgena, który szybko rozpiął kurtkę, odsłaniając koloratkę. Wywarło to natychmiastowy efekt.
– Wiozę dla kardynała bardzo ważną wiadomość – powie dział Morgen, co zresztą nie do końca mijało się z prawdą. – Jego Eminencja oczekuje mnie i będzie bardzo niezadowolony, jeśli się spóźnimy. Może pan zadzwonić, ale zapewniam, że arcybiskup Wiednia oczekuje nas.
Pilot spojrzał na Morgena wzrokiem pełnym szacunku.
– Oczywiście, ojcze – odparł. – Proszę za mną.
Sięgnął po czerwoną, wełnianą czapkę, naciągnął ją na łysą głowę i ruszył w stronę drzwi.
Zapięli pasy bezpieczeństwa, a silniki zawyły na jałowym biegu. Wystartowali, gdy odgłos silnika przybrał dużo wyższe tony. Nagle ziemia znalazła się daleko w dole, a oni ruszyli do przodu, z nosem maszyny skierowanym do dołu. Potem pilot wykonał nagły skręt, wciskając ich w bok helikoptera, wreszcie zadarł maszynę pionowo w górę, sprawiając, że ich żołądki stały się cięższe niż kamienie.