Rozdział 24

Ciemny sedan sunął w dół ulicy Rami Strasse. Czterej siedzący mężczyźni wyglądali przez okna, nerwowo wypatrując ewentualnego zagrożenia. Pod świetnie skrojonymi garniturami, w drogich i fachowo uszytych skórzanych pochwach kryli śmiercionośną broń. Cóż, śmierć bywała niezauważona, jeśli tylko osłaniał ją przepych i dobrobyt.

– Tam! – powiedział po rosyjsku mężczyzna siedzący obok kierowcy.

Spojrzeli na wskazany przez niego budynek na skrzyżowaniu ulic Rami Strasse i Zelt Weg. Kierowca zwolnił, potem zatrzymał się przy krawężniku zaraz za wjazdem na plac budowy.

– Tam na górze, na samym szczycie.

Pozostali wychylili się przez okna, zadzierając w górę głowy. Obserwowali okna na ostatnim piętrze, na placu obok paliły się światła i pracowali budowlańcy wykorzystujący dobrą pogodę.

– Skręć tutaj – poinstruował kierowcę mężczyzna siedzący obok. – Zaparkujemy za budynkiem i wrócimy pieszo.

Kierowca skinął głową i włączył się do niewielkiego wieczornego ruchu ulicznego.


– Odłóż to – powiedział Seth, kiedy wysiadł z windy. Był bardziej zirytowany, niż przestraszony.

– Mam dość ludzi celujących do mnie.

Yost popatrzył na niego. W jego oczach widniała chłodna kalkulacja. Był niczym komputer, który porównywał dane zapisane w pamięci z widokiem osoby stojącej właśnie przed nim. Po chwili skinął głową i opuścił karabin.

– Dobry wieczór – powiedział z uśmiechem. – Przepraszam za niedogodności, jednak nieraz uratowały one memu ojcu życie.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego – powiedział Seth.

Yost posłał mu lekki uśmiech, a potem gwałtownie odwrócił się i poszedł korytarzem. Seth podążył za nim, wpatrując się w wiszące na ścianach obrazy olejne i akwarele. Zupełnie jakby zwiedzał przy okazji galerię w muzeum. Rozpoznał kilka płócien, o których poprzedniego wieczora mówił młodszy Jacob Yost.

Yost syn wyjaśnił, że od trzydziestu już lat zmuszeni byli zachowywać najwyższe środki bezpieczeństwa nie tylko ze względu na wartość obrazów, ale głównie z powodu tego, co jego ojciec widział i czego dowiedział się w Alt Aussee.

Po wojnie, tłumaczył, jego ojciec powrócił do Zurychu z austriackich kopalni soli, w których Hitler ukrył skradzione dzieła sztuki. Tam też zrodziła się jego nienawiść do nazistów. Nienawidził ich z taką siłą, do jakiej zdolni są jedynie ludzie, którzy stanęli oko w oko z absolutnym złem.

W pierwszych latach po wojnie ojciec kontaktował się z odpowiednimi ludźmi i mówił im, że jest zainteresowany kupnem dzieł sztuki; w ten sposób byli esesmani mogli kupić sobie wolność. Dawał też do zrozumienia, że odpowiednia suma pieniędzy mogła uruchomić jego koneksje, dzięki którym byli naziści mogli liczyć na podróż w bezpieczne miejsca. Wraz z dwoma przyjaciółmi, którzy mieli za sobą różne dramatyczne przeżycia wojenne, Yost senior zapraszał zbiegłych hitlerowców do swego zakładu ramiarskiego, by tam poddać ekspertyzie skradzione dzieła sztuki. Kiedy Yost sprawdzał autentyczność dzieła, gości wyprowadzono do oddzielnego pokoju, w którym odbywała się egzekucja, a egzekutorami byli towarzysze Yosta.

Przez dziesięć lat wymierzali tak sprawiedliwość, a pełna konspiracja gwarantowała im bezpieczeństwo. Naziści przybywali do nich jeden po drugim, a ich zniknięcie nie wzbudzało żadnych podejrzeń. W środowisku nazistów sądzono, że Yostowi udało się kolejnego towarzysza broni wysłać gdzieś daleko w bezpieczne miejsce.

Wszystko skończyło się w lipcu 1949, kiedy w zakładzie ramiarskim pojawiło się dwóch byłych oberleutnantów SS. Chcieli razem wyjechać w jakieś bezpieczne miejsce. Jeden z nich wyczuł jednak zagrożenie i zdołał uciec. Od tego czasu, jak mówił młodszy Yost, jego ojcu groziło niebezpieczeństwo. Zagrażali mu ludzie, którzy – choć sami już za starzy, by zabijać – byli na tyle wpływowi i bogaci, że mogli wynająć płatnych morderców.

Yost zwrócił prawowitym właścicielom tyle obrazów, ile był w stanie, jednak wielu z nich już nie żyło lub też w żaden sposób nie dało się do nich dotrzeć. I właśnie te „osierocone” dzieła pomogły mu przekształcić skromny zakład ramiarski w ekskluzywną galerię.

– A te są jego ulubione – powiedział Yost junior, zatrzymując się na końcu korytarza i pokazując ściany obwieszone obrazami. – Zawsze zatrzymywał dla siebie najlepsze spośród osieroconych dzieł.

Seth chciał coś powiedzieć, ale Yost odwrócił się już i otworzył drzwi na końcu korytarza.

– Proszę wejść.

Weszli do gabinetu pełnego książek. Żółtawe światło oświetlało wielki stół, na którym leżały otwarte księgi oraz kartki zapisane drobnym, nieco nierównym, ale wciąż eleganckim pismem.

Na drugim końcu pokoju, w fotelu stojącym przy marmurowym kominku odpoczywał stary człowiek; nogi oparte na podnóżku przykrywał koc. Na stojącym przed nim małym stoliku leżały książki i papiery, a między nimi stała karafka wypełniona do połowy bursztynowym płynem. Stary człowiek pogrążony był w lekturze opasłego tomu w twardej oprawie.

– Ojcze?

Stary mężczyzna położył książę na kolanach i odwrócił się do nich.

– Tak, Jacobie?

– Twój gość. Pan Ridgeway.

Jacob Yost poprawił okulary, spojrzał na Setha i mrugnął kilka razy.

– Cóż, zapraszam tutaj i proszę spocząć, panie Ridgeway – powiedział niecierpliwie. – Mam nadzieję, że nie zamierza pan tkwić przy drzwiach do czasu, aż będzie pan równie stary jak ja.

Młodszy Yost głową wskazał drugi fotel. Ridgeway przystanął obok starca. Yost senior ubrany był w ciepły, wełniany szlafrok przewiązany paskiem, a spod niego wystawały nogawki od piżamy. Seth przyjrzał mu się; jego dwaj młodsi synowie byli do niego bardziej podobni niż najstarszy pułkownik szwajcarskiej armii. Kiedy Ridgeway wyciągnął rękę, usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi; junior wyszedł z pokoju.

– Panie Ridgeway. – Jacob Yost zadziwiająco mocno uścisnął dłoń Setha.

– Witam w Zurychu, witam w moim domu. Przepraszam, że nie wstałem, jednak artretyzm zaatakował mnie ostatnio wyjątkowo brutalnie.

Seth wyraził współczucie i usiadł w fotelu na lewo od Yosta. Kątem oka zauważył dłoń starca spoczywającą na oparciu. Była straszliwie wykrzywiona, pokryta bliznami i brakowało kciuka. Seth odwrócił spojrzenie, Yost zdążył jednak to zauważyć. Uśmiechnął się cierpko.

– To jest – podniósł dłoń – część mojej opowieści. Najpierw jednak chcę usłyszeć pańską. – Jak rozumiem, szuka pan swojej żony, kobiety, która powinna mieć obraz znany pod tytułem „Dom naszej Pani Odkupicielki”?

Seth przytaknął.

– Zniknęła sześć miesięcy temu z pokoju w hotelu Eden au Lac.

– Słyszałem – odparł Yost.

Wydawało się, że jego spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w głąb duszy. Seth spojrzał w kierunku okna; za przezroczystymi firankami przesuwało się jak ramię dźwigu.

Wreszcie Yost wyrwał się z zadumy.

– Nigdy nie zapomnę tego obrazu. I nigdy nie zapomnę ludzi, którzy go do mnie przynieśli. – Przerwał nagle. – Ale to też część mojej historii. Najpierw jednak chcę usłyszeć pańską, więc proszę zaczynać.

Kiedy Seth relacjonował przebieg ostatnich sześciu miesięcy, Yost wyjął spod sterty papierów leżących na stole woreczek z tytoniem. Seth zauważył na paczce nazwisko sklepikarza z Rami Strasse. Seth mówił, a Yost wyjął gdzieś z fałd szlafroka dużą fajkę z korzenia wrzośca, starannie ją nabił i zapalił. Smugi aromatycznego dymu snuły się po pokoju.

Seth opowiedział więc o poszukiwaniach w Zurychu, o Rebece Weinstock, o zabójcach w Los Angeles, o kolejnych w Amsterdamie oraz o ludziach, którzy teraz go szukali w Zurychu. Zanim opowieść dobiegła końca, Yost nabijał fajkę dwukrotnie.

– Przepraszam za mój wczorajszy wybuch w pańskiej galerii – powiedział Seth. – Chętnie zapłacę za wyrządzone szkody.

– Proszę się nie przejmować – zachichotał Yost. – To najbardziej ekscytująca rzecz, jaka się przydarzyła tym dwóm rozpieszczonym idiotom w ich całym pozbawionym większych emocji życiu.

Zaśmiał się znowu.

– Jacob – kiwnął głową w stronę drzwi – jest jedynym z moich synów, który ma choć trochę oleju w głowie. Ale on z kolei bierze wszystko zbyt serio.

Yost westchnął ciężko i pochylił się do ogromnej, szklanej popielniczki, żeby wystukać z fajki niedopalony tytoń.

– Nic, co mi pan powiedział, nie było niespodzianką – skomentował. – Ale powinienem chyba panu powiedzieć, dlaczego nie jestem zaskoczony.

Zatrzymał się na chwilę, by znów napełnić fajkę.

– Zaczęło się to w 1939 roku, kiedy pewien człowiek przyniósł obraz do mojego zakładu ramiarskiego. Było lato, ja ukończyłem właśnie uniwersytet i pracowałem dla ojca. Zdobyłem tytuł magistra historii sztuki i zamierzałem zostać ekspertem w dziedzinie konserwacji dzieł sztuki.

Gość był typowym służbistą, zachowywał się jak niższej rangi funkcjonariusz wysłany przez ważnych ludzi. Przyjechał czarną limuzyną. Nie byłem zachwycony tą sceną namalowaną na kawałku drewna i pachnącą jeszcze świeżą farbą. Dzieło było przeciętne, namalowane poprawnie, lecz bez żadnych znamion geniuszu. Mężczyzna chciał, aby obraz oprawić właściwie od ręki, na wieczór. Było to dość niezwykłe zlecenie, ale nie niewykonalne. Bez problemu więc podołałem zadaniu.

Później dowiedziałem się, że człowiek ten został przysłany przez samego Hermanna Góringa, a obraz miał być prezentem dla jego szefa, Adolfa Hitlera.

W miarę jak wojna w Europie nasilała się, moja rodzina śledziła Góringa z zainteresowaniem, zafascynowana – ale w negatywnym sensie – faktem, że nawiązał z nami bliski kontakt. Góring jednak był w sposób szczególny zainteresowany niektórymi członkami mojej rodziny mieszkającej w Salzburgu.

Moja ciotka, siostra ojca, wyszła w 1928 roku za mąż za handlarza dziełami sztuki. Po aneksji Austrii przez Hitlera zaczęło im się żyć coraz gorzej. Wuj został wcielony do armii i zginął na froncie. W czterdziestym trzecim ojciec wysłał mnie do Salzburga, żebym sprawdził, czy uda się ściągnąć ciotkę z powrotem do Szwajcarii. Zanim jednak zdążyliśmy opuścić Salzburg, przybyli niemieccy żołnierze. Przeszukiwali galerie sztuki, uniwersyteckie wydziały sztuki i muzea, szukając, jak to określali, „patriotów”, którzy zaopiekowaliby się bezcennymi dziełami sztuki, które codziennie zjeżdżały do Monachium z całej Europy.

Yost opowiedział, że on i jego ciotka starali się wytłumaczyć tępym żołnierzom, że prawdziwy ekspert sztuki zginął na froncie jako zwykły szeregowiec, ale nic do nich nie docierało. Uznali, że ciotka Yosta nauczyła się na pewno czegoś przydatnego od męża. Nie zamierzali dłużej marnować czasu i kazali jej razem z bratankiem załadować się na ciężarówkę i wybrać się na krótką wycieczkę do Monachium.

Ciotka zmarła na zapalenie płuc w grudniu 1943, ale Yost nadal pracował przy odbiorze dzieł sztuki, które ciężarówkami, pociągami i samolotami przybywały z całej Europy.

– Byłem naprawdę dobrze traktowany – kontynuował Yost. – Dostałem książeczkę z kartkami żywnościowymi, a tak że mieszkanie, które dzieliłem z trzema innymi pracownika mi. Nawet płacili mi pensję. Gestapo uprzedziło mnie jednak, że wiedzą, kim jest mój ojciec, znali też jego adres. Gdy bym próbował uciec, ojcu „coś by się przydarzyło”. Byłem zdania, że gestapo ma ważniejsze sprawy na głowie, ale na wszelki wypadek nie próbowałem tego sprawdzać.

Może dlatego, że dobrze pracowałem, a może dlatego, że napisałem list do Góringa, w którym ubolewałem nad warunkami, w jakich przechowywano dzieła sztuki w centralnym punkcie zbiorczym, zainteresowali się mną ludzie z otoczenia Hitlera, między innymi Hans Reger, dyrektor centralnego punktu gromadzenia zbiorów, który zwiększył moje obowiązki i odpowiedzialność.

Pukanie do drzwi przerwało historię Yosta.

– Proszę – zawołał.

W drzwiach pojawił się Jacob Yost syn. Niósł tacę z kanapkami, piwem i wodą gazowaną.

– Pomyślałem, że mogliście trochę zgłodnieć.

Seth spojrzał na zegarek. Dochodziła 21.30. Czas płynął bardzo szybko.

– Dziękuję – powiedział Yost senior.

Syn uprzątnął stolik i postawił tacę. Nalał piwo do dwóch ciężkich, kryształowych kufli i bez słowa opuścił pokój.

W gabinecie przez chwilę panowała cisza. Na widok jedzenia Sethowi zaczęło burczeć w brzuchu, dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny.

Kiedy znów wygodnie usadowili się w fotelach, Yost wrócił do wspomnień.

– Stopniowo powierzano mi coraz ważniejsze zadania. W końcu moje studia – a na dobrą sprawę całe życie – po święcone były konserwacji dzieł sztuki. Tęskniłem jednak bardzo za rodziną i nieustannie obawiałem się represji ze strony SS oraz gestapo. Powtarzałem sobie, że nie jestem przecież zwolennikiem Hitlera, tylko ratuję dzieła sztuki. A nieważne w końcu jest to, w czyich są rękach. Wiedziałem, że nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym pozwolił na zniszczenie prac wielkich mistrzów.

Spojrzał w stronę ognia na kominku, jak gdyby widział tam płótna malowane jaskrawymi, roztańczonymi pociągnięciami płomieni.

– Wie pan, byli tam niemal wszyscy – podjął opowieść głosem, z którego przebijała nostalgia. – Tycjan, Rembrandt, Leonardo, Rubens… wszyscy wielcy.

Można było odnieść wrażenie, że Yost pogrążył się w żałobie po utraconych wspomnieniach, gorzkich i słodkich jednocześnie.

– Jedynie kustosze największych muzeów świata mają niekiedy okazję troszczyć się o tylu mistrzów pędzla naraz.

Naziści odpowiedzialni za kierowanie Sonderauftrag Linz – specjalnej grupy operacyjnej, która zajmowała się rabowaniem skarbów sztuki – błędnie uznali zaangażowanie Yosta za wyraz poparcia ideologii. Yost nie czynił nic, by wyprowadzić ich z błędu, gdyż dzięki temu zyskał więcej uprawnień i przywilejów, a także większy zakres wolności. Dzięki temu właśnie zdołał nawiązać kontakt z ruchem oporu i za jego pośrednictwem przekazał aliantom informację, że największe w świecie zbiory dzieł sztuki przechowywane są w skandalicznych warunkach w centrum Monachium.

– Kiedy alianckie bombowce coraz bardziej zbliżały się do Monachium, zacząłem naciskać na przewiezienie zbiorów w bezpieczniejsze miejsce. Zasugerowałem, że mogłyby to być kopalnie soli w niezbyt odległej Austrii. Pomysł zyskał aprobatę, zwłaszcza funkcjonariuszy SS, gdyż dobrze wpasowywał się w ich wagnerowskie przekonania o walce do ostatniego człowieka wśród górskich grani. W oczach esesmanów o bardziej pragmatycznym podejściu idea ta wzbudziła jeszcze większy entuzjazm, dzięki temu bowiem łatwiej byłoby im wykorzystać zrabowane skarby do targów o własne życie i wolność.

Udałem się do regionu Salzkammergut w Austrii i zorganizowałem kwaterę w miejscowości Alt Aussee, w pobliżu której znajdowały się liczne kopalnie soli.

Wynająłem też niewielki domek nad brzegiem jeziora Alt Aussersee – kontynuował relację Yost, pociągając ostatni łyk piwa. – Domek znajdował się przy głównej drodze prowadzącej do Bad Aussee, a w pobliżu był katolicki kościół; proboszcz nazywał się Hans Morgen. Jak to normalnie w Austrii, zwłaszcza w niewielkim miasteczku, miejscowy ksiądz był poważną figurą, szybko więc nawiązaliśmy znajomość.

Morgen początkowo był nieufny w stosunku do Yosta i jego powiązań z nazistami. Kiedy jednak ich znajomość przerodziła się w prawdziwą przyjaźń, ksiądz obdarzał przybysza z Monachium coraz większym zaufaniem. Niedługo potem Yost dowiedział się, że Morgen był jednym z filarów miejscowego ruchu oporu. W tej sytuacji Yost, pozbawiony kontaktów z podziemiem monachijskim, zaczął przekazywać informacje, wykorzystując ojca Morgena.

– To był prawdziwy bohater – powiedział Yost z podziwem. – Każdego dnia ryzykował własnym życiem, w odróżnieniu od wielu innych duchownych Kościoła katolickiego, którzy wspierali Hitlera aktywnie, bądź też zachowując bierność. Czułem się przy nim kimś nieważnym, lecz on wspaniałomyślnie dał mi do zrozumienia, że moja rola jest również ważna.

Ostatnie dni wojny, jak opisał to Yost, były prawdziwym szaleństwem. Kiedy odgłosy alianckiej artylerii i bombardowań odbijały się coraz bliższym echem wśród alpejskich grani, wielu spośród nazistów wyznaczonych do pilnowania tajnych składów ze zbiorami sztuki, wpadło w panikę. Jeden z nich, na wpół szalony pułkownik, dowodzący garnizonem strzegącym kopalni w górach powyżej Bad Aussee, opracował plan wysadzenia w powietrze podziemnych komnat i korytarzy kopalni wraz z bezcenną zawartością, nie chcąc, by „dostały się w ręce Żydów”.

W gorączkowym pośpiechu pułkownik rozkazał swoim ludziom znieść pod ziemię bomby lotnicze o wadze dwustu trzydziestu kilogramów i rozmieścić je w pobliżu rzeźb Leonarda da Vinci oraz płócien van Dycka. Bomby były już rozlokowane zgodnie z planem, kiedy Yost spotkał się z Morgenem. Pułkownik czekał już tylko na przybycie pirotechnika, którego zadaniem miało być usunięcie zapalników uderzeniowych, zamontowanych w bombach lotniczych, i wstawienie w ich miejsce zapalników, które umożliwiały zdetonowanie na odległość.

Późnym wieczorem w chacie Yosta pojawiła się grupa ludzi z plecakiem wypełnionym materiałem wybuchowym – plastikiem oraz zapalnikami. Zanim brzask zdołał zastąpić świece zapalone w izbie, Yost nauczył się zakładać ładunki wybuchowe oraz ustawiać zapalniki czasowe.

– Następnego dnia włożyłem ładunki wybuchowe do teczki i podając wiarygodny pretekst, dostałem się do kopalni. Tuż przed jej opuszczeniem nastawiłem zapalnik czasowy i zostawiłem teczkę przy wejściu, zgodnie z instrukcją otrzymaną od ludzi z ruchu oporu.

Ładunki podłożone przez Yosta zawaliły wejście do kopalni, nie powodując jednak zniszczenia arcydzieł umieszczonych pod ziemią. Nie pozwoliły również pirotechnikowi pułkownika ani nikomu innemu dostać się do bomb umieszczonych w chodnikach kopalni i zainstalować w nich nowych zapalników.

Po kilku dniach Yost otrzymał od Morgena rozpaczliwą wiadomość, dostarczoną przez małego chłopca, którego matka prowadziła gospodę w osadzie.

– Morgen zawsze był niezwykle opanowany, ale wiadomość dowodziła, że ogarnęło go przerażenie; w liście stwierdzał, że poznał zatrważającą tajemnicę. Chodziło o pewną relikwię ukrytą w kopalni soli wykutej w masywie góry Habersam położonej powyżej Alt Aussee.

Nie wiedziałem nic o tej kopalni, co w naturalny sposób pobudziło moją ciekawość. Zacząłem więc trochę szperać, ale pytania, które zadawałem, nieomal doprowadziły do śmierci mojej i Hansa.

Twarz Yosta stała się ponura, gdy przywołał w pamięci dawne cierpienia.

Otóż ta niezdrowa ciekawość ściągnęła na niego uwagę esesmańskiego komendanta garnizonu, pełniącego wartę przy sekretnej kopalni na górze Habersam. Do chaty Yosta wysłano pewnego oberleutnanta SS, żeby go przesłuchał. Yost nie przestraszył się gróźb niemieckiego oficera i skończyło się na tym, że został przykuty kajdankami do oparcia ciężkiego, żelaznego łóżka i czekali tak na przybycie Morgena. Tuż przed świtem od strony Bad Aussee rozległy się artyleryjskie salwy. Alianci mogli pojawić się lada chwila; Yost domyślił się tego, obserwując nerwowe zachowanie oberleutnanta. Kiedy krwistoczerwone niebo ustąpiło miejsca brzaskowi, dosłyszeli huk ogromnej eksplozji, która zatrzęsła posadami góry Habersam i spowodowała, że w oknach chaty zatrzęsły się szyby.

– Usiłowałem dojrzeć, co mogło się wydarzyć – podjął opowieść Yost. – Przez ponad godzinę łub dłużej stałem przy oknie, wpatrując się w surową i płaską biel zamarzniętego jeziora.

W końcu dostrzegł ludzi. W pierwszej chwili znajdowali się zbyt daleko, by można było ich rozróżnić, kiedy jednak zbliżyli się, Yost zobaczył pojedynczą postać ściganą przez żołnierzy w mundurach. Ku swemu przerażeniu w uciekającym rozpoznał ojca Morgena.

Oberleutnant SS wszedł do izby, a na jego twarzy pojawił się po raz pierwszy uśmiech.

– Wkrótce uzyskamy kilka odpowiedzi, czyż nie? – zażartował.

Kiedy Yost usłyszał strzał i zobaczył, jak uciekający wpada w śnieżną zaspę, nie miał wątpliwości, że naziści zastrzelili Morgena. Banda zabójców zbliżała się do leżącego, kiedy ten z trudem podniósł się i obrócił w ich kierunku. Yost patrzył, a serce waliło mu jak młotem, kiedy ksiądz podniósł ręce do góry i słaniając się, ruszył w kierunku zabójców. Ci zatrzymali się, zdumieni nieoczekiwanym zachowaniem ściganego przez nich człowieka. Po chwili jeden z esesmanów podniósł karabin i wymierzył w Morgena.

– Nigdy nie zapomnę tego, co stało się w następnej chwili. Wydarzył się cud, istny cud.

Zanim esesman zdążył pociągnąć za spust, padł martwy – ze wzgórza nad jeziorem ktoś otworzył ogień, a po chwili ogromna eksplozja wyrzuciła w powietrze wielgachne bryły lodu. Kiedy odłamy opadły, okazało się, że Morgen żyje, zaś jego prześladowcy albo już nie żyli, albo wydawali ostatnie tchnienie.

„Pański przyjaciel miał wiele szczęścia”, oznajmił wtedy oberleutnant, „Ale mnie nie wymknie się z rąk”. Wyciągnął parabellum i wymachiwał nim przed twarzą Yosta. Potem, nic więcej nie mówiąc, wyszedł. Yost słyszał stukanie jego butów, gdy przechodził przez następny pokój, a potem trzaśniecie drzwiami, kiedy nazista wyszedł na niewielki ganek.

– Krzyczałem do Morgena, żeby zawrócił – ciągnął Yost – lecz on mnie nie słyszał.

Ridgeway słuchał w napięciu opowieści, a kęs kanapki ugrzązł mu w gardle niczym kamień.

– Patrzyłem, jak Morgen zbliża się – podjął Yost. – Szedł w stronę chaty chwiejnym krokiem przez śnieg, nie mając pojęcia, że czeka tu na niego oficer SS.

Przypuszczam, że oberleutnant przybył tu z zamiarem przesłuchania nas obu, ale zbliżające się oddziały aliantów, które dotarły już do pobliskich wzgórz, najwidoczniej wpłynęły na zmianę jego zamiarów. Postanowił nas zabić, by zyskać na czasie.

Yost skrzywił się, przesuwając nogi na podnóżku.

– Ostatnie dni to był prawdziwy obłęd. To on sprawił, że czyniliśmy rzeczy, których… Cóż, przypuszczam, że nie będzie pan w stanie w pełni tego zrozumieć.

Yost wiedział, że kiedy oficer SS zabije Morgena, wróci do chaty, by pozbyć się także i jego. Stawką było jego własne życie i życie Morgena. Wyciągnął więc rękę tak daleko, jak zdołał, i rozbił taflę lustra zawieszonego na ścianie.

– Chwyciłem największy odłamek rozbitego szkła – relacjonował Yost, unosząc do góry okaleczoną lewą dłoń, żeby Ridgeway mógł ją zobaczyć – i odciąłem kawałek mięśni i ścięgien z kciuka lewej dłoni.

Podobnie jak zdesperowane zwierzę, schwytane we wnyki, odgryza uwięzioną łapę, postąpił podobnie. Wreszcie lewa dłoń wysunęła się z obrączki kajdanek. Potem, nie zawracając sobie głowy krwawiącą raną, wybiegł z chaty i popędził w kierunku oberleutnanta.

– Nie pamiętam, żebym odczuwał wtedy jakikolwiek ból. – Yost spoglądał na pokrytą bliznami i skręconą dłoń, mając w oczach zdumienie. – Ale pamiętam desperację, jaka mnie pchała do działania. Wybiegłem przez frontowe drzwi, wciąż ściskając w prawej dłoni zakrwawiony odłamek lustrzanej tafli.

Zobaczył oberleutnanta, który stał w drugim końcu ganku z uniesionym pistoletem, dostrzegł też ojca Morgena wychodzącego zza rogu domu. Yost rzucił się na oficera z wyszczerbionym i ociekającym krwią odłamem szkła uniesionym w górę niczym sztylet. Oficer mierzył prosto w głowę księdza. Ten zamarł w bezruchu, a na jego twarzy pojawił się wyraz bezsilnej rezygnacji.

– Usłyszałem strzał na moment przed tym, jak czubek szklanego odłamu wbił się w plecy oberleutnanta – relacjonował Yost, kiwając ze smutkiem głową. – Zabrakło mi sekundy, być może nawet pół sekundy, a nigdy nie zdołałby wy strzelić.

Potem Yost wyciągnął szklany odłam z karku leżącego i dźgnął go ponownie, raz jeszcze. Niemiec osunął się na ziemię, z rozciętych tętnic płynęła krew, zabarwiając śnieg na kolor szkarłatny.

– Nie pamiętam wiele z tego, co działo się potem, poza tym, że poszedłem zobaczyć, co z Hansem.

Na twarzy Yosta malował się wyraz cierpienia i bólu.

– Był bardzo ciężko ranny w głowę. Przez dziurę w czaszce widziałem fragmenty szarej substancji.

Wtedy najwidoczniej wpadłem w obłęd, gdyż dalej nic już nie pamiętam. Mam lukę w pamięci aż do chwili, kiedy amerykański żołnierz odciągnął mnie od ciała esesmana. Musiał uderzyć mnie w policzek i wyrwać mi silą z dłoni szklany odłam. – Yost spojrzał prosto w oczy Ridgewayowi. – Później ten żołnierz opowiedział mi, że kiedy po raz pierwszy mnie zobaczył, siedziałem okrakiem na piersiach oberleutnata i wbijałem mu szkło w oczy.

Głos Yosta przycichł.

– A tamten… wciąż jeszcze żył. Ten amerykański żołnierz powiedział, że słyszał jego jęki.

Yost pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Obłęd. Przypuszczam, że jedyną rzeczą, jaką zdrowy na umyśle człowiek może zrobić w czasie wojny, jest popaść w szaleństwo.

Przez dłuższą chwilę milczał. Ciszę przerywały jedynie trzaskające drwa w kominku oraz skrzypienie dźwigu dochodzące z placu budowy. Nie słyszeli szumu windy, którą ściągnęli do holu czterej mężczyźni ubrani w eleganckie garnitury.

Загрузка...