Po powrocie do baraku to ona pierwsza sięgnęła po butelkę. Nie pytając, nalała do obu szklaneczek. Wypiliśmy.
– Mogę o coś zapytać? – Nie patrzyła na mnie.
– Wal.
– Gdybyś kogoś miał… No, babę. Też byś w to wszedł?
A już myślałem, że karakumski pył zatkał jej i uszy.
– Skąd mogę wiedzieć? Nie mam żadnej.
– A Ilona?
– Ilona? – uśmiechnąłem się smętnie. – Ilona to senne marzenie.
Nie wiem, czy uwierzyła. A jeśli nawet, to w co konkretnie. Siedzieliśmy rozdzieleni stołem i czort wie czym jeszcze. Dwoje obcych. Jej mąż latami miał ją w łóżku, pewnie zaliczył na wszelkie możliwe sposoby, zrobił dziecko. I też pozostali sobie obcy. Cóż znaczy jeden szybki numerek po pijanemu ze szkolnym kumplem?
– Już się zdecydowałeś, prawda?
– Nie powinnaś tu przyjeżdżać – mruknąłem, oglądając dno literatki. – Wszystko popieprzyłaś.
– Nie wydam cię – powiedziała cicho. Posłałem jej zdziwione spojrzenie. Uśmiechnęła się blado. – Bez obaw: nie wisisz mi dziesięciu tysięcy. Z drugiej strony… Lody też raczej nie wchodzą w rachubę.
No tak. Otrzeźwiała. Szkoda, że tak późno.
– Wygłupiliśmy się – przyznałem. – Ale skoro się rozeszłaś z mężem, to nic aż tak strasznego… Chyba że już kogoś masz? – Zadziwiające, jak późno przyszło mi to do głowy.
Wpadłem, szkoda gadać. Nie było mnie nawet stać na udawanie, że to uprzejmość czy pusta ciekawość. Może dlatego nie odpowiedziała. Bo wiedziała, że takiemu jak ja za odpowiedź starczy wymowna chwila milczenia.
No pewnie, palancie. Za grube łydki? Małe piersi? Świat roi się od facetów, gotowych obcałowywać każdy kawałek jednych i drugich. Któryś na pewno zdążył ją złowić. Może mogła być skutecznym lekiem na Ilonę, a to tak, jakbym zobaczył na wystawie apteki skuteczny lek na raka: nie ma co sobie zawracać głowy, lepiej iść dalej, bo i tak nie będzie mnie stać.
– Chciałeś mnie zabezpieczyć. No i tak wyszło – powiedziała tonem pocieszenia. Nie czułem się na siłach skomentować. – Adam… Wyjadę pierwszą okazją. Wiem, że komplikuję ci życie. Ale jeśli chcesz… to znaczy, jeśli jeszcze nie zdecydowałeś i potrzebujesz z kimś pogadać… Mogę jeszcze trochę zostać.
– Nie – mruknąłem apatycznie. – Jedź. Tu nie jest bezpiecznie, nawet jak nikt nie robi skoku stulecia.
– Tysiąclecia – uśmiechnęła się blado. – Historia polskiej wojskowości nie zna chyba podobnego numeru.
– Chyba nie – przyznałem.
– Nie dasz sobie tego wybić z głowy?
– Wybić? Nie. – Obiecałem sobie, że tego nie powiem, i oczywiście złamałem obietnicę. – Za bardzo się o ciebie boję, żebym ci pozwolił zostać. – Pięknie, durniu, teraz jeszcze uklęknij, wyznaj miłość i proś o rękę. – Sam muszę… Nie wiem, co zrobię. Myślałem, żeby anonimowo dać cynk, że ktoś tu handluje bronią. Może przysłaliby kontrolę, wystraszyli Chudzyńskiego…
Ognik nadziei zapłonął w jej oczach. Widziałem go. Ale widziałem też, że właśnie ognik, a nie eksplozja.
– Dobry pomysł – rzuciła z nieszczerym przekonaniem. – Chyba właśnie tak powinieneś…
– Tylko nie wiem, czy to przeżyję – przerwałem jej ponuro, choć i spokojnie.
– Jak to? – zapytała cicho, zbita z tropu.
– Zorientują się. Musiałbym wyjechać albo skorzystać z radiolinii. Niby mogę, ale jak potem wpadną żandarmi… Mniejsza o ten milion. Z samego strachu mogą mnie załatwić.
Milczała jakiś czas.
– Nie uda się wam – mruknęła, nie patrząc na mnie. – W takich planach zawsze coś się popieprzy. Filmów nie oglądasz?
Sięgnąłem po butelkę, ale cofnąłem rękę. Wystarczy.
– Jeśli to ten weekend, pilnują mnie.
– Czekaj… – Prawie się uśmiechnęła. – Ta radiolinia robi u was za telefon, tak? A gdybym…?
– Wybij to sobie z głowy.
– Co w tym dziwnego, że dziennikarka…?
– Kaśka! – warknąłem. Poskutkowało: umilkła. – Zapomniałaś? Numer Pierwszy to może być któryś z dowódców. Pewnie wydał stosowne rozkazy. Dyżurny pogoni cię od radia, a zaraz potem zamelduje, że próbowałaś. I będą nam się przyglądać dwa razy uważniej.
Z ponurą miną, ale przemyślała to sobie.
– Numer Pierwszy – zerknęła na mnie spod grzywki – ty, Sławek, Chudzyński. To czterech. A reszta?
– Nie wiem. Piątka to chyba Student.
– Bo szedł za nami nad kanał? Może chciał się umyć?
– Może. Mówię: „chyba”. To bystry facet, byłby użyteczny. Ale nie wiem. Mamy cztery niewiadome.
– Cztery?
– Doktor się zagalopował. Powiedział… – Utknąłem nagle, trochę wcześniej niż on wtedy, ale chyba z podobnego powodu. – O kurwa.
– Nie klnij – uśmiechnęła się blado. – To nie koszary.
Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. Nie była całkiem trzeźwa, ale… Nie, to nie wódka. Po prostu żart. Miała w oczach troskę i bezradność, bała się, i to za dwoje – a mimo to stać ją było na żarty. W dodatku dobre. Ale nie śmiałem się. Myśl, że ktoś taki w końcu wstanie, powie „cześć” i zniknie z mego życia, zbyt bolała.
– Przepraszam. – Błędnie zinterpretowała moje spojrzenie. – To co powiedział?
Wolałbym nie powtarzać. Już i tak iskrzyło między nimi, a z jedną i drugą próbowałem żyć przynajmniej w zgodzie.
– Że będziemy dzielić milion na siedmioro – mruknąłem. Skinęła głową, ale dotarło do niej dopiero po sekundzie czy dwóch. I tak nieźle. Do mnie docierało dłużej.
– Siedmioro? – Twarz zesztywniała jej wyraźnie.
– To znaczy… nie dokończył i… Może nie zrozumiałem dokładnie. – Naprawdę nie byłem pewien. – Ona nie…
– Sypiasz z nią? – zapytała cicho. Przez chwilę czułem się znokautowany. Na szczęście nie poprawiła, nie posłała mnie na deski. – Zresztą nieważne. To dziwka. Idealny materiał na…
Naprawdę jej nie podejrzewałeś?
– Wszystkich podejrzewałem.
Od razu zacząłem się zastanawiać, na ile była szczera z tym „zresztą nieważne”.
– Czyli nie. – Uśmiechnęła się, trochę cierpko, ale i z rozbawieniem. – No tak. Pod latarnią najciemniej.
Tym razem udało jej się: rozbawiła mnie. Inna sprawa, że nie za długo szczerzyłem zęby.
Śmiech nagle zamarł mi na twarzy. I znów błędnie odczytała reakcję na swój żart.
– Dobra, już się jej nie czepiam – uniosła dłonie w ugodowym geście. – Nie chciałam nikogo urazić.
Zrozumiałem, co miała na myśli.
– Nie uraziłaś. Nie sypiam z nią.
– Nie? To dobrze.
Mówiła chyba szczerze, tylko nie potrafiłem się zorientować, która część mojej deklaracji uniosła w górę kąciki jej ust. Nieważne. Myślałem o czym innym.
– Ale wiesz co? To niegłupi pomysł.
– Jednak zacząć z nią sypiać? Świnia. Już ci nie wystarczamy z Iloną?
– Nikt lepiej niż ona nie odwróci uwagi wartownika.
– Mówimy o plutonowej Górskiej? – upewniła się z miną niewiniątka. Ukarałem ją, demonstracyjnie stawiając jej literatkę denkiem do góry. Chyba dobrze zrobiłem, bo w brązowych oczach rozbłysły szelmowskie iskierki, bezczelnie kontrastujące ze znakomicie odegraną konsternacją. – Oj… o pani redaktor?
– Koniec picia – rzuciłem twardo, kryjąc rozbawienie.
– To tak się poznaliście? – Nie wytrzymała, zachichotała otwarcie. – Stałeś na warcie, a Ilona odwracała?
Zakręciła zmysłowo wszystkim, czym kobiety mogą kręcić, wydymając przy tym usta jak panienka z reklamy sekstelefonu i udając, że odpina guziki.
– Kaśka!
– No dobrze, przepraszam. – Nie włożyła wiele serca w te przeprosiny, ale przynajmniej spoważniała po paru sekundach. – Czyli mamy Numerkę Szóstą.
Przyglądałem jej się przez chwilę. Najpierw podejrzliwie, nie do końca przekonany, że skończyła. Potem z zaintrygowaniem. Bardzo stanowczo to zabrzmiało.
– Mamy?
– Weszła w to, jeśli tylko dostała propozycję.
Mówiła spokojnie, tonem tak trzeźwym i rzeczowym, że z lekka zawirowało mi w głowie. Nagle stała się inną kobietą, a ja w końcu odkryłem, dlaczego facetów tak kręci ich nieprzewidywalność. Właściwie to banalnie proste: żenisz się z jedną, a dostajesz dwie, trzy, dziesięć… Są podobne, lecz zarazem wystarczająco różne, by przyrodzona mężczyznom poligamia dała się ogłupić.
Miała to w sobie. Mogła wystarczyć na całe życie. Jak Ilona.
– Jeśli – mruknąłem. Czułem, że ma rację, ale czułem też, że jeżeli pokornie się z tym pogodzę, przyznam, iż w dodatku jest mądra, unieszczęśliwi mnie do reszty.
– Wasz szef byłby głupi, gdyby jej nie wziął. Może ten twój Sławek bardziej potrzebuje pieniędzy, ale to ona zrobi więcej, by je zdobyć. Uwierz mi.
Uwierzyłem. Bez dopytywania. Końcówka zabrzmiała gorzko i chyba bałem się, co mógłbym usłyszeć.
Sięgnęła po mineralną, zaczęła pić prosto z butelki. Wstałem, zajrzałem za przepierzenie z worków. Bardziej dla pozbierania myśli niż z przekonania: do magazynu nie dało się wejść, nie hałasując ciężkimi wrotami, i wątpiłem, by ktoś próbował nas podsłuchiwać. Spore ryzyko wykrycia, duża strata czasu – na okazję do bezpiecznego odwrotu mógł czekać nawet godzinami – a potencjalny zysk znikomy. Albo byłem lojalny i niczego nie kombinowałem z Kaśką, albo nie byłem i knułem zdradę w bardziej dyskretnym miejscu.
Zeskakując z krzesła, pomyślałem, że na dobrą sprawę wcale nie musieliśmy spędzać nocy w jednym łóżku. I że w jakimś sensie wykorzystałem Kaśkę.
– Chcesz? – Czekała na mój powrót z otwartą butelką w ręku. Usiadłem, wziąłem, łyknąłem.
– Właściwie jak trafiłaś do tej „Jagienki”? – Cholera, obchodziło mnie to w tej chwili jak plony ryżu w Bangladeszu. – To chyba warszawskie pismo?
Zawahała się, uśmiechnęła gorzko, uniosła dłoń i rozchyliła dwa palce w nieco już przykurzonym geście. „V” jak „victory”. Symbol opozycji. Już nawet nie pamiętałem, czy dopiero tej zwycięskiej, pijanej radością wygranych w 1989 wyborów. Z nią w każdym razie nigdy mi się nie kojarzył. Błąd.
– A – pokiwałem głową. – No tak. Zapomniałem, że twój wujek… Dawni koledzy z „Solidarności”?
Popatrzyła na mnie, jakby zdziwiona, lecz niemal od razu także skinęła głową.
– Owszem. Też. – Nie miałem zamiaru drążyć tematu, ale chyba tego nie wyczuła. I zmieniła go sama. Dość drastycznie. – Mam pomysł, Adam. Potnij to w diabły. Potnij most.
Nie zdążyłem zareagować.
Syrena alarmowa okazała się szybsza.
Wystartowałem błyskawicznie, ograniczając przygotowania do krótkiego „zostań” pod adresem Kaśki i chwytu za pas z automatem. Byłem w połowie drogi do przydzielonego nam sektora – północno-zachodni narożnik bazy, schron z worków plus trzy krótkie transzeje – kiedy dyżurny zmienił zdanie i przełączył syrenę na tryb odwołania alarmu.
Przebiegłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało; na północy, pomijając pląsy gnanego wiatrem kurzu, nic się nie poruszało.
Na południu, prawdę mówiąc, też nie bardzo. Załogi bewupów, składujące oporządzenie w pojazdach, zdążyły wybiec z Piątki i zniknąć z pola widzenia, a cała reszta kłębiła się pewnie wokół stojaków ze sprzętem. Wbicie się w hełm, kamizelkę i wszystko, co żołnierz powinien dźwigać po polu walki, musi potrwać.
Minąłem narożnik Jedynki i popatrzyłem w stronę bramy. Wartownik udawał, że ogląda przez lornetkę zachodnią połówkę widnokręgu, ale myślami był całkiem gdzie indziej: zanim BWP nadjechał z głębi bazy i wyhamował przed szlabanem, przyłapałem nieszczęśnika na trzech ukradkowych spojrzeniach w tamtym właśnie kierunku. Syrenę uruchamiał dyżurny, ale kiedy dmuchało i komputerowy skaner głupiał, to wartownicy, meldując przez radio, tak naprawdę podnosili alarm. I to oni płacili za pomyłki.
Ruszyłem w tamtą stronę. Szeregowy Kurzewski był z mojej drużyny i jeśli narozrabiał, wypadało się pokazać.
– …pomyślałem, że są razem, no i zameldowałem. No bo tak z dwóch stron naraz… Ale chyba to nie był człowiek. Straszna kurzawa, mało co widać. Dlatego nic nie mówiłem. Dopiero jak potem zobaczyłem tego na drodze…
Bruszczak słuchał jednym uchem, wodząc po horyzoncie szkłami odebranej Kurzewskiemu lornetki. Podobnie jak ja, za cały ekwipunek miał pas z kaburą.
– To Młynarczyk. – Opuścił lornetkę i posłał wartownikowi mało życzliwe spojrzenie. – Oślepłeś?
W duchu przyznałem mu trochę racji. Nawet bez pomocy szkieł rozpoznałem charakterystyczny obrys żołnierskiego popiersia z wielką kopułą kompozytowego hełmu i rozdętymi przez kamizelkę barkami. O twarzy mógłbym powiedzieć co najwyżej, że nie należy do Murzyna, ale już niesiona fantazyjnie, w poprzek karku broń nie budziła wątpliwości. Wycięta w środku charakterystyczna kolba, kwadrat magazynka. SWD. Turkmeńscy i afgańscy partyzanci też używali tego karabinu, ale w porównaniu ze zwykłym kałasznikowem był to nie lada rarytas i żaden opasany trotylem kaszaniarz, maszerujący w stronę natowskiego posterunku w przebraniu polskiego żołnierza, nie dźwigałby tak oryginalnego kamuflażu.
– No właśnie – rzucił niepewnie Kurzewski. – Tak mi się zdawało, że to kapral, i dlatego…
Bo jakby ten tam – wskazał dłonią na północ – był terrorystą, to mógłby… No, pomyślałem, że może na niego się zaczaili.
– Akurat tu, pod twoim nosem? – To nie był jego żołnierz i może dlatego porucznik ograniczył się do szyderczego pomruku. Ale pewności nie miałem. Zaraz potem zmarszczył brwi i znów uniósł lornetkę. – Co ten kretyn wyprawia?
Miał na myśli Młynarczyka, jednak póki co, potrafiłbym wytknąć kapralowi najwyżej lekceważenie burz piaskowych. W bezpośrednim sąsiedztwie bazy poza zabłądzeniem nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, którego uniknąłby, pozostając po właściwej stronie zasieków.
Snajper-desperat mógł go upolować równie dobrze przed stołówką.
Dopiero po dwóch minutach, gdy znalazł się bliżej, uświadomiłem sobie, że nadchodzi krokiem mocno zmęczonego człowieka. Nie wracał ze spaceru. Musiał wyjść dawno i zawędrować daleko, dalej niż za horyzont. A przecież nawet po naszej, teoretycznie bezpiecznej stronie horyzontu było parę miejsc, które rozsądny człowiek omija szerokim łukiem.
– Powrót z lewizny? – Silnik zagłuszył odgłos kroków; zauważyłem Szamockiego, dopiero gdy stanął obok. W ślad za nim przyszło też kilku żołnierzy, ale coś w postawie dowódcy podpowiedziało im, by trzymali się na dystans.
– Nie ty go posłałeś? – upewnił się Bruszczak.
– Ja? Ja się cieszę, jak się zapomni i odda mi honory.
Przesadzał, ale wątpię, by Młynarczyk zadał sobie tym razem fatygę, gdybyśmy stali sami. Lewa ręka kaprala przytrzymywała lufę karabinu, nonszalancko przełożonego w poprzek karku, w prawej przez cały czas trzymał lornetkę. Nie użył jej, ale była w gotowości i każdy podejrzany ruch w oddali mógł zostać błyskawicznie sprawdzony.
Zawodowiec.
Bruszczak też był zawodowcem i pewnie dlatego pasek lornetki kaprala powędrował na ramię, a brudna dłoń do hełmu. Porucznik odwzajemnił salut, obejrzał się przez ramię, krótkim, lecz wymownym gestem wskazał baraki grupce gapiów. Żołnierze pospiesznie wykonali w tył zwrot, a ja zauważyłem, że ku zwolnionemu miejscu raźno maszeruje redaktor Sosnowska, z moim hełmem pod jedną pachą, kamizelką pod drugą i aparatem obijającym się o brzuch. No, pięknie.
– Gdzie cię nosi? – Kierowca bewupa wyłączył w końcu silnik, ale nie dlatego głos porucznika zabrzmiał tak ostro w nagłej ciszy. Młynarczyk przykucnął, przeciskając się pod szlabanem. I wtedy to dostrzegłem. Chyba nie ja jeden. Obaj oficerowie znieruchomieli, a chrzęst żwiru pod stopami Kaśki ucichł jak nożem uciął.
Nic dziwnego: plama w dolnej części plecaka była duża, świeża i miała wyjątkowo paskudny kolor.
– Przepraszam, panie poruczniku. – Młynarczyk stanął z kolbą przy nodze, na pewno nie na baczność, ale też nie w pozie, która mogła kojarzyć się z wyzywającą. W jego twarzy dominowało zmęczenie, a w głosie spokój. – Nie było czasu. Zauważyłem coś i musiałem od razu reagować.
Bruszczak przyglądał mu się przez chwilę.
– Dostałeś? – zapytał cicho.
– Słucham? – Kapral wyglądał na zdziwionego.
– Masz krew na tornistrze.
Chrzęst z tyłu. Kaśka. Oczywiście nie mogła sobie darować strzyżenia uszami. Albo po prostu zabolało ją biodro: kamizelka kuloodporna potrafi dać się we znaki, jeśli taszczyć ją pod pachą jak książkę.
– To nie moja – powiedział spokojnie Młynarczyk. Oparł o brzuch koniec karabinowej lufy i bez pośpiechu zdjął plecak. Na ziemię wytoczyła się butelka z wodą, paczka zapasowych naboi i to najważniejsze: brunatna, foliowa torba na śmieci. Była prawie nieprzezroczysta i prawie szczelna, ale przy wkładaniu jej do plecaka Młynarczyk musiał zawadzić o jakiś kanciasty przedmiot i powstała dziura, z której najpierw skorzystała krew, a teraz ludzki nos.
Mój hełm i kamizelka łupnęły o ziemię. Czekałem na kolejne łupnięcie, ale Kaśka jakoś nie zemdlała.
Patrzyłem, jak Młynarczyk wyjmuje nóż, i przez głowę przemknęła mi idiotyczna myśl, że będzie nim kroił ciszę – tak materialna się nagle zrobiła. Oczywiście dał spokój ciszy i rozkroił worek. Mógł po prostu rozerwać, obok chwiała się jednak na nogach blada z przejęcia kobieta i pewnie z uwagi na nią wybrał bardziej elegancką formę.
– O w mordę… – wymamrotał Szamocki.
Nos okazał się autentyczny, męski. Wyrastał z głowy trzydziestoletniego mniej więcej Azjaty o wyraźnie skośnych oczach i twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem. Powieki były zamknięte i nieszczęśnik wyglądałby po prostu na pogrążonego we śnie, gdyby nie fakt, iż kończył się parę centymetrów poniżej podbródka upiornym, brunatnym skrzepem przeciętej w poprzek szyi.
– Ty go…? – Bruszczak nie dokończył. – Pojebało cię?!
– Już nie żył. – Młynarczyk dźwignął się z przysiadu.
– Nie o to pytam! Ty mu obciąłeś głowę?!
– Mamy ich identyfikować. – W głosie kaprala nie było wyzwania, choć wielu tak by to zinterpretowało. Był po prostu rzeczowy. – Takie są wytyczne.
– Schlałeś się?! Tego was na kursie uczyli?! Obcinania głów?!
– To daleko stąd. Ktoś mógł go znaleźć i zabrać. Albo zmasakrować twarz. Dokumentów nie miał, a odcisków nasi mogą nie mieć w kartotece. Zresztą nie było jak zdjąć, nie noszę tuszu.
Musiałbym obciąć dłonie. Na jedno wychodzi.
– Teraz to przegiąłeś – powiedział cicho Szamocki. Głos trochę mu drżał, choć poza tym trzymał się nieźle. Student i Sławek, wychyleni z włazów bewupa, wyglądali na znacznie solidniej znokautowanych.
– Zdecydujcie się na coś – rzucił gniewnie Młynarczyk. I prawie od razu powrócił do roli beznamiętnego, znużonego twardziela. – To wojna.
O dziwo, jego słowa zasznurowały Bruszczakowi usta. Porucznik obejrzał się, sprawdził rozmiar strat. Zanim jeszcze podszedł do leżącej na piasku głowy i powtórzył spojrzenie, oceniając martwe pola i tym samym ilość potencjalnych świadków, zrozumiałem, co zamierza.
– Kulanowicz…
– Tak – przerwałem mu. – Jasne.
Odwrócił się, dotknął folii czubkiem buta.
– Zapakuj to, Młynarczyk. I ładuj się na wóz. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie została reszta?
– Wiem.
– Odpalaj, Fornalski. Przejedziemy się. Wychwyciłem spojrzenie Studenta. Było parę ciekawszych miejsc, ale popatrzył akurat na mnie.
– Panie poruczniku, a dyżur? – zaprotestował nieśmiało. Bruszczak pokazał, kto tu rządzi, i po prostu go zignorował. Nikt więcej nie próbował się odzywać.
Młynarczyk wepchnął upiorne trofeum do worka, potem worek do plecaka. Z kapustą obchodziłby się pewnie delikatniej, no, ale ostatecznie od źle pakowanej kapusty może odpaść liść czy dwa. Tu żadne straty nie wchodziły w grę.
– Zostawię – wyciągnął plecak w stronę Szamockiego. – Jak nas po drodze sfajczą, będzie wiadomo, czyich kumpli szukać. – Bruszczak otwierał usta, rozmyślił się jednak i nie powiedział słowa. – Dziś mają być medycy, mogliby zabrać do sztabu.
– Już byli – mruknął Szamocki, trochę przez zęby. Pakunek jednak przyjął.
– No to zdjęcie – Młynarczyk skinął w stronę Kaśki i jej aparatu fotograficznego. – Jak to cyfrzak, to w komputer i przesłać. Albo po prostu wezwijcie śmigłowiec.
Odwrócił się i znikł w drzwiach bewupa. Zerknąłem na Kaśkę. Miała w twarzy mniej krwi niż ten z worka. Kurzewski nie wyglądał dużo lepiej. Otworzył wprawdzie szlaban, ale potem, gdy BWP gnał na zachód, zawisł na przeciwwadze niczym ofiara choroby morskiej na relingu.
Podszedłem do Kaśki, podniosłem hełm i kamizelkę.
– Nikomu ani słowa, Kurzewski. – Mówiłem cicho, czułem jednak, że nie pomyli tego rozkazu z luźno rzuconą propozycją, co paru moim podwładnym zdarzyło się kilka razy.
Nasadziłem hełm na głowę, wskazałem Kaśce baraki. Oszołomiona, odwróciła się posłusznie.
Zaprowadziłem ją do swojej kwatery, posadziłem i sięgnąłem po butelkę. Nie za wiele w niej zostało, ale nie dlatego zawahałem się przy zakrętce.
– To chore.
Dałem spokój butelce. Oczy Kaśki zrobiły się niemal czarne, tak bardzo pobladła twarz, ale w głosie wyczułem więcej buntu i niewiary niż paniki. Mogła funkcjonować bez alkoholowego znieczulenia.
– Formalnie ma rację – mruknąłem, zamieniając butelkę z wódką na tę z mineralną.
Napełniłem szklankę.
– Adam, co ty pieprzysz?! Obciął mu głowę! Chyba… po prostu nożem! Odkroił! Jak jakiejś… nie wiem… rybie!
– Nie byłem na tym ich kursie. – Podsunąłem jej literatkę. – Ale nawet nas, tyłowe ciury, uczą, by reagować jak policja. Każdy świeży trop może doprowadzić do innych terrorystów.
Nieraz to kwestia godzin. Nawet minut. Zidentyfikujesz takiego od razu – zgarniasz rodzinę, kumpli, rewidujesz właściwe miejsca. Spóźnisz się – i klapa. Ktoś może przez to zginąć. Ktoś od nas.
– Bronisz go? – popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– W Iraku kropnął dwoje nastolatków. – Włożyłem jej szklaneczkę w dłoń. – Chłopak podszedł do ogrodzenia naszej bazy. W takim luźnym ubraniu. Mógł teoretycznie mieć coś pod spodem. Dostał w głowę, od razu na amen, ale dziewczyna zgłupiała, chyba chciała ratować…
Zresztą nie wiem, nie znam szczegółów. W każdym razie ją też zastrzelił. Że niby mogła uruchamiać zapalnik. Było dochodzenie, ale Młynarczyka nie zawiesili. Ubezpieczał potem konwój i zlikwidował autentycznych terrorystów. Znów dwóch. Karabin mieli jeden, więc może ten drugi oberwał przypadkiem, no ale… Medalu nie dostał, do cywila go nie wywalili. Bilans zerowy. Potem przyjechaliśmy tutaj i zaczęli do nas strzelać lepsi fachowcy niż sieroty po Saddamie. Nikt się już nie czepiał faceta, który potrafi i lubi zabijać.
– Lubi? – podchwyciła.
– Tak myślę – wzruszyłem ramionami. – W każdym plutonie jest strzelec wyborowy, ale snajper to co innego. Snajper stanowi samodzielny pododdział. Dostaje zadanie i wykonuje po swojemu. Młynarczyk był szkolony w ten sposób. To nowość w naszej armii. Nauczyli go, że sam ma decydować o śmierci tego w celowniku. Nie każdy pójdzie na taki układ. Nawet w wojsku jest milion stanowisk, na których nie trzeba wydawać wyroków śmierci. Albo przynajmniej zabijać bardziej bezosobowo. Bez patrzenia w twarz. Nie wiem, ale wydaje mi się, że nikt całkiem normalny nie weźmie tej fuchy.
– To świr – powiedziała twardo.
– Pewnie tak – uśmiechnąłem się. – Ale użyteczny.
Przyglądała mi się przez chwilę ponuro.
– Bo czasem jednak zabije prawdziwego kaszaniarza?
– Bo jeśli to Bruszczak jest szefem, w bazie została tylko Patrycja i Numer Siódmy.
Zaskoczyłem ją. Mroczne spojrzenie nieco złagodniało.
– Słucham?
– Ten twój pomysł z cięciem przęsła… Głupi, bo głupi, ale… Jeśli w ogóle, to teraz.
– Słucham? – Czułem, że zrozumiała od razu i po prostu odwleka chwilę wyłożenia kawy na ławę. Pewnie w nadziei, że wróci mi rozsądek i sam zrezygnuję.
– Student chciał zostać. To by pasowało do mojego anioła stróża. Ale wyjechał i jest ich dwoje. Przy odrobinie szczęścia możemy się dowiedzieć, kim jest Siódemka.
– Tnąc kratownice? – upewniła się. Nie zdążyłem potwierdzić. Była trochę zbyt wzburzona. – A nie pomyślałeś, mądralo, że przy odrobinie pecha strzeli ci w łeb?!
– Kasia, sama przecież…
– Bo nie wiedziałam, że tu się ludziom głowy ucina! Ale już wiem! I cofam głupią propozycję!
– Nikt mnie nie zastrzeli. Jestem im potrzebny. Jak mi odbije i zacznę niszczyć nasz złotodajny most, któreś z tych dwojga musi przybiec i przemówić mi do rozsądku.
– Albo zrobić dobrą laskę! – warknęła. Gapiłem się na nią przez chwilę, kompletnie zbity z tropu. Zaczerwieniła się trochę bardziej i gniewnie potrząsnęła ramionami. – No co? To chyba oczywiste.
Cholera. Miała rację. Każdy inny członek spisku skazany byłby na apelowanie do mego rozsądku. Patrycji pozostawał w odwodzie apel do ciała.
– Dowiedziałbym się, kto to jest – bąknąłem.
– Ten siódmy? A właściwie po co? Przecież w to wchodzisz, nie? Postanowiłeś zostać milionerem.
– Nic nie postanowiłem. Na razie myślę.
– No to myśl. A palnik zostaw w spokoju.
– Będziemy bezpieczniejsi, jeśli się dowiem, na kogo trzeba uważać.
– My? – uśmiechnęła się z szyderczym powątpiewaniem.
– Już zapomniałaś? Robisz za moją kochankę.
– I to ma być argument? Za cięciem mostu?
– Jesteś moim słabym punktem. Mogliby… to znaczy: gdyby to miało być akurat teraz, na dniach…
– Słaby punkt? Bo mnie bzyknąłeś? Nie bądź śmieszny, dobrze? To przeszło pół miliona złotych na głowę. Romeo Julię by sprzedał, a co dopiero… Jeśli już, to łeb mi utną. Tobie nie mogą, bo cię potrzebują, ale twojej panience jak najbardziej. Taki mały klaps za głupie pomysły.
– Nikt tu nikogo nie zamierza zabijać. Ile razy mam ci powtarzać, że chcemy tylko…
– Sześćset tysięcy to dobry powód, by zabijać.
– Nie ruszą cię. – Starałem się być przekonujący, ale, niestety, także dla samego siebie, więc nie zabrzmiało to najlepiej. – Jesteś moją…
Utknąłem.
– No: kim? – Nie przegapiła okazji. – Adam, nie oszukujmy się. Masz tę swoją królewnę w Stargardzie.
– Królewnę? – posłałem jej uśmiech. Miał być kpiący, ale wyszedł smętny.
– Kojarzę ją – powiedziała cicho. Jej uśmiech był idealną kopią mojego. – Z przystanku.
Drobna, zgrabna jak cholera, ciemny blond robiony na jasny. Często nosi taki młodzieżowy plecaczek. W ogóle jakaś taka… dziewczęca. Wsiada czasem obok przychodni na Szczecińskiej.
Kiedyś mnie zagadnęła; wiesz, w ramach sondy ulicznej. Faktycznie, ma w sobie to coś.
– To coś? – Ze wszystkich możliwych tematów, jakie chciałem z nią omawiać, ten był ostatni, ale nie umiałem się powstrzymać. Klasyczny przypadek bolącego zęba, trącanego językiem w głupiej nadziei, że jednak przeszło.
– Wiesz, o czym mówię.
Nie wiedziałem, a przynajmniej nie byłem pewien. Nie odważyłem się jednak zażądać wyjaśnień. Gotowa ich jeszcze udzielić. I zdołować mnie do końca autorytatywnym stwierdzeniem, że dla reszty świata Ilona Roman jest dokładnie tak niezwykła i wyjątkowa, jak ja ją postrzegam.
– Mówisz nie na temat – zdobyłem się na rzeczowy ton. – Młynarczyk nie przyniósł tej głowy z daleka. Wrócą raz-dwa. Jeśli mamy to zrobić, to już. Pomożesz mi?
Nie chciałem rozgrywać tego w ten sposób: przypierając ją do muru. Samo jakoś wyszło.
– Co mam zrobić? – Niemal warczała.
– Wyciągnąć Patrycję nad kanał. Na tę wczorajszą plażę obok mostu. Opala się tam. A czasami… no wiesz.
– Domyślam się – rzuciła przez zęby. – Ile bierze?
– Słucham?
– I daj forsę. Nie wygląda na naiwną, pewnie zażąda z góry. Nie bój się – posłała mi krzywy uśmiech. – Jak będzie naprawdę fajnie, to ci oddam ze swoich.
Chyba się zaczerwieniłem. Chyba nie od razu. I chyba domyśliła się, jaka zrodzona w wyobraźni wizja przywołała tę nadwyżkę krwi do mej twarzy. Jej uśmiech zrobił się do reszty wredny.
– Kretynka – mruknąłem.
– Też genialny nie jesteś. A niby co mam jej zaproponować, żeby ze mną poszła? Spacer?
– Jesteś dziennikarką. Powiedz, że chodzi o wywiad. Mamy tu mundurowych Polek jak na lekarstwo. Nic dziwnego, że pani redaktor z babskiego pisma się nią zainteresuje.
O dziwo, bez słowa skinęła głową. Wstała, zdjęła z wieszaka swoją czerwoną czapkę, nasunęła nisko na czoło.
– Nie wiem, jak długo ją przetrzymam – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Nie lubi mnie.
Sprężaj się.