Książka ta jest fikcją literacką opartą na faktach.
Hitler istotnie powołał do życia grupę operacyjną Sonderaufrag Linz, której celem była grabież dzieł sztuki z najświetniejszych galerii państwowych i prywatnych w Europie. Planował wystawienie zrabowanych arcydzieł w monumentalnym muzeum, które zamierzał wznieść w austriackim Linzu, mieście swych lat dziecięcych. Projekt muzeum zszedł nawet z deski kreślarskiej architektów, lecz plan nigdy nie został zrealizowany.
Oficerem łącznikowym Hitlera z grupą operacyjną Sonderauftrag Linz był niejaki Heinrich Heim, z którym udało mi się porozmawiać w Monachium w grudniu 1983 roku; w mieście tym była wtedy jeszcze zżyta ze sobą społeczność zatwardziałych nazistów. Do grupy tej należały dwie byłe sekretarki Fuhrera oraz jego osobisty pilot. Ludzie ci spotykali się od czasu do czasu, wzajemnie pocieszając się w obliczu klęski, z którą nigdy do końca się nie pogodzili.
Heim mieszkał w starym schronie przeciwlotniczym z okresu II wojny światowej, usytuowanym w dzielnicy Schwabing i oddalonym zaledwie kilka przecznic od Staatsbibliothek, będącej bawarskim odpowiednikiem amerykańskiej Biblioteki Kongresu. Poza mizernymi tantiemami, jaki uzyskiwał ze sprzedaży napisanej przez siebie książki (w której opisywał, jak szpiegował Adolfa Hidera na zlecenie Hermanna Góringa), źródłem dochodów Heima, także skromnych, było udzielanie odpowiedzi na prośby o informacje nadsyłane do niego z całego świata. Większość jego dociekań odbywała się w Staatsbibliothek. Heima poznałem dzięki Wernerowi Meyerowi, wtedy naczelnemu reporterowi monachijskiej wieczornej gazety „Abend Zeitung”, który przedstawił mnie pewnego wieczora tuż przed Bożym Narodzeniem.
Tamtego dnia padał na zmianę śnieg, śnieg z deszczem oraz marznący deszcz. Zaparkowaliśmy na ciemnym, nieutwardzonym parkingu i ruszyliśmy zaśmieconą uliczką, oświetloną żarówkami latarni bez kloszy.
Werner zastukał w grubą, metalową płytę, która służyła za frontowe drzwi lokum Heima. Zauważyłem wtedy, że w dwóch oknach wydrążonych w betonowych ścianach schronu zainstalowano grube, metalowe płyty. Werner wyjaśnił, że Heim żył w nieustannej obawie przed odwetem ze strony Izraelczyków – mimo że spędził kilka lat w alianckim więzieniu. Wielu ludzi uważało bowiem, że był on nie tylko głównym adiutantem Hitlera, zajmującym się koordynowaniem akcji rabowania dziel sztuki, ale że miał na sumieniu także inne, haniebne czyny.
Po kilku minutach Heim podszedł do drzwi, potem zmagał się jeszcze chwilę z pancerną płytą i w końcu zaprosił nas do środka.
Określenie „przygarbiony lecz nieugięty” to wyjątkowo trafna jego charakterystyka. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie ulicznego włóczęgi. Miał na sobie dwa płaszcze oraz liczne swetry i koszule, ale jego oczy wciąż jeszcze promieniały bladym, lodowatym błękitem; jako dziecko musiał być takim plakatowym przykładem jurnego Aryjczyka.
Zaprowadził nas do pomieszczenia, w którym oddawał się swym historycznym dociekaniom. Kiedy już usiedliśmy wśród stosów papierzysk, położył nam na kolanach wytarte koce, żebyśmy przypadkiem nie zmarzli. Schron przeciwlotniczy nie był bowiem ogrzewany. Meyer zaczął rozmawiać z Heimem, a ja, ledwo znając język niemiecki, tylko się przysłuchiwałem. Przez kilka minut Heim i Werner rozmawiali o postępie wysiłków zmierzających do zlokalizowania kilku oryginalnych partytur Wagnera, które zaginęły podczas wojny. Poszukiwania te to była pasja Wernera. Chwilę rozmowy poświęcili również kwestii autentyczności dzienników Hitlera, które ostatnio ktoś odnalazł. Zdaniem Heima, który przeczytał ich fragmenty, mogły okazać się prawdziwe.
Potem zaczęli rozmawiać na mój temat oraz na temat podejmowanych przeze mnie prób wytropienia zaginionych dzieł sztuki. W poszukiwaniach tych wykorzystywałem między innymi doświadczenia zdobyte w pracy reportera dochodzeniowego. W ten sposób nie tylko zbierałem materiał do powieści, ale jednocześnie miałem oczy otwarte na ewentualne znaleziska, który mogłyby posłużyć za kanwę do napisania szerokiego artykułu nadającego się do publikacji w jakimś czasopiśmie lub nawet do napisania książki z gatunku literatura faktu.
Rozmawialiśmy zaledwie moment, a Heim nagle zaczął z rozrzewnieniem mówić o Friedrichu Stahlu, malarzu, który stał się ulubieńcem Hitlera i innych czołowych nazistów wspomnianych w tej książce. Heim wzruszył się do łez, wspominając Stahla i, jak przypuszczam, stare, dobre czasy. Rozwodził się nad pięknem jego płócien oraz nad tym, jak ciepło traktował tego artystę Hider, zupełnie jakby był jego bratem czy może nawet przybranym ojcem.
Po chwili Heim zaczął nas obu traktować bardziej poufale, przejawem czego było używanie słowa unser, czyli niemieckiego odpowiednika zaimka dzierżawczego „nasz”. Używał tego słowa w znaczeniu, które można by przetłumaczyć na „nasz krąg”. Czułem się coraz bardziej nieswojo, bo gospodarz objął nim wkrótce również swoich nazistowskich towarzyszy, a także Fuhrera we własnej osobie. Zdecydowanie nie było to towarzystwo, do którego chciałbym przynależeć.
Nawiasem mówiąc, Heim powstrzymywał się od wymawiania nazwiska Fuhrera, jakby czuł obawę przed wypowiadaniem go nadaremno – niemal jak bardzo religijni ludzie nie wypowiadają imienia Pana Boga. Posługiwał się raczej inicjałami „A.H.”, wypowiadając je po niemiecku, co brzmiało jak „Ahhah”!
Po pewnym czasie stary nazista wyciągnął plik dokumentów oraz kopertę z małymi fotografiami. Były to małowymiarowe czarno-białe zdjęcia szerokości około pięciu centymetrów, a każde przedstawiało jakiś obraz. Wszystkie te płótna wyszły spod pędzla Stahla, a pełny ich spis zawierała kartka papieru, którą wręczył mi Heim. Płótna, powiedział wtedy, zaginęły; ostatni raz widziano je w Zurychu tuż przed upadkiem Trzeciej Rzeszy. Nie wyjawił mi jednak dokładnie, kiedy widziano je po raz ostatni oraz kto je widział.
Kiedy obiecałem, że przystąpię do poszukiwania zaginionych obrazów i za pośrednictwem Wernera będę informował go o czynionych postępach, dał mi spis inwentarzowy oraz jedną z tych fotografii.
Z Monachium pojechałem do Zurychu, chcąc przekonać się, czy są tam jeszcze jakieś ślady po płótnach Stahla. Zameldowałem się w hotelu i zacząłem się rozpytywać. Wkrótce zdobyłem adresy kilku galerii sztuki, które istniały już w czasie, kiedy obrazy zaginęły. Poszedłem do najstarszej z nich i zacząłem rozmawiać z właścicielem. Pokazałem fotografię otrzymaną od Heima i oświadczyłem, iż reprezentuję zamożnego kolekcjonera, który zainteresowany jest zdobyciem płótna Stahla.
Właściciel galerii bez pardonu wyrzucił mnie za drzwi i zagroził, że zadzwoni na policję, jeśli bezzwłocznie nie opuszczę tego miejsca. Dodał jeszcze, że nie wie nic na temat płócien, o których mówiłem i, co więcej, nie chce mieć z nimi nic wspólnego, jak również z ludźmi, którzy się nimi interesują. Nie bardzo wiedziałem, czy przemawiał przez niego strach, czy gniew. Prawdopodobnie jedno i drugie. Ja z pewnością byłem przestraszony.
Wykonując zawód reportera śledczego, niejednokrotnie nadstawiałem karku, lecz zawsze byłem w stanie drążyć temat, nie dając się zastraszyć, aż udawało mi się zdobyć niezbędne materiały. Ale tak było kiedyś, teraz pragnąłem po prostu wyjść z tego cały i zdrowy.
Tak więc tamtego wieczora spałaszowałem rośli i popiłem litrem piwa, poszedłem do łóżka, a następnego ranka pierwszym pociągiem wyjechałem do Monachium. Do dziś nie mam pojęcia, gdzie znajdują się obrazy Stahla oraz, co chyba ważniejsze, nie sądzę, by zdobycie wiedzy na ten temat było najlepszym sposobem zapewnienia sobie spokojnego życia do późnej starości.
W książce tej przytaczam jednak wiele faktów najzupełniej prawdziwych. Na przykład relacje o tym, jak uciekający żołnierze SS wykorzystywali zrabowane skarby sztuki do kupienia sobie wolności. Można śmiało uznać za pewnik, że wiele z dzieł zaginionych podczas wojny, wciąż zdobi ściany pewnego chdleaux w Alpach, a znacznie więcej ukrytych jest w bankowych sejfach ciągnących się pod ulicami Zurychu. Z pierwszej ręki zdobyłem informację, że wartość wielu spośród tych dzieł niebotyczna, bez porównania znacznie wyższa niż cena życia człowieka, który zacznie zadawać niewłaściwe pytania.
Ostatnie lata dwudziestego wieku obfitowały też w podejmowane na nowo próby odnalezienia dawno temu zrabowanych dzieł sztuki i zwrócenia ich prawowitym właścicielom. Długo czekała też na rozwiązanie kwestia zdemaskowania nazistowskich kolaborantów: szwajcarskich banków oraz licznych europejskich korporacji. Żądania wypłaty odszkodowań, wnoszone przez żyjące ofiary holocaustu oraz ich rodziny, spotykały się z aroganckimi drwinami i nieugiętą odmową ze strony szwajcarskich bankierów, aż całkiem niedawno, pod wpływem międzynarodowych nacisków wypłacono nieduże kwoty właścicielom bankowych kont łub ich potomkom.
Autentyczną postacią jest także cesarz Henryk IV, uprowadzony w latach dzieciństwa. Wszystkie inne bezeceństwa i błazenady z udziałem papieży (trzech hierarchów zgłaszających jednocześnie pretensje do Tronu Świętego Piotra) oraz cesarzy także nie mijają się z historyczną prawdą. No i postacią historyczną jest również cesarz Konstantyn, który położył kres religijnym sporom, wydając administracyjne dekrety wcielane w życie pod groźbą mieczy. Bez względu na konkretne wyznanie, w historii religii prawdziwa jest teza, że o kwestiach wiary rozstrzygają doraźne interesy i korzyści polityczne, nie zaś potrzeby duchowe. Ustępy powieści, które odnoszą się do Soboru Nicejskiego I oraz do wydarzeń i religijnych kontrowersji, jakie doprowadziły do jego zwołania, także bazują na prawdzie historycznej. Wydarzenie to jest bez porównania lepiej udokumentowanie niż pisma zawarte w hebrajskiej czy chrześcijańskiej Biblii bądź muzułmańskim Koranie.
Jestem głęboko przekonany, że wątki odnoszące się do Zofii, jako kobiety z krwi i ciała, są wytworem wyobraźni niżej podpisanego. Zrodziły się w głowie autora na podstawie intrygujących dociekań na temat wczesnej historii Kościoła chrześcijańskiego oraz doniosłej roli, jaką odegrały w niej kobiety. Roli, którą zdominowani przez mężczyzn religijni rewizjoniści usiłowali pomniejszyć. Czynili to w dużej mierze skutecznie, ale zachowały się znaczące odniesienia – wystarczy przeczytać Księgę Przysłów lub Pieśń nad pieśniami – w których Mądrość oddaje należną im cześć.
Do dziś Kościół katolicki, a także inne wyznania – w szczególności prawosławne Kościoły grecki i rosyjski – wciąż nie zajmują jednoznacznego stanowiska wobec mitycznej postaci Zofii. Niektóre wyznania, zwłaszcza zwolennicy gnostycyzmu, utrzymują, że jest ona pierwotnym Stwórcą Wszechświata. Inni z kolei wierzą w nią jako żeński pierwiastek obojnaczego Boga. Jeszcze inni uznają ją za wcielenie Mądrości czy nawet Logosu w chrześcijańskiej Trójcy, zanim dogmat o Trójcy uległ całkowitej maskulinizacji. Nie ma żadnych wątpliwości, że bardzo długo w historii rodzaju ludzkiego Bóg postrzegany był jako kobieta.
Zofia ma więc swoje miejsce w historii, lecz wciąż jeszcze nie zostało sprecyzowane, gdzie się ono znajduje.
Kościół katolicki nie jest jedynym spośród współczesnych wyznań, który wykazuje chorobliwą trwogę przed pierwiastkiem kobiecym i odrzuca ich duchową czy dominującą rolę. Większość postaci z tej książki, będących wyznania rzymskokatolickiego, równie dobrze mogłaby być przedstawicielami judaizmu, islamu czy większości wyznań protestanckich. Każdy z nich (no, może poza kilkoma) byłby zdolny zabić, zanim przyznałby, że kobieta może być równie ważna, nie mówiąc już o odegraniu przez nią roli Zbawiciela.
Jest również tajemnicą poliszynela, że papież Pius XII przymykał oczy i zatykał uszy wobec potworności, jakich dopuszczała się Trzecia Rzesza. Gdy chodzi o motywy, którymi kierował się człowiek zasiadający wtedy na Tronie Piotrowym, można jedynie spekulować, ale z całą pewnością milczenie z jego strony wydaje się niezrozumiałe, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego ogromny moralny autorytet. Niechęć do zabrania głosu w proteście przeciwko polityce nazistów wciąż jest i z całą pewnością pozostanie już tajemnicą. Kościół katolicki wypowiedział słowa skruchy wraz z nadejściem nowego tysiąclecia i przeprosił za niektóre spośród grzechów śmiertelnych, których się dopuścił w imię Boga i Chrystusa. Był to wprawdzie drobny krok, lecz poczyniony we właściwym kierunku; reszta chrześcijańskich wyznań, a także judaizm i islam powinny pójść za tym przykładem.
Studenci historii, teologii, geografii oraz nauk politycznych znajdą na stronach tej powieści znacznie więcej faktów prawdziwych i autentycznych, jednak zakończenie książki jest w całości wytworem wyobraźni autora. A przynajmniej niżej podpisany jest o tym przekonany.
Jeśli jednak znajdujemy w tym beletrystycznym dziele prawdę, część z niej odnosi się do duchowego imperatywu, który nakazał autorowi zadawać pytania i zgłębiać nasze relacje z Bogiem. Idąc dalej, kazał uznać, że ta relacja wcale nie wyklucza innych więzi, które rozwinęli nasi pobratymcy. Żadna z religii nie ma monopolu na Boga, podobnie jak kolor czerwony nie jest uprzywilejowaną barwą w spektrum światła słonecznego.
I na koniec: Złota Reguła leży u duchowych podstaw każdej wielkiej religii. Podstawy te są często ignorowane przez tych, którzy głoszą kazania i twierdzą, że regułę „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie” [Ewangelia św. Mateusza, 7,12] wcielają w życie. Ponadczasowy nakaz, miłowania innych w takim samym stopniu jak siebie samego, traktowania innych w taki sposób, jaki chciałoby się być traktowanym przez nich, jest regułą, którą jest w stanie pojąć i wdrażać w praktyce nawet nasz ograniczony ludzki umysł. Już żydowski mędrzec Hillel, zwany Babilońskim, głosił, że sąsiada należy miłować jak siebie samego. Reszta jest tylko komentarzem.
Lewis Perdue Sonoma, Kalifornia Wrzesień 1999
LEWIS PERDUE, fizyk, biolog, dziennikarz, autor kilkunastu znakomitych thrillerów. Sam mógłby być bohaterem powieści.
Od wczesnej młodości wykazywał zdolności do nauk ścisłych i talent literacki. Konstruował silniki rakietowe, jonowe, plazmowe, zbudował laser. Dostawał liczne nagrody na międzynarodowych konkursach. Zawsze interesował go Leonardo da Vinci, genialny inżynier oraz Tesla, geniusz przełomu XIX i XX wieku. Obu uczynił bohaterami swoich bestsellerów. Te dwa nazwiska połączyła także broń masowego rażenia – promienie śmierci. Da Vinci zostawił notatki, a Tesla dokończył dzieła. Ukoronowaniem tych zainteresowań są książki: Spadek Leonarda da Vinci i Tesla – promienie śmierci. W Spadku autor porusza również problemy religii, tego jak mogą ją wypaczyć ludzie przepełnieni ambicją, którzy bardziej troszczą się o swoje prywatne interesy niż o potrzeby duchowe wiernych. Kwestie religijne poruszył też w powieści Córka Boga.
Kilka lat później pojawił się Kod Leonarda da Vinci Dana Browna. Lewis Perdue zarzucił Danowi Brownowi plagiat. Twierdzi, że Dan Brown w Kodzie wykorzystał jego dwie powieści Spadek Leonarda da Vinci i Córkę Boga.
To najbardziej bezczelny przykład plagiatu, jaki kiedykolwiek widziałem. Dosłownie setki podobieństw.
John Olsson,
Dyrektor Instytutu Językoznawstwa Sądowego New York Post
Jest zbyt dużo podobieństw pomiędzy moimi książkami a Kodem Leonarda da Vinci, aby to mógł być przypadek.
Lewis Perdue
San Francisco Chronicle
Proces o 150 mln dolarów jest w toku.
SPADEK LEONARDA DA VINCI
Kodeks da Vinciego bezcenny zbiór oryginalnych prac Leonarda czy zręczna podróbka?
Kiedy Vance Erikson odkrywa, że kilka stron Kodeksu Leonarda da Vinci to falsyfikaty, rozpoczyna poszukiwania zaginionych oryginałów. Ale nie tylko on szuka brakujących stron. Wkrótce przekonuje się, że ściga go potężne tajne bractwo, wywodzące się z początków chrześcijaństwa. Bowiem Kodeks Leonarda to coś więcej niż tylko cenny dokument. To także klucz do dawno zapomnianego przerażającego odkrycia. Teraz stawką jest nie tylko życie Eriksona, lecz przyszłość całej ludzkości.
Książka oparta jest na faktach.
Lewis Perdua
TESLA – PROMIENIE ŚMIERCI
W 1943 r. zmarł w Nowym Jorku światowej sławy fizyk amerykański, serbskiego pochodzenia, Nikola Tesla. W latach dwudziestych wynalazł „promienie śmierci”, które mogły unieszkodliwić każdą nowoczesną broń. Podejrzewano, że został zamordowany. Rząd Stanów Zjednoczonych zarekwirował całe archiwum Tesli i opatrzył klauzulą tajności, która obowiązuje do dziś. Na tych faktach oparta jest akcja thrillera Lewisa Perdue.
UNESCO ustanowiło rok 2006 Międzynarodowym Rokiem Tesli w 150 rocznicę urodzin genialnego wynalazcy
Nikola Tesla (1856-1943) wynalazca, poeta i malarz; autor 112 patentów. Uznany za jeden z dziesięciu najwybitniejszych umysłów w historii. Po jego śmierci burmistrz miasta Nowy York powiedział: Był jednym z najwybitniejszych ludzi, którzy kiedykolwiek żyli. To, co tworzył iet wiplkje i 1UTJ7 7 itbhmwm rTi-tt i-ts.i?