Tej nocy odkryłem jeszcze jedną różnicę między Kaśką Sosnowską a Iloną Roman: odmiennie wpływają na bieg czasu. Ilona, szarooka wiedźma, niemal go zamraża, gdy nie ma jej obok ciebie, kiedy cierpisz, czekasz i liczysz godziny do następnego spotkania. Po czym idzie z tobą na spacer i nagle wszystko się zmienia: jakby chcąc odrobić straty, zegary ruszają galopem.
Kuchnia w „Sorrento” wypluwa dania z szybkością karabinu maszynowego, barmani w „Antidotum” nalewają drinki do udających normalne naczynia naparstków – upić się owszem, upijesz, ale nie posiedzisz nad takim – płyty chodnikowe kurczą się, a na wszystkich skrzyżowaniach, od starówki po osiedle Chopina, zapalają się zielone światła, gdy tylko podejdziesz do krawężnika. Cały Stargard, wszyscy ludzie, miejsca i przedmioty zmawiają się, by ci ją zabrać możliwie szybko. Słyszysz jej „no to narka”, zamykacie za sobą drzwi redakcji i zaraz potem, choć niby o pół miasta dalej, patrzysz ze strachem, jak połykają ją te drugie, znienawidzone – strzegące wejścia na klatkę schodową jej bloku. Gdzieś parę kroków dalej musi tkwić pod asfaltem dobrze zakamuflowana grawitacyjna czarna dziura – tylko tak mogę racjonalnie wytłumaczyć sobie, że zaraz potem czas zwalnia bieg. Taki lokalny fenomen astronomiczny. Aż dziw, że dotąd nieodkryty: różnica jest widoczna gołym okiem. Światło mianowicie nie nadąża przenosić całej palety barw i świat szarzeje. Skręcasz ze Szczecińskiej, docierasz odrapanymi uliczkami przed drzwi domu Ilony, żegnasz spojrzeniem jej plecy – i łup: połowę kolorów szlag trafia. Listopad w lipcu.
Nie potrafiłem przypomnieć sobie choćby jednej spędzonej obok niej minuty, która trwałaby pełne sześćdziesiąt sekund: dobrze jak ze trzydzieści się uzbierało. Była jak chleb w Oświęcimiu: w wiecznym, przyprawiającym o rozpacz niedoborze. A Kaśka…
Jechała za szybko, co chwilę musiałem przechodzić z marszu do truchtu, walić pięścią w pancerz i krzyczeć „wolniej!” – a jednak udało jej się prawie zastopować sekundnik mego zegarka. Może to przez te włosy, czarne jak najczarniejsza z tajemniczych gwiazd, połykających czas i światło. Wzgórza były o rzut beretem, szedłem, podbiegałem kawałek, oglądałem się, wydzierałem na Kaśkę, sprawdzałem dystans – i wciąż był to taki sam rzut tym samym beretem.
Szlag by je trafił. Następna czarownica. Inne włosy, oczy, inna figura, inny rodzaj magii, no i co z tego? Samą swą aurą oddziaływała na mnie równie destruktywnie jak Ilona. Miała uratować, a zabijała. Niechcący. Wbrew woli. Bo przecież obie mnie lubiły. To akurat wiedziałem.
Student mnie nie lubił. Czułem, że nie przepuści dobrej okazji. I dlatego tak długo to trwało: bo nie mogliśmy mu jej dać.
Kazałem Kaśce jechać jak za pogrzebem, a Lechowskiemu – nie spuszczać sylwetki wrogiego wozu ze skrzyżowania nitek celownika. W miarę jak dystans między bewupami rósł i ciemność rozmazywała szczegóły, pozbawieni noktowizorów dowódcy tracili możliwość dokonywania stosownych ocen – ale wzniesienia naprawdę były o rzut beretem i obaj wiedzieliśmy, że nasi celowniczowie swobodnie zaglądają w lufę jeden drugiemu. Moment, gdy Młody zamiast idealnego pierścienia stali ujrzy elipsę okalającą 73 milimetry czarnej pustki, mógł się stać ostatnim w życiu co najmniej trojga ludzi. Siebie nie byłem pewien – strzał z postoju gwarantował precyzyjne trafienie, czyli cały impet poszedłby w środek wozu – ale wcale nie było mi lżej ze świadomością, że zasuwając na piechotę obok gąsienicy, mam największe szanse przetrwać. Trwanie było ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależało. Chciałem przeżyć, wywieźć z tej cholernej pustyni żywą Kaśkę, żywą gotówkę i trochę szans na lepszą przyszłość.
Gdyby wóz stanął w ogniu, szalejące wewnątrz piekło pochłonęłoby nie tylko dziewczynę i pieniądze. Spłonęłoby też to, co w ludzkim życiu najważniejsze – nadzieja.
Zdążyłem wbić sobie do łba, że bez tych pieniędzy nigdy nie zdobędę Ilony.
– Nie po kamieniach! – wydarłem się, widząc parę skalnych odłamków wielkości złamanej cegły. – Omiń! I uprzedź Lechowskiego!
Niby miał otwarty właz i raz czy drugi próbował powiedzieć, że mnie słyszy – ale wolałem wykrzykiwać rozkazy w stronę bliższego włazu kierowcy, za pośrednictwem dziewczyny. Nie straciła litra krwi, nie naćpała się morfiny. No i to ona kierowała. Kierowca łatwiej dogada się z celowniczym w kwestii manewrowania wozem. A to, czy się zgrają, mogło przesądzić o naszym życiu. Kazałem Kaśce jechać po płaskim i tylko po płaskim, choćby kosztem zygzakowania. Kiedy armata nie miota się to w górę, to w dół, da się jeszcze utrzymać znacznik na celu. Prowadzący uprzedza: „w lewo o dziesięć stopni… już!”, a ten w wieży zaczyna obracać nią ze stosowną prędkością. Przy zgranej parze ani na sekundę nie traci się możliwości oddania celnego strzału. Oczywiście rozcinająca pasmo wzgórz przełęcz, na którą się wspinaliśmy, nigdzie nie była idealnie płaska, a tym dwojgu daleko było do ustanowienia zgranej pary – Kaśka studiowała geografię, byłbym jednak zdumiony, gdyby użyła słów „stopień” czy „tysięczna” zamiast „ciut” czy „lekko” – ale miałem nadzieję, że nasi przeciwnicy nie zaryzykują.
Ja też nie ryzykowałem. Kiedy wyboje narzucały konieczność mocniejszego skrętu i nasz wóz pokazywał Młodemu więcej prawej burty, a mniej zadu, odsuwałem się od burty lewej i całą swoją sylwetką demonstrowałem uczciwość zamiarów. Oprócz armaty mieliśmy ten cholerny granatnik. Teoretycznie mogłem skorzystać z takiej okazji, zniknąć na moment za manewrującym bewupem i pojawić się ponownie już na tle triumfalnej plamy ognia. RPG miał nocny celownik i w takich jak te warunkach stanowił skuteczniejszą od armaty broń.
Przynajmniej na początku, gdy byliśmy bliżej.
Prawdę mówiąc, gdyby Szamocki był choć trochę na chodzie, zastanawiałbym się nawet, czy nie zaryzykować takiego numeru. Strzelać raczej bym nie strzelał – nie dojrzałem do tego – ale gdyby udało mi się przejąć załadowany granatnik i odpowiednio szybko uruchomić radio, zyskałbym dużo lepsze gwarancje bezpiecznego odwrotu. Ja osłaniam, wóz jedzie, potem wóz staje, tuż za szczytem wzniesienia, widoczny jedynie pod postacią wieżyczki, bierze tamtych na muszkę, trzyma w szachu, a ja spokojnie go doganiam. Manewr jak z podręcznika taktyki.
Inna sprawa, że wcale nie martwił mnie brak piątej, pomocnej dłoni, która wepchnie nabój do rury RPG-7, a potem poda mi ją dyskretnie. Musiałbym podjąć kolejną decyzję. Może znów błędną. Niby żyliśmy i nawet byliśmy bogatsi, ale nie mogłem się wyzbyć przeświadczenia, że od kilkudziesięciu godzin wybieram raz po raz to trochę większe zło.
Miałem dość.
Student nie miał. Byliśmy już prawie na mecie, ledwie kilkanaście metrów od linii, za którą teren zaczynał opadać, kiedy dostrzegłem kątem oka jakiś rozbłysk.
Huk przegapiłem. Zbyt wielkie wrażenie zrobił na mnie najpierw widok zastygłej w bezruchu lufy naszej armaty, a zaraz potem – maźnięcie po oczach i mózgu smugą płomienia.
Pocisk przemknął tuż nad uniesioną pokrywą wieżowego włazu. Dosłownie tuż: musiał zawadzić o nią stabilizatorem – tylko tak dało się wyjaśnić jego eksplozję wprawdzie o sto czy dwieście metrów dalej, lecz już na przeciwstoku. Coś, co leciało tak szybko, nie miało prawa ot tak, samo z siebie, upaść równie blisko. Chyba że właśnie trafiłem na drugą w życiu skrytą pod powierzchnią naszej planety czarną dziurę, która zakłóciła lokalne pole grawitacyjne.
Zmarnowałem chyba z sekundę, stojąc w bezruchu i przyjmując do wiadomości, że jednak się stało. Człowiek to w gruncie rzeczy głupie bydlę: niby wie, oczekuje, o niczym innym nie myśli, a mimo to daje się zaskoczyć.
No cóż, przynajmniej nie byłem jakimś wyjątkiem pod tym względem. Daliśmy plamę zbiorowo, całą trójką.
– Lechowski! – Po sekundzie mogłem już krzyczeć. Tylko z myśleniem było gorzej. – Ognia!
Oczywiście nie strzelił. Gdyby chciał i mógł, zrobiłby to dużo wcześniej: ostatecznie to on od ładnych paru minut wpatrywał się w tamtą lufę.
– Kaśka, gaz do dechy!
Akurat w tym momencie nie powinna tego robić. To znaczy: gdybym traktował poważnie to, co wykrzykuję, i oczekiwał, że Lechowski jednak wypali z armaty. Nic gorzej nie służy precyzji strzału niż nagły manewr wozem.
Na szczęście nasz celowniczy konsekwentnie trzymał palce z dala od spustu. Od innych przycisków chyba też – lufą rzucało dokładnie tak samo jak całą resztą wozu – ale przez następne kilka sekund myślałem tylko o spuście. Obrócona armata spoglądała do tyłu i gdyby nagle wypaliła, miałbym największe szanse stać się pierwszym napotkanym przez pocisk obiektem.
Kaśka posłuchała, wycisnęła z silnika, ile się dało, i musiałem ruszyć sprintem za umykającym wozem.
Nie dogoniłem go. Młody nie poprawił przeciwpancernym – może uznał, że nie zdąży – ale dość szybko przypomniał sobie o karabinie maszynowym. Może go oczerniałem, może po prostu próbował użyć amunicji smugowej do wstrzelania się przed następną próbą trafienia wozu, wyglądało to jednak jak polowanie na mnie i już po drugiej serii rzuciłem się szczupakiem na ziemię.
Lechowski mógł już strzelać – jeśli przedtem nie robił tego z obawy o mnie. Nie łudziłem się specjalnie, ale trochę chyba tak. Potrzebowałem tego strzału.
Jeśli to jeszcze nie przeciwstok, jeśli zabrakło paru metrów, a Młody nacieszył już oczy fajnym skądinąd widokiem rykoszetujących od pancerza kul – to koniec. Z kilkuset metrów, mając porządnie umocowany kaem z silnym celownikiem optycznym, nie sposób chybić leżącego człowieka. No, może pierwszą serią. Ale przed spotkaniem z Afgańczykami Student trzy razy przypomniał każdemu o uzupełnieniu podręcznego zapasu amunicji i nic nie stało na przeszkodzie, by Młody próbował do skutku.
Czekałem. Chyba niedługo. Po prostu gdzieś obok była Kaśka i – być może jednak – ta czarna dziura, więc czas zaczął wydziwiać, a mnie tylko wydawało się, że upłynęły całe minuty.
Dla reszty świata, tej oddalonej od Ilon, Kasiek i czarnych dziur, czekałem na kulę najwyżej sekundy. Nasz BWP rozpędził się porządnie już po tamtej stronie i kiedy przeskoczył najwyżej położony punkt przełęczy, znikł z oczu Młodego stosunkowo szybko. A to do niego strzelano.
W końcu w to uwierzyłem. Umiarkowanie zresztą. Popełzłem wprawdzie, najpierw w stronę odciśniętej gąsienicą koleiny, potem koleiną, ale dużo wcześniej dopadło mnie zmęczenie niż pewność, że to nie zabawa w kotka i myszkę, a kaem milczy nie dlatego, że trafił mi się smakujący zemstę sukinsyn, lecz z powodu braku celu.
Zdążyłem. Potrwało jeszcze trochę, nim poczułem, że głowę mam niżej niż stopy, ale musiało być tak od początku. Runąłem na ziemię już po bezpiecznej stronie wzniesienia. Nic mi nie groziło. Niepotrzebnie spanikowałem. I omal nie popsułem wszystkiego.
Kaśka też spanikowała, potem przypomniała sobie o mnie, znów spanikowała, zawróciła w stylu, którego starał się oduczyć jej Sławek – i poszarżowała z powrotem. Prosto na mnie i prosto na lufę pozostawionego w dolinie bewupa.
Chyba tylko ten nadmiar potencjalnych nieszczęść ocalił nas przed ponownym popadnięciem w kłopoty. Tak jak dwa minusy znoszą się w mnożeniu, tak jej podwójna bezmyślność obróciła się na dobre. Gdybym nie wyrósł nagle tuż przed jej peryskopem, pewnie pognałaby dalej i dała Młodemu drugą szansę. Wątpię, by zastopowała wystarczająco wcześnie.
W moim przypadku całkiem jej nie wyszło.
Rozpędzony wóz zaczął zwalniać może ze dwa metry przede mną. Co należało uznać za szczęście w nieszczęściu.
Był za blisko, by cokolwiek to zmieniło, a jednocześnie jeszcze dostatecznie daleko, by moje ciało – bo umysł chyba nie miał z tym wiele wspólnego – zmieniło decyzję. Mięśnie prostujące kolana wrzuciły wsteczny i zamiast uskakiwać z drogi kilkunastotonowej górze stali, runąłem przed nią na twarz. Późno: próbując wyrzucić ręce przed siebie, jak nurkujący na główkę, przywaliłem grzbietami dłoni o dolny skos pancerza czołowego. Ale i wcześnie: blacha nie zgruchotała mi czaszki. No i zdążyłem z tymi rękami. Żadna nie została z boku, nie dała żelaznej bestii szansy zrobienia ze mnie kaleki. Wszystko albo nic: mogłem trafić w prześwit i wyjść z tego cało, albo znaleźć się na trasie którejś z gąsienic – i umrzeć.
Wyszedłem cało. Psychicznie chyba też: zdołałem unieść się na kolana, nim Kaśka zatrzymała wóz. Na szczęście nie była takim twardzielem jak ja. Nie próbowała cofać, wyskakiwać z apteczką czy w jakikolwiek inny sposób naśladować kierowcę-dżentelmena, który właśnie kogoś przejechał i usiłuje jak najszybciej znaleźć się przy ofierze. Nie dostałem w kark zadem bewupa, a ona nie znalazła się przeszło półtora metra nad ziemią. Wóz stał gdzieś na samym skraju martwego pola i Młody, który zdążył się wstrzelać, skosiłby pewnie bez trudu jasną plamę jej sukienki. Wziąłem tę wstrzemięźliwość za przejaw zimnej krwi, poklęczałem więc sobie jeszcze przez chwilę, by ochłonąć i przezwyciężyć racjonalny skądinąd pociąg mych kolan do karakumskiego piasku. Zanim usłuchały, minęło trochę czasu.
Chyba więcej niż trochę. Kaśce zdążyły puścić hamulce.
Kiedy wsunąłem się przez właz dowódcy, nie próbowała odwracać usmarowanej słonym błotem twarzy. Płakała jak dziecko.
– Ja?! – Szczerego zdumienia było w jej głosie tyle, że nadmiar skroplił się chyba na wyściółce mego hełmofonu. – Co ja wyprawiam?!
Musiałem wyciągnąć nieprzytomnego Lechowskiego z wieży, powkładać przeciwpancerne naboje w puste uchwyty magazynu, załadować granatnik, a wszystko to z przerwami na wypady z wieży i lustrowanie okolicy. Wóz Studenta znikł gdzieś na północy i choć niby wróżyło to dobrze, równocześnie napawało lękiem. Nie odezwali się jednym słowem; radio milczało. Po głowie kołatała mi się stara definicja wojny – ta o polityce prowadzonej innymi metodami – i miałem jak najgorsze przeczucia. Przestali z nami rozmawiać, przestali negocjować i uprawiać politykę, a to mogło znaczyć…
Krótko mówiąc, miałem święte prawo martwić się, powarkiwać na Kaśkę i widzieć po swojemu to, co nam się właśnie przytrafiło.
– Co ci strzeliło do głowy, żeby go walić siekierą?! I to jeszcze Kleczkę?!
– Skrzynką! – odwarknęła. – A niby kogo?!
– Nikogo! Nikogo nie powinnaś…! Kurwa, Kaśka, jesteś tu ostatnia na liście komandosów! Cud, że sobie nogi nie odrąbałaś! Mało się nie zeszczałem ze strachu, jak na to…
– A ja nie mało! Przez ciebie dupa mi się klei do tego zasranego siedzenia!
– Co?
– Gówno! Naćpałeś się czegoś?! Co to miało, do cholery, być?! Jednego słowa, nic, a potem patrzę: wbija chłopakowi nóż, łapie granat i wrzeszczy, że się wysadzi! Pojeb kompletny!
Kurwa mać! Wiesz, jak się bałam! Wiesz?!
Trochę mnie to otrzeźwiło. Nigdy nie była wulgarna. Nie mówiąc o tym drugim. Bo to chyba nie metafora.
– Przepraszam – mruknąłem. – Nie było jak…
– Co nie było jak?!
Nie wyłączyliśmy silnika, darła się więc przez hełmofon wprost w moje uszy. Paskudne uczucie. Nic dziwnego, że Czterej Pancerni tworzyli taką zgraną paczkę: kłótnie w czołgu muszą wyglądać nieciekawie.
– Pieprzyć mnie! – Zamilkłem na chwilę i chyba opacznie to zrozumiała. – Ale mogłeś pomyśleć o mojej córce! – Zmieniła nagle ton na ociekający gniewnym szyderstwem. – „Gdzie mamusia? Mamusia nas zostawiła, skarbie. Nie wróci. Jeden pan ją zatłukł szpadlem.” „Ale dlaczego?” „Bo się kurwiła z wujkiem Adamem, a wujek Adam za mało dostał i chciał większą działkę.”
Zatkało mnie na moment. Nawet nie z poczucia krzywdy. Raczej ze zdziwienia, że mogła tak pomyśleć. I że ja sam nie wpadłem na to, iż tak pomyśli.
Ostatecznie byliśmy dwójką obcych sobie ludzi. A obcego, z braku innych przesłanek, ocenia się na podstawie logiki. I statystyki. Więc niby co sobie miała pomyśleć?
Nie, zaraz. Dwójką obcych?
Wciąż czułem na twarzy zapach jej podbrzusza. No i trzasnęła Kleczkę tą skrzynią. Nie bez powodu przecież.
– Kasia…
– Dobra, skończmy temat. Było, minęło. – Wypuściła głośno powietrze, co miało pewnie symbolizować równoczesne wyzbywanie się resztek złości. – To co robimy? Jedziemy, tak?
Tylko w którą stronę?
Dobre pytanie. Jedyne istotne w tej chwili. Miałem dwieście tysięcy dolarów, dwóch rannych, a przeciw sobie pół świata. Samo sformułowanie myśli, że Kaśka Sosnowska ze swymi opiniami na mój temat nie jest warta poświęconego jej czasu, było jawnym marnowaniem tegoż czasu w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Przeżyjemy, to jej może wyjaśnię. Nie przeżyjemy – tym bardziej szkoda słów.
Tyle jeśli chodzi o zdrowy rozsądek. Kiedyś go miałem. Potem poznałem Ilonę.
– Nie chodziło o forsę – powiedziałem cicho. Chyba za cicho.
– Słucham?
– Chciał się was pozbyć. Wszystkich niepewnych.
Za długo milczała, by uznać to za wstęp do stwierdzenia „gówno prawda”. Nie była głupia. Na moje nieszczęście. I na szczęście. Gdyby była, nie sięgnąłbym najpierw po bagnet, a potem po granat Młodego. Miałbym większe szanse przeżyć. Teraz. I mniejsze później, kiedy Ilona powie „nie”.
Popieprzyła mi życie, szkoda gadać. Choćby dlatego idealnie pasowała do roli pocieszycielki, jednej pani redaktor, która zastąpi drugą. Kolejna wspólna cecha.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem. Wierzę.
Omal nie zrobiłem sieroty z jej córki. Coś mi szeptało, że tak właśnie postrzega kwestie swej śmierci: jako krzywdę wyrządzoną nie jej, ale dziecku właśnie. Ciekaw byłem, co zrobiłaby w tej chwili Ilona. Wybuchnęła szyderczym śmiechem? Wybuchnęła gniewem?
Wierzyłem, że to samo, co Kaśka.
– Aha – mruknęłaby z zakłopotaniem. A ciepło jej uśmiechu złamałoby prawa fizyki, przelało się po okablowaniu i spłynęło mi przez uszy, przez ściśnięte nagłym skurczem gardło prościutko do serca. – No, to co innego. Przepraszam.
Kochałem ją, chciałem widzieć jeszcze piękniejszą i mądrzejszą, więc wierzyłem, że powiedziałaby coś takiego. Ale byłem realistą i wiedziałem, że takiej jak u Kaśki końcówki już bym się nie doczekał.
– Kochany jesteś.
Wracali po własnych śladach. BWP, jak każda gąsienicówka, dobrze sobie radzi w trudnym terenie, ale nawet najlepiej skonstruowany wóz dalej i szybciej zajedzie przetartym wcześniej szlakiem. W tę stronę podróżowaliśmy praktycznie na azymut, najkrótszą z możliwych tras, nie było więc powodów wracać inną.
Wydawało się całkiem logiczne, że ślady 0313 znikły mi w pewnym momencie z oczu, zlewając się ze starym tropem. Raz ubity piasek niesie lepiej, a i kierowca łatwiej utrzyma kurs, mknąc świeżą koleiną, niż spoglądając na busolę. Wszystko grało. No, prawie wszystko.
– Mieliśmy być w bazie o dziewiątej? – upewniłem się.
– O dziewiątej. – Nie musiała się zastanawiać, o co pytam. Cóż, adrenalina. Nie widziałem jej – po tym jak Lechowski zemdlał, redukując załogę do dwóch osób, nie stać mnie było na luksus zapuszczania się na fotel dowódcy, nie mogłem więc ocenić stopnia napięcia skrytych pod sukienką mięśni – wystarczyło jednak popatrzeć na ruchy bewupa, by wyczuć, na jak wysokich obrotach funkcjonuje prowadząca go nowicjuszka. Jechaliśmy szybko i dobrze. Właściwie nie popełniała błędów. Ktoś, komu brakuje rutyny i wyrobionych odruchów, może nadrabiać refleksem. Pytanie, jak długo. Adrenalinowy dopalacz, jak te w odrzutowcach, ma to do siebie, że przeraźliwie szybko zżera energię.
Na razie jednak nie martwiłem się o przyszłość. Mój system nerwowy też pracował na maksymalnych obrotach i trochę zbyt łatwo wietrzył niebezpieczeństwo. Już teraz.
– Skręć w lewo – mruknąłem. – Do ich śladów.
– Mieliśmy trzymać się drugiej strony wzgórz – przypomniała.
Fakt, sam wbijałem jej to w głowę. Wzniesienia na wschodzie już raz ocaliły nam życie:
Student z uwagi na granatnik bał się je przekraczać. Dopóki jechał starą trasą, w odległości kilkuset metrów od wykreślonego pagórkami horyzontu, byliśmy z jego punktu widzenia mało groźni. RPG-7, jak zresztą każda broń tej klasy, wystrzeliwuje stosunkowo powolne pociski.
Trafienie czymś takim odległego, szybkiego i poruszającego się poprzecznie celu jest nie lada sztuką. Z drugiej strony ktoś, kto – jak ja teraz – siedział na obramowaniu wieżowego włazu, mając granatnik na kolanach i noktowizyjną lornetkę w ręku, teoretycznie powinien pierwszy wypatrzyć przeciwnika i pierwszy wycelować broń. To narzucało obu stronom określoną taktykę, której zasady starałem się Kaśce wyjaśnić w chwilach, gdy rzucało nami trochę mniej i udzielanie instrukcji nie groziło odgryzieniem języka.
– Skręć. – Chwilowo jechaliśmy po wybojach, ograniczyłem się więc do suchego polecenia. Usłuchała.
Z bliska świeży trop nieco wyraźniej odróżniał się od tego sprzed godziny. Ale tylko nieco: suchy piasek to marny utrwalacz śladów. Noc i kapryśny wiatr, który w jednych miejscach podrywał całe hektary kurzawy, by ćwierć kilometra dalej zrobić sobie wolne, też nie ułatwiały orientacji. Przez pewien czas nie miałem nawet pewności, czy przejechały tędy dwa czy trzy wozy.
– To już chyba niedaleko.
Nie wyjaśniła, o co chodzi. Nie musiała.
– Niedaleko.
Zdałem sobie sprawę, że nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. O tylu ważnych sprawach nie dane nam było pogadać…
– Pojedziemy drogą?
Chyba po prostu mówiła cicho. Nieśmiała nadzieja to zapewne wytwór mojej wyobraźni.
Albo, jeśli faktycznie była w jej głosie, oznaczała prozaiczną chęć skrócenia tego koszmaru. Jej koszmaru. Nie tych dwóch poharatanych nieszczęśników, umierających w przedziale desantowym.
– Lepiej nie.
– Dlaczego? – zapytała spokojnym z pozoru tonem.
– Bo to pobojowisko jest ostatnim miejscem, przez które powinno się jechać. Jeśli ktoś już szuka legionistów… Ogień, rozgrzane wraki. To przyciąga uwagę. Student powinien ominąć je z daleka. A nie omija. Może po prostu się spieszy i zaryzykował jazdę najkrótszą trasą, ale… Do szpitala też najbliżej właśnie tędy. Milczała jakiś czas.
– Francuzi mogą tak szybko…? – nie dokończyła. – Adam, a gdybyśmy po prostu poczekali? Może właśnie tak będzie najprędzej? Mówisz o poszukiwaniach z powietrza, tak?
Śmigłowce? Taki śmigłowiec mógłby zabrać rannych. Pół godziny i są w szpitalu. I nie wytrzęsłoby ich tak.
– Zanim zaczęliśmy strzelać, odjechaliśmy kawałek od drogi. A swojego patrolu, jeśli już, będą szukać wzdłuż niej. Potem oczywiście i dalej, ale kiedy będzie to potem… No i pieniądze.
– Co: pieniądze?
– Trzeba je ukryć. Bez GPS-a, na pustyni… Schowasz i nigdy więcej nie znajdziesz. Tu cały krajobraz wędruje.
– Są wraki – mruknęła po chwili. Z wyraźną niechęcią. Starała się nie myśleć o tym akurat kawałku świata.
– Mogą je wywieźć. I co wtedy? – Nie odpowiedziała. – Obok bazy przygotowałem skrytkę. Niezłą, i na pewno znajdę, gdyby trzeba było odczekać i wracać tu jako turysta.
– Odczekać?
– A niby jak się wytłumaczę z takiej forsy, gdyby nas skontrolowali na lotnisku?
Chudzyński miał to załatwić, chyba przez banki, ale teraz…
– Co się zmieniło? – BWP toczył się w miarę gładko po wyżłobionych gąsienicami koleinach, prowadziło się go łatwiej, no i oto skutki. Rozwiązał jej się język. Ale może to i dobrze. Też wolałem rozmawiać, niż zamartwiać się w ciszy i samotności.
– Patrycja – westchnąłem.
– Co: Patrycja?
– Chyba cię nie lubi. A doktor chyba lubi ją. Bardzo.
– Daj spokój – żachnęła się. – To dziwka.
– No to co?
– Przecież nie ożeni się z dziwką!
– A niby dlaczego nie?
– Ty byś się ożenił?
– Z nią? Nie.
– Pytam o dziwkę. Kurwę – dorzuciła. Miała w głosie coś dziwnego. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy ten jej Tomek, nim wylądował w łóżku rudej prawniczki, nie zahaczył raz i drugi o jakieś agencje towarzyskie.
– Ślub bierze się z kobietą, nie z jej zawodem.
Milczała przez chwilę.
– A gdyby Ilona…? Przepraszam – rzuciła szybko. – To taki… akademicki przykład.
– Ilona niestety nie jest kurwą.
– Niestety? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Mam teraz forsę – uśmiechnąłem się z goryczą. – Gdyby była, kupiłbym ją sobie.
– Żartujesz… Faceci nie żenią się… Adam, mówimy o babie, która rozkłada nogi przed każdym, kto płaci!
– Znam definicję.
– Ożeniłbyś się z Iloną, gdyby ci powiedziała: „wiesz, kiedyś dawałam za forsę”?
– Z Iloną? – Dorzuciłem jeszcze garść goryczy do uśmiechu. – Ilona mogłaby powiedzieć:
„dalej daję”. Zastanawiałbym się z pięć minut, a potem pognałbym po obrączki. Gdyby obiecała, że znajdzie dla mnie trochę czasu w przerwach – dodałem, by nie wyjść na kompletnego frajera.
Tym razem zamilkła na dłużej. Zdążyłem obejrzeć przez noktowizor nie tylko północny horyzont, ale i wzniesienia po bokach. Nic, pustka. Może martwiłem się na zapas.
– Nie wierzę – usłyszałem stłumiony głos Kaśki.
– Ja też. Ale tak to wygląda. Wpadłem po uszy w gówno. Bo to gówno, wiesz? Nie ma nic gorszego niż taka jednokierunkowa miłość. Nigdy tego nie rób. Jak zobaczysz, że facet ci się podoba, a z miejsca na ciebie nie leci, wiej czym prędzej.
Nie podziękowała za dobrą radę. Może po prostu nie zdążyła. Minęliśmy lekkim łukiem jakąś wydmę i nagle dostrzegłem światełka. Trzy albo cztery. Nic intensywnego, no i dość daleko, ale z pewnością odróżniłbym trzy od czterech – gdyby dano mi czas. Nie miałem go jednak.
Czwarte względnie piąte światełko, też niespecjalnie mocne – w każdym razie z mojej perspektywy – mknęło w naszą stronę.
– Rakieta!!! – usłyszałem, chyba nie tylko przez interkom, krzyk Kaśki. – Skacz!!!