Upadłem głównie z wrażenia: hełm nie tylko wyhamował impet pocisku, ale i zredukował wstrząs do czysto psychicznego. Sztywna, osadzona na elastycznej wykładzinie skorupa spisała się dużo lepiej od pozbawionej stalowych wkładów kamizelki. Mogłem się o tym przekonać w chwilę później, gdy próbowałem się zerwać z ziemi i kiedy Student wpakował mi drugą serię.
Tym razem zabolało. Trzy ciosy kijem, wszystkie po żebrach. Na tyle silne, by rzucić mnie na plecy, oszołomić.
Kiedy przetoczyłem się na bok i odnalazłem wzrokiem bewupa, widziałem ich już z profilu: i wóz, i Studenta. Patrycja zawracała. Gwałtownie. To jej energiczny manewr złamał w pasie wychyloną z wieżyczki jednoręką sylwetkę i chyba dzięki niej nie oberwałem kolejną serią po nogach czy tyłku. Ale Student podnosił się już z mozolnym uporem przydeptanej trawy i od początku wiedziałem, że najpierw zostanę zastrzelony, a dopiero potem rozjechany na miazgę.
Numer z uskokiem toreadora był nie do powtórzenia. Byk nie był już sam: miał na karku strzelca. A nawet gdyby nie, gdyby ten cholernik zachował się w końcu po ludzku i zemdlał z powodu szoku czy utraty krwi… Ile razy można kusić los? Patrycja w końcu skręci we właściwą stronę.
Nie podnosząc się jeszcze z kolan, odrzuciłem RPG. Upuściłem właściwie: nie miałem w sobie dość energii na rzucanie czymkolwiek. Nawet granatem. Palce zacisnęły się na podwieszonym do kamizelki jaju raczej z myślą o mniej bolesnej śmierci niż o stawianiu oporu.
Gdyby to był nasz, polski… Ale pragmatyczni jankesi zaopatrzyli sojuszników w paskudztwo, które raczej okaleczało, niż zabijało. Na pół usmażonego jeńca łatwiej przepytać: za obietnicę zastrzyku z morfiny wyśpiewa wszystko. I żaden trybunał nie przyczepi się do pytającego, nie oskarży o stosowanie tortur.
Z dwojga złego wolałem jednak stać się befsztykiem tatarskim niż klasycznym, upieczonym na ruszcie. Zwłaszcza że ten klasyczny miał jeszcze maleńką szansę w starciu z kucharzem.
Patrycja zatrzymała wóz, obróciła nim w miejscu. Poderwałem się, pobiegłem, z góry wiedząc, że dystans jest zbyt wielki i niewiele zwojuję bez daleko posuniętej życzliwości losu. A ten nie bardzo mi sprzyjał.
Student wciąż wisiał na obramowaniu włazu. Ruszał się, próbował wstać, jednak nie wstawał i – wredny do końca – odbierał mi resztki nadziei. Powinien podnieść się, wyprostować i strzelać. Na strzelaniu mi nie zależało, ale na wyprostowanej, wysokiej sylwetce i kawałku otworu między jej brzuchem a krawędzią włazu – już bardzo.
Nie wrzucisz piłki do kosza, kiedy tablica jest za niska i w dodatku przykrywa sobą obręcz.
Oczywiście od początku było to niemal beznadziejne. Po prostu – czysto teoretyczna możliwość. Musiałbym trafić go w dół brzucha, w kawałek wysokości najwyżej kilkunastu centymetrów – nocą, biegnąc, z odległości co najmniej kilkunastu metrów. Podjąłem próbę wyłącznie dlatego, że nic więcej już się nie dało zrobić.
Biegłem. Wóz, płynnie nabierając szybkości, potoczył się w moją stronę. Czterdzieści metrów, trzydzieści…
Student w końcu uniósł tułów. Lufa armaty wciąż spoglądała w bok, dzięki czemu pokrywa włazu sterczała w górę obok kikuta urwanej ręki, zamiast osłaniać od przodu działonowego i właz. Dobrze. Wystarczy już tylko popisać się mistrzostwem…
Rzuciłem, kiedy glauberyt powędrował na wysokość oczu. Wypełnione fosforem jajo poszybowało płaskim łukiem, znikło na moment w mroku, by pojawić się znów nad pokrytym plackami płomienia przednim pancerzem wozu. Biegłem coraz wolniej, patrząc z niedowierzaniem, jak szybuje w kierunku okrytego kamizelką pępka, uderza Studenta w brzuch, odbija się, uderza o obrzeże włazu, podskakuje, znów trafia w człowieka, znów się odbija, toczy po blachach, napędzane już nie siłą rzutu, ale podskokami pędzącego bewupa…
Dokonałem tego. Popisałem się mistrzostwem.
Tyle że okoliczności wymagały rzutu arcymistrzowskiego.
Granat podskoczył jeszcze raz i eksplodował dokładnie na krawędzi włazu dowódcy.
Wybuch był słabszy, niż myślałem. Rozrzucił płomienie kilkumetrowym wachlarzem, pokrył nimi niemal całą przednią powierzchnię pojazdu, ale już Studenta nie wypchnął z otworu.
Pozbawił przytomności, zmienił w bezwładną, przewieszoną przez krawędź włazu, płonącą kukłę – lecz zarazem w substytut klapy, odcinającej płomieniom drogę do środka wozu. Patrycja wyszła bez szwanku i kiedy skoczyłem w prawo, zareagowała natychmiast.
BWP, kompletnie lekceważąc oblepiający go ogień, szarżował prościutko na mnie.
Optyka działała: kiedy zmieniłem kierunek, i wóz skręcił.
Czyli koniec.
Tak jak poprzednio, wyczekałem na stosowny moment i odskoczyłem sprzed gąsienicy.
Udało się, Patrycja nie wyczuła moich intencji i w ostatniej chwili skręciła nie w tę co trzeba stronę. Ale to było jak rzut monetą, jedna szansa na dwie, i praktycznie wyczerpałem swój limit szczęścia. Odjedzie, zawróci i…
Próbowałem dogonić wóz, wedrzeć się do środka przez któreś z otwartych drzwi, była jednak sprytna i od samego początku szarżowała z nogą na gazie. Nie miałem żadnych szans.
Rozkołysane drzwiczki przeleciały mi przed nosem i umknęły w dal z prędkością cwałującego araba. Zdążyłem jedynie dostrzec, że Młody oprzytomniał i gramoli się niezdarnie na ławkę.
Pomyślałem, że jeśli nie spanikuje na widok ognia i nie zatrzaśnie drzwi, to zastrzeli mnie przy następnym przejeździe. O ile będzie do czego strzelać: zanosiło się na to, że raczej dostanie po oczach świeżym mięsem pryskającym z gąsienicy.
Wóz zawrócił. Na tyle energicznie, że oblepione ogniem ciało Studenta osunęło się do środka. Nieważne. Nawet jeśli wywoła pożar i to diabelskie bydlę wyleci w końcu w powietrze, stanie się to najwcześniej za całe minuty. Czyli całe minuty po mojej śmierci.
Trochę później, kiedy BWP, nabierając impetu, gnał wprost na mnie, przypomniałem sobie, że wyposażono go w system przeciwpożarowy. Ponoć rewelacyjny.
Czyli nikogo więcej nie pociągnę za sobą do grobu.
Ruszyłem biegiem na spotkanie góry stali. Może trochę łatwiej skręcić, kiedy się tak pędzi, nie o to jednak chodziło. Po prostu nie byłem pewien, czy stać mnie będzie na unik, jeśli poczekam w bezruchu, aż śmierć sama podjedzie bliżej. Nogi miałem jak z waty.
Tym razem nie będzie żadnego zwodu. Skręt i ucieczka. Patrycja jechała za szybko, i tak bym nie zdążył.
Dziesięć metrów. Pięć…
Ryk silnika aż wprawiał w wibrację. Ale może to dlatego, że cały się trząsłem. Nie wiedziałem, że tak można, gnając jak przy stumetrówce.
Jeśli pod gąsienicę trafi korpus czy głowa, to będzie ułamek sekundy, ale jeśli któraś z kończyn czy biodro…
Skręciłem w prawo. Przypadek. Lewa noga niosła akurat ciężar ciała, a moje wyczucie odległości powiedziało mi, że to ostatnia dobra chwila: krok dalej i nie zdążę.
Pysk bewupa obrócił się dokładnie w tę samą stronę. Przegrałem. Rzucając się szczupakiem do przodu, zdążyłem pomyśleć, że tym razem Patrycja wyczuła moje intencje.
Usłyszałem ohydny, szarpiący nerwy zgrzyt blachy – zderzającej się z inną blachą, dartej, pękającej, plującej snopami iskier niczym wściekłymi klątwami. Kątem oka dostrzegłem lewą gąsienicę 0313 – tę, która powinna właśnie przetaczać się po mojej zostawionej z tyłu nodze.
Może to złudzenie, ale wydało mi się, że wóz uniósł ją triumfalnie, niczym smok łapę, by nie tyle przejechać mi po udzie, ile przydusić je z góry. Pewności jednak nie miałem, bo najpierw poszorowałem twarzą po piachu, a zaraz potem coś wielkiego i twardego wymierzyło mi klapsa w lewy bok. Na chwilę chyba straciłem przytomność.
Chwila nie mogła być długa. Kierowca, który nie może jechać do przodu, instynktownie próbuje się cofać. Nie sądzę, by Patrycja zwlekała z tym dłużej niż parę sekund. Chociaż, z drugiej strony, mogło to potrwać: jechała bez pasów i zderzenie z przeszkodą, która błyskawicznie zredukowała prędkość wozu do zera, miało prawo zafundować jej nokaut.
Oberwałem po boku i biodrze skrajem gąsienicy, może deklem któregoś z kół nośnych.
BWP nie miał niczego więcej, czym mógłby mi przywalić, nie rozjeżdżając równocześnie na miazgę. Czyli – jakimś cudem – w ostatnim momencie znalazłem się poza jego obrysem. Minął mnie. Skręcił. Ale teraz, unosząc twarz, znów zobaczyłem przed sobą jego klinokształtny pysk.
Cofał się, obracał i ustawiał frontem do mnie. Nie trafił, więc teraz poprawi.
Naprawdę tak to widziałem. Całkiem długo. Skandalicznie długo, biorąc pod uwagę, że niemal od razu zauważyłem też tego drugiego.
Stał na lewo ode mnie, rozhuśtany jeszcze, może od impetu zderzenia, może pod wpływem zrzuconego właśnie balastu. Oba wozy zjechały pewnie z tej samej taśmy fabrycznej i przednią krawędź uformowanego w klin pancerza miały na identycznej wysokości, Kaśka musiała jednak wdusić hamulec tuż przed zderzeniem i to 0312 zanurkował nosem w dół o te decydujące centymetry. Resztę załatwił kształt kadłubów i impet, z jakim na siebie najechały.
Wóz Patrycji nasunął się na zawalidrogę, przyduszając jego przód i waląc w naturalne dłuto najpierw błotnikiem, a potem prawą gąsienicą. Gąsienicę oczywiście trafił szlag, ale chyba daleko mniej spektakularnie niż koło napędowe – przypominało teraz raczej jakiś fantazyjny kwiat, wykonany przez nowoczesnego artystę metaloplastyka niż element układu jezdnego.
Wszystko to i widziałem, i nawet rozumiałem – tylko na wyciąganie wniosków zabrakło zimnej krwi. Gdybym miał jej trochę więcej, pognałbym na czworakach w dokładnie przeciwnym kierunku: ku drzwiom naszego bewupa.
Strach przed zmiażdżeniem odepchnął mnie w prawo, byle dalej od stalowych bestii.
Odbiegłem, najpierw na czworakach, potem już na nogach, zaledwie kilka metrów, ale to w zupełności wystarczyło.
BWP Kaśki ryknął głośniej i zaczął się cofać. W tym drugim, wciąż tu i ówdzie pokrytym płomieniami, odskoczył właz kierowcy. Dostrzegłem wstęgę zerwanej gąsienicy, a zaraz potem – ludzką sylwetkę, wytaczającą się zza rozhuśtanych tylnych drzwiczek.
Młody był już za daleko, by na niego szarżować. I za blisko, by mnie przegapić. Zresztą chyba tylko dlatego wysiadł – bo tu byłem.
Zaczął strzelać, nim jeszcze dobrze stanął. Patrycja, zrywając z głowy płonący hełmofon, gramoliła się z włazu.
Trzynabojowa seria z beryla warknęła gdzieś obok mego ucha, a Młodego obaliła na wznak. Dobrze przebite, a potem dobrze opatrzone udo, odcięte zapewne opaską uciskową, zawiodło jako podpora. Zanim pozbierał się, usiadł i wygarnął następną trzynabojówką, odbiegłem parę kroków i runąłem za najwyższe z pobliskich wzniesień.
Tym razem mnie osłoniło. Poderwałem głowę. Młody, cholernie niezdarnie, podpierając się kolbą, wstawał z ziemi. Patrycja krzyczała. Nasz wóz, oddalony od 0313 o kilkanaście metrów, przestał się cofać, ale też ani o milimetr nie poruszył wieżą. Lufy armaty i sprzężonego z nią kaemu spoglądały gdzieś daleko za prawą burtę staranowanego przeciwnika. Gdyby Lechowski zaczął obracać je już teraz…
Wiedziałem, że nic z tego. Wciąż mieli jeden nabój przeciwpancerny. Użyliby go, gdyby faktycznie w grę wchodziła załoga, a nie samotna dziewczyna przy wolancie.
Młody strzelił, bardziej z biodra niż z ramienia. Znów wymuszona przez ogranicznik seria trzech pocisków. Poszły górą. Nawet nie schowałem głowy, całkiem jakbym wiedział. Górka, za którą się kryłem, była niziutka, musiałbym przylgnąć twarzą do ziemi… Nie umiałem tak. Leżeć, nasłuchiwać kroków, dotyku lufy na karku? Nie umiałem. Już lepiej tak: z daleka, trochę jak w walce, od kuli w twarz.
Krzyk Patrycji. Beryl wędrujący do góry, bezwładna noga, ciągnięta z uporem na plac kaźni. Strzelił. Zakotłowało piachem, któraś z kul musnęła mój hełm. Młody zrobił parę kroków, zatrzymał się, podniósł karabin, złożył się do strzału, pierwszy raz porządnie, jak na szkoleniu.
Był bez hełmu i kiedy kula przebiła potylicę, impetu wystarczyło jej jeszcze na wypchnięcie z oczodołu lewego oka. Nie widziałem samego rozbryzgu tkanek, ale potem, gdy zadziwiająco powoli obracał się i padał, odblask fosforowego ognia zamajaczył na wypełnionej czerwienią dziurze.
Wieża 0312 zaczęła się obracać. W końcu.
Nie, wróć – nie wieża. Cały wóz. Kaśka w końcu zorientowała się, w czym problem, i nawet zareagowała prawidłowo, ale byliśmy beznadziejnie spóźnieni.
Patrycji nikt nie wbił bagnetu w udo. Nie zważając na pełzające po blachach płomyki, przetoczyła się przez krawędź kadłuba i w kilkunastu długachnych susach znalazła się obok mnie. Miała trochę ułatwioną sprawę, bo wybiegłem jej na spotkanie – ale i tak mi zaimponowała refleksem. Bardziej dla postawienia kropki nad „i” niż z rzeczywistej potrzeby kopnęła w bok karabin Młodego. Od początku miała do niego bliżej, no i to ona, nie ja, zaciskała w dłoni pistolet.
– Żadnych numerów! – warknęła. Jeszcze dwa kroki i miałem ją za plecami. – Zatrzymaj tę sukę! Radio!
Prawda, radio. Chyba świadomie wypchnąłem je z pamięci. Spanikowany głos Kaśki to marny akompaniament do walki o przeżycie. Zresztą gdyby usłuchała mnie i wiała grzecznie gdzie pieprz rośnie, od dawna nie byłoby jej w zasięgu radmora.
Uniosłem dłoń, ale nie musiałem używać przełącznika. Toczący się w naszym kierunku BWP znieruchomiał wcześniej.
Mądra dziewczyna.
– Do wieży! – mimo wszystko użyłem radia. – Strzelaj, Kasia!
Oberwałem rękojeścią WIST-a po łbie, na szczęście przez hełm i raczej ostrzegawczo niż na serio. Upadłem jednak na kolana. Patrycja, przyklejona do moich pleców, wylądowała mi na łydkach. Poczułem ucisk lufy na karku.
– Odwołaj to!
– Spadaj!
– Bo ci łeb odstrzelę!
– Spadaj, dziwko!
Nie spadła, przynajmniej z moich łydek. Mogłem próbować ciosu łokciem, ale wolałem nie ryzykować: lufa pistoletu tkwiła pewnie między kołnierzem kamizelki a okapem hełmu.
Po paru sekundach strąciła mi zresztą z głowy aramidową skorupę. Słusznie. Zakładnik nie powinien być za bardzo kuloodporny.
– Na ziemię. Morda w piach.
Położyłem się posłusznie. Leżąca żywa tarcza jest gorsza od klęczącej. Ciągle miałem nadzieję, że Kaśka usłuchała i za chwilę oboje z Patrycją zajrzymy w otwór karabinowej lufy.
Armata się nie liczyła, ale dobrze ulokowana seria z pokładowego kaemu…
– Ręce za siebie, Adam. Chyba że wolisz kulę w łokciu.
Wolałem pęta na nadgarstkach. Miała w kieszeni samozaciskową taśmę z gotową pętlą, więc robota poszła jej sprawnie i bez stwarzania mi pokus. Nie stawiałem oporu, bo ani przez sekundę żadna z moich kończyn nie miała szansy w wyścigu z kulą. Leżałem na brzuchu i zerkałem, co robi Kasia.
Wyglądało na to, że nie robi nic. Wóz stał nieruchomo i czekał czort wie na co.
Cholera by ją wzięła, idiotkę jedną.
Patrycja, opierając się lewym łokciem o moje plecy, sięgnęła prawą dłonią po nadajnik.
Pistolet powędrował chyba do kabury. Stać ją było na odrobinę nonszalancji.
– Słyszysz mnie? – pstryknęła przełącznikiem. – Musimy pogadać. Nie ruszaj wieży, a wszyscy przeżyją.
Silnik 0313 zgasł, ale warkotu jednego w zupełności wystarczyło, bym zrezygnował z prób wykrzykiwania poleceń.
– Czego chcesz? – zapytałem, nie siląc się na wykręcanie głowy.
– Uratowałam ci życie.
Prawda. Tej serii Młody by już raczej nie zmarnował.
– Dzięki – burknąłem.
– Teraz ona może uratować. Kaśka, usnęłaś?
Bardziej leżała, niż siedziała na moim karku. Nadajnik znalazł się siłą rzeczy całkiem blisko.
– Czego chcesz? – usłyszałem głos Kaśki. Był podniesiony, jak zwykle, gdy człowiek konkuruje z silnikiem czy inną dyskoteką, i tylko tyle potrafiłem o nim powiedzieć.
– Rozpieprzyłaś mi wóz. Muszę jechać z wami.
– Zapomnij – rzuciłem przez zęby. O dziwo: puściła to w eter. Z pewnym niedowierzaniem dostrzegłem dłoń z radmorem tuż obok mego policzka. Sekundę później spory kawałek widoku przesłoniły mi jasne włosy dziewczyny. Krótsze niż zwykle, wyraźnie nadpalone.
– Wiem, co sobie myślicie. – Mówiła głośno, dzięki czemu nie musiała zbliżać mikrofonu do twarzy. Mieliśmy do niego jednakowy dostęp. I o to chodziło: o stworzenie pozorów równoprawnej rozmowy we troje. – Ale sytuacja się zmieniła. Ten świr nie żyje.
Chyba miała rację: z wieżowego włazu raz po raz wychylały się płomienie. Niewielkie, ale skoro sięgały aż tam, w dole musiało się zdrowo palić.
– Chyba masz przejebane – stwierdziłem nie bez satysfakcji. Wciąż czułem się bardziej martwy niż żywy, więc mroczne zadowolenie z ciągnięcia za sobą do grobu swych prześladowców było jak najbardziej na miejscu. Strach wraca dopiero z nadzieją, a ta jakoś nie nadążała za rozwojem wypadków. – Teraz ty jesteś berek.
Dźgnęła mnie lufą w kark. Pistolet znów miała w ręku.
– Nic do was nie mam! – Mówiła trochę za głośno jak na dystans dzielący usta od nadajnika. – To Student się uparł! Nie rób niczego głupiego, Kaśka! Dogadamy się!
No tak: od ostatniego sprawnego bewupa oddzielało nas ze trzydzieści metrów.
Wystarczająco dużo, by obdarzony dobrym refleksem kierowca zdążył ruszyć i rozpędzić wóz do bezpiecznej szybkości. Czyli takiej, która uniemożliwi skok na pancerz lub otwarcie drzwi.
Pozostawało pytanie, czy Kaśka reaguje dostatecznie szybko. No i czy nie przeciska się w tej chwili w stronę wieży, co, paradoksalnie, uczyniłoby ją bezbronną na kluczowe kilkanaście sekund.
W tej ostatniej kwestii rozwiała nasze wątpliwości. Przemówiła, ledwie kciuk Patrycji zwolnił przycisk. Miała hełmofon na głowie, czyli i fotel kierowcy pod tyłkiem.
– Nikt nikogo nie chce zabijać. A już na pewno ja.
Za dużo błagalnych nutek. Nie zabrzmiało to jak kwestia kogoś, kto trzyma w garści wszystkie sznurki.
– Ja też nie – zapewniła Patrycja. – Wiem, że możesz mi nie wierzyć. Ale wszystko się zmieniło. Potrzebuję was.
– Do czego? – uprzedziłem Kaśkę.
– Potem. – Poczułem, że Patrycja złazi z moich pleców i pociąga mnie za sobą, łapiąc za kołnierz kamizelki. – Kaśka, musimy się odsunąć. I tobie też radzę. To kurestwo może w każdej chwili wybuchnąć. A zostało trochę amunicji.
Przyjrzałem się porzuconemu bewupowi. Rewelacyjny system przeciwpożarowy jakoś nie zadziałał i jęzory ognia wyłaziły już ze środka wszystkimi pozbawionymi osłon otworami – nawet przez tylne drzwi. Trudno powiedzieć dlaczego: wóz, który nie eksplodował, nie powinien tak szybko zmienić się w jeden wielki piec. No ale ten akurat zaliczył dwa trafienia pepancami i zderzenie z trzynastotonowym zawalidrogą. Wyciek paliwa, jakieś nieszczelności między przedziałami, rozpruty odłamkiem nabój… Nieważne. Miałem inne zmartwienia. Patrycja też nie za bardzo przejmowała się możliwością eksplozji. Trochę tak, skoro zabraliśmy się stamtąd, ale chyba bardziej niepokoił ją karabin maszynowy drugiego bewupa: cofała się powoli, rakiem i przez cały czas schowana za moimi plecami.
Za mądre to nie było, bo Kaśka zastosowała się do rady i odjechała dalej od płonącego sąsiada, co uniemożliwiało jej jakieś kombinacje z uzbrojeniem pokładowym. No, ale z drugiej strony wszystko działo się dość szybko i żadne z nas nie miało czasu na dogłębne analizy.
– Siadaj. – Patrycja pchnęła mnie na piach. Uklękła za mną, opierając o moje ramię swój podbródek i radmora. Z daleka musiało to wyglądać dość poufale; przemknęło mi przez myśl, że na jej miejscu dwa razy bym się zastanowił nad takimi przytulankami. Zazdrość plus brak świadków plus bojowy wóz piechoty to zabójcze połączenie.
– Co mam zrobić? – W pytaniu Kaśki zazdrości się nie doszukałem, ale i tak mi się nie spodobało.
– Zabrać nas stąd. Po prostu.
Nic nie było proste i Patrycja doskonale to rozumiała: najlepszy dowód, że dała mi szansę do polemiki. Kciuk pozostał na wduszonym przełączniku.
– Czekaj, Kasia – rzuciłem sucho. – Nic bez mojej zgody. Pomalowany na czerwono paznokieć uniósł się wymownie, dopuszczając do głosu trzecią stronę.
– Spokojnie. Nie zostawię cię.
To też nie był mój wymarzony tekst. Akurat w tej chwili wolałbym deklarację daleko posuniętej obojętności.
– Kochacie się – skorzystała z podpowiedzi Patrycja. – I macie forsę na start. Szkoda by to było spieprzyć.
– Szkoda – zgodziłem się. – Kasia jest porządna, nie wyjdzie za mordercę. Więc oddaj mi spluwę i wsiadaj. Nic ci nie zrobię. Nie wyszłabyś za brutala strzelającego do dziewczyn, prawda, Kasia?
Patrycja, o dziwo, potraktowała pytanie serio i zwolniła kanał. Niepotrzebnie. Kaśka nie zamierzała komentować.
– Chcecie jechać do bazy, prawda? – Tego z kolei ja nie skomentowałem. – No to na początek uratuję wam życie. – Patrycja zafundowała nam dramatyczną pauzę. – Nie da rady tak po prostu. Zabije was.
– Kto?
– Za dużo chcesz wiedzieć. Strażnik, powiedzmy.
– Jeden?
Nadal nie miałem pewności w kwestii siedmiorga spiskowców. Chudzyński chyba wygadał się niechcący i raczej nie było nas więcej – ale głowy jednak bym za to nie dał.
– Jeden, ale w bewupie. Pełnosprawnym i pełnym amunicji. Nie to co wasz. – Powiedziała to z mieszaniną satysfakcji i goryczy, zbyt nietypową, by doszukiwać się w niej fałszywych nutek. – Załatwi was. Ten kretyn Student mu kazał. Wie, że macie wóz i jedziecie do bazy.
– No widzisz – podchwyciłem bez przesadnej nadziei. – Tylko ty możesz go odwołać.
Czyli masz polisę. Nic ci nie zrobimy. Możesz schować pistolet.
– Gówno mogę. – Konsekwentnie trzymała lufę przy mojej głowie i kciuk na przełączniku nadawania. – Wiesz, co powiedział? Że dzielimy forsę między tych, którzy zostaną. Po równo.
Zgodził się was sprzątnąć, a Student obiecał mu za to jedną czwartą pieniędzy.
Policzyłem szybko. Ona, Student, doktor, no i anonimowy Strażnik. Pasuje. Młodym nikt sobie nie zawracał głowy. – No i?
– Ten palant liczy od miliona. Nie chciał słuchać, kiedy Student tłumaczył, ile dostaliśmy i ile nam zostało po odjęciu forsy dla was. Żąda ćwierci bańki. Koniec, kropka. Mówi, że nie ma powodu nam wierzyć i że umawialiśmy się na milion.
– I ma rację. – Nie potrafiłem sobie odmówić tego komentarza, choć już wtedy czułem, że lufa przy karku osuwa się na dalsze pozycje w kolejce moich kłopotów.
– Nic nie rozumiesz. – Nie pogniewała się, była raczej posępna. – On nas wykończy.
Wszystkich. Tak powiedział: ćwierć miliona zielonych albo grób. Bo go okradliśmy. Nieważne kto. Nie chce rozmawiać. Chce forsy. A jak nie, to świętego spokoju. Powiedział, że skoro ma być gołodupcem, to przynajmniej na wolności. Że nie potrzebuje świadków.
– To tak jak wy – dorzuciłem z rozpędu.
– Bawi cię to?
Nie bawiło. Czułem, że kręci, ale jeszcze wyraźniej czułem, że akurat nie w tej kwestii.
Martwiła się.
– Pogadam z nim.
– To na nic. Nie odezwie się do ciebie.
– Powiem, jak było. Że forsa…
Urwałem, przenosząc spojrzenie na płonący wóz. To dziwne, ale dopiero teraz przypomniało mi się, że poza trójką naszych niedoszłych zabójców jechały nim pieniądze.
Mnóstwo pieniędzy. Dwie trzecie z miliona dolarów. Cholera.
– Daj spokój. Student zaklinał się, że jaja ci wyrwie. Jak teraz oboje zaczniemy przekonywać Strażnika, uzna, że od początku kręciliśmy. To po pierwsze. A po drugie, na ciebie nie ma haka. Nie musisz tam wracać. Wiem: ranni – uprzedziła ewentualny protest. – Ale to nie taki facet. Nie wmówisz mu, że zaryzykujesz życie i pieniądze dla jakichś tam rannych. Wie, że nie musisz jechać przez bazę, więc nie odezwie się do ciebie.
– Dlaczego?
– Bo to, kurwa, jego atut! – Chyba ją w końcu zirytowałem. – Nie rozumiesz? Wy jego albo on was! Dopóki nie wiesz, kto na ciebie poluje, jesteś z góry przegrany!
– Niby dlaczego mam nie wiedzieć? – Nie dałem rady odcedzić całej ironii, choć się starałem. – Przecież mi powiesz.
– Nie powiem ci – warknęła.
– Dlaczego?
– Bo to moja dodatkowa polisa na życie. Jak coś mi się stanie… Rozumiecie.
Liczba mnoga była uzasadniona: nadal trzymała się reguły, że rozmawiamy na fonii.
Niegłupia taktyka, biorąc pod uwagę, że to Kaśka miała kaem, armatę, sprawny wóz i w ogóle wszelkie możliwe atuty.
Aha – i Ilonę w charakterze drzazgi w tyłku. BWP ważył trzynaście ton, mógł nas zabić na parę sposobów i odjechać, unosząc przeszło pół miliona złotych, ale na miejscu Patrycji trochę bardziej bałbym się właśnie tej drzazgi.
– To co właściwie proponujesz? – zapytałem.
– Dużo przeciwpancernych wam zostało?
– Jeden. – Nie była czołgiem, nie widziałem więc potrzeby ukrywania przed nią tej informacji. – Bo co?
Musiałem poczekać chwilę na odpowiedź. Za to okrasiła ją uśmiechem.
– Nawet lepiej. Łatwiej mi uwierzycie – wyjaśniła. Po czym, już bez uśmiechu, dodała: – Nie zabiję nikogo. Oboje jesteście mi potrzebni.
– Do czego?
– Kaśka na kierowcę. Jeden nabój to też coś. Może akurat. A ty… ty do granatnika.
– Słucham?
– Nie mam ćwierci miliona. Nawet gdybym wam zabrała wszystko, to i tak… Więc muszę zabić tego głupiego palanta. Wy też musicie go zabić. Proste. Jedziemy na jednym wózku. Znów, jak na początku.
– O ile mówisz prawdę. – Nie skomentowała tego. – Niby dlaczego mamy ci wierzyć?
– Ty? – schłodziła głos. – Bo masz lufę przy głowie.
– Złapał Kozak Tatarzyna… Wiesz, co zrobi Kaśka, jeśli mnie zastrzelisz.
– No. Chyba wiem. Chociaż nie na pewno. – Zdałem sobie sprawę, że mówi do radia. – Nie jest morderczynią. I nie umie obsłużyć wieży. A rozjechać człowieka czołgiem… Brr. Do końca życia by jej się śniło. Ale nie w tym rzecz.
– A w czym? – Coś mi mówiło, że wolałbym nie wiedzieć.
– Nie zabiję cię. Masz biodro, kolana… Dużo miejsc, które bolą. – Odczekała chwilę. – Przykro mi. Naprawdę cię lubię, Adam. Nie zmuszajcie mnie do tego.
Zwolniła przycisk. Oczekiwałem histerycznych okrzyków Kaśki. Może błagań, może gróźb. Zaskoczyła mnie.
– O jakim haku mówiłaś? – zapytała nienaturalnie spokojnym głosem. Patrycja, chyba nie mniej ode mnie zdziwiona, dość późno przypomniała sobie o przełączniku.
– Haku?
– Powiedziałaś, że na Adama ten facet nie ma haka. Zrozumiałam, że na ciebie… O co chodzi?
Patrycja zwlekała z odpowiedzią. Nic dziwnego: negocjowaliśmy o najwyższe z możliwych stawek.
– Mariusz ma być w bazie pierwszy – podjęła w końcu decyzję. – Nocuje u artylerzystów.
To pół godziny jazdy.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Boi się o mnie – powiedziała cicho. Chyba była zakłopotana. Chyba pierwszy raz, odkąd ją znałem. – Mówiłam, że to bez sensu, ryzykowne, ale… Wiesz, ktoś mógł zostać ranny. A to w zasięgu radia. W razie czego…
– Rozumiem.
Naprawdę rozumiałem. Gdybym wpakował Ilonę w taką kabałę jak on Patrycję, sfingowałbym awarię sanitarki metr za szlabanem – i pieprzyć konsekwencje. I tak trzymał się dość daleko. No, ale ostatecznie w grę wchodził strach o pocerowaną dziwkę, a nie najbardziej seksowną kobietę świata.
– Wezwie go, a Mariusz przyjedzie. – Wzięła się w garść, jej głos stwardniał. – Sam, najwyżej z kierowcą. I ten skurwiel go zastrzeli. Jak nie zamelduję się z pieniędzmi, zrobi ze mnie wdowę jeszcze przed ślubem.
Zwolniła przełącznik, jakby przewidując, co usłyszy.
– Kochasz go? – Kaśka też wystarała się o rzeczowy ton.
– A jak myślisz? – rzuciła gorzko Patrycja. – Ilu lekarzy, twoim zdaniem, chciałoby żenić się z kurwą?
Czekałem na ciąg dalszy. Kiedyś bym nie czekał – ale poznałem Ilonę i dowiedziałem się, że życie niekiedy naprawdę przypomina bajkę, a w przyrodzie faktycznie występują dorosłe, rozsądne skądinąd kobiety, które lecą na miłość, a nie obrączkę, pozycję społeczną czy forsę.
Ilona zmarszczyłaby brwi i powtórzyła pytanie, opatrując je pewnie jakimś pieprznym i zgryźliwym komentarzem.
Kaśce taka odpowiedź najwyraźniej wystarczyła.
Pomyślałem, że nigdy nie zastąpi mi tamtej, szarookiej. I zabolało tak, że nie próbowałem krzyczeć, kiedy właz bewupa o numerze taktycznym 0312 przesunął się na bok, a ze środka zaczęła gramolić się na pancerz jasna sylwetka w za dużej, czarnej kurtce.