Rozdział 36

Przy brzegu głębokość nigdzie nie przekroczyła metra, dotarłem więc do resztek mostu w przemoczonych slipach i prawie całkiem suchej kurtce. Nie wywaliłem się, nie upuściłem do wody węzełka z ubraniem i butami, nie przetestowałem wodoszczelności radmora. Czort wie, jakim cudem: poniżej pępka byłem na wskroś zmrożony i w połowie sparaliżowany. Zimna już nawet nie czułem: nie da się zmarznąć w dwie nogokształtne bryły lodu i takie skurczone do mikroskopijnych rozmiarów coś pomiędzy nimi.

Ubrałem się pod osłoną przyczółka mostowego, zamocowałem radio do pasa i na czworakach ruszyłem wzdłuż drogi. Nie za daleko. Przy pierwszej wyższej kępie trawy przeczołgałem się na drugą stronę i w ślimaczym tempie dotarłem do kolein, wygniecionych parę godzin temu przez jelcza. Było tego tyle co kot napłakał, bardziej symbol osłony niż realna osłona, ale dalej mogłem ruszyć z podnoszącą na duchu świadomością, że wybrałem najbezpieczniejszą z tras i reszta już nie ode mnie zależy. Jeszcze bardziej pocieszała mnie myśl, że tuż obok ciągnie się kanał i w razie czego wystarczy przebiec kilkanaście metrów.

Oczywiście najprościej byłoby pomaszerować trochę dalej jego korytem i wyjść na brzeg dopiero na wysokości bunkra. Istniały aż trzy powody, dla których tak nie zrobiłem. Nie wytrzymałbym dłużej w wodzie, to po pierwsze. Moje skurczone do rozmiaru niemowlęcych genitalia do końca schowałyby się w brzuchu, pewnie już na zawsze. Po drugie, każdy, kto liczył się z możliwością wtargnięcia napastników do bazy, typował właśnie tę trasę – wzdłuż kanału.

Pchając się tamtędy, natrafiłbym więc najpierw na dodatkowy pas zasieków, a potem na wyeksponowany grzbiet wału i, być może, czyjeś czujne spojrzenie. No i po trzecie, bez nożyc utknąłbym przy głównym ogrodzeniu. Bagnet w połączeniu z pochwą teoretycznie radził sobie z drutami, ale wolałem nie sprawdzać, jak to wygląda w praktyce.

Wybrałem dziurę przygotowaną dla żurawia. Trasa przez pole minowe też miała swoje zalety: gdybym miał pilnować bazy, tu spoglądałbym rzadziej. Na zasadzie nabytego odruchu wyłącznie, ale odruchy mają to do siebie, że ciężko się ich wyzbyć.

Dotarłem do bunkra – i nikt do mnie nie strzelił.

Granatnik leżał tam gdzie zwykle: w skrzyni służącej jako podręczny magazyn amunicji.

Może dlatego nikt go nie zabrał. Przeszukałem po omacku całe wnętrze, lecz nie znalazłem innej broni. Przewiesiłem komara przez plecy i sięgnąłem po radiostację.

– Mam granatnik – zameldowałem. – Kaśka?

– W porządku. Jestem.

Marnie to zabrzmiało. Nawet nie strach: bardziej rezygnacja. Chyba miała już dość.

– U mnie cicho. Facet musiał wyłączyć silnik. Na razie stójcie. Jak dotrę do baraków, dam wam znać.

Strażnik raczej nie wychyla się z wozu, co znaczy, że to ja wcześniej usłyszę naszego bewupa.

– Jedziemy – oznajmiła Patrycja. – Jeśli cię wypatrzy, będziesz miał jakąś szansę.

– Obejdzie się – rzuciłem ponuro. – Zostańcie, gdzie jesteście. Przy barakach będę wiedział, co facet słyszy.

– My też będziemy miały większą szansę. Spokojnie. Podjeżdżamy powolutku, a wiatr wieje z waszej strony. Zresztą nie spodziewa się nas. Rozmawialiśmy. Myśli, że jesteśmy daleko, a was już wcale nie ma. I na razie nie wychylamy się. Po prostu chcę być blisko.

Dałem za wygraną. Wszystko, co mogłem zrobić, to dotrzeć jak najbliżej stanowiska Strażnika, nim znajdą się w zasięgu słuchu.

Zacząłem pełznąć. Bałem się tylko przez pierwsze pięćdziesiąt metrów. Potem wysiłek przesłonił wszystko inne. Poza tym było ciemno. Kiedy człowiek nie widzi świata, sam ulega miłemu złudzeniu bycia niewidzialnym.

W przebłyskach rozsądku powtarzałem sobie zaczarowaną formułę: „pole widzenia celownika”. Facet siedzący w bewupie i pilnujący baraku numer 5 nie mógł mnie dostrzec bez obracania wieży. Starałem się nie pamiętać, jak mało problemów jest z jej obróceniem.

Przywoływałem wspomnienie wąziutkiego wycinka świata, oglądanego w trakcie naprowadzania armaty na cel. Po kilka stopni w lewo i prawo. Widok prawie jak w dziurce od klucza.

Na wysokości wykopu pod niedoszły podziemny magazyn dałem sobie spokój z autosugestiami. Uniosłem się pod osłoną nasypu, po raz pierwszy spojrzałem na południe, nie klejąc nosa do ziemi, no i wyzbyłem się złudzeń.

Patrycja miała rację: stał tam, na tyle blisko, by światło latarń pozwalało wyłuskać go z mroku. Może zresztą pomagała w tym granatowa poświata nad wschodnim horyzontem – forpoczta nadciągającego dnia. Nie widziałem szczegółów, nie miałem pojęcia, w którą stronę spogląda wieża, ale i tak podskoczyło mi tętno.

Skoro widziałem wóz, nie wspomagając niczym oczu, także ukryty w wieży człowiek mógł mnie wypatrzyć, posługując się wyłącznie własnym wzrokiem. A dokładniej: peryskopami.

Otaczały właz wachlarzem i – w przeciwieństwie do celownika – zapewniały praktycznie nieograniczone pole widzenia.

Strażnik wybrał optymalną pozycję: na przedłużeniu osi podłużnej Piątki. Nie umiałem ocenić, ile metrów dzieliło go od szczytowej ściany baraku. Dwieście? Coś koło tego. Z tego dystansu można już ostrzelać uciekinierów niezależnie od tego, którymi oknami wyskoczą.

Przeliczyłem to. Barak ma osiem metrów szerokości. Jeśli faktycznie wóz ustawił się w osi, to tangens kąta między trajektorią kuli a ścianą podłużną, tą z oknami, wyniesie cztery dwusetne. Jedną pięćdziesiątą. Czyli, przy trzydziestometrowej długości budynku… nie, zaraz: okna nie dochodzą do szczytów. Więc, powiedzmy, dwadzieścia pięć metrów… Martwego pola, w którym zeskakujący z góry śmiałek mógłby się skryć, będzie równe pół metra.

Nie trzeba nawet kleić się plecami do muru. Pół metra to dużo. Chciałbym mieć nad sobą pół metra bezpiecznego, wolnego od kul powietrza – teraz, kiedy będę się czołgał w stronę stołówki.

Oni mieli. Mogli wyjść bezpiecznie. Jeśli wóz stanął w osi, a któryś z ukrytych w baraku chłopaków miał dość odwagi, by wychylić się i ocenić kąty.

Znalazł się odważny? Na to pewnie tak. Ale żeby zsuwać się na zewnątrz po murze i sprawdzać w praktyce?

Zaraz. Błąd założenia. Ci w środku nie mają mojej wiedzy. Nie mogą opierać kalkulacji na tym, że pilnuje ich jeden człowiek. Oczami wyobraźni widzą snajperów, czających się ze wszystkich stron. No i siedzą cicho.

Właśnie: cisza… Było w niej coś niepokojącego. Cholernie nie chciało mi się wypełzać zza nasypu, więc napędzany instynktem samozachowawczym mózg uchwycił się tej myśli i dość szybko sformułował problem.

Silnik bewupa nie powinien milczeć. Coś tu nie grało.

Wyjaśnienie przyszło dość szybko. Awaria. Sławek miał kłopoty z silnikiem. Niby czemu kierowca pierwszej drużyny miał nie mieć podobnych?

Nie było sensu leżeć i dzielić włosa na czworo.

Zdjąłem z pleców komara, rozłożyłem kolbę. Wątpliwe, bym zdążył się odgryźć, jeśli tamten zauważy mnie i otworzy ogień: celownik ma tak wąskie pole widzenia, bo daje przeszło sześciokrotne powiększenie. Snajper strzelający serią, przy dystansie dwustu kilkudziesięciu metrów? Nie ma cudów – rozwali mnie pierwszą. Ale najpierw musi obrócić wieżę. Tylko o kawałeczek, gdybym jednak usłyszał, może się uda…

Dość. Nie zobaczy mnie. Jeśli jest solidny, gapi się na barak numer 5, jeśli nie, pewnie uciął sobie drzemkę – po tylu godzinach czuwania w napięciu każdego by zmogło. Uda mi się. A jak nie, to też mała strata.

Ilona mnie nie kocha. To całkiem dobry powód, by dać się zabić. Ludzie umierają z głupszych powodów. Dla forsy, ojczyzny, religii.

Powtórzyłem to sobie ze trzy razy. Pomogło. Poczołgałem się w stronę baraków.

Powolutku, żeby nie kurzyć. Radzieccy budowniczowie nie zadali sobie trudu wyrównywania terenu, który z samej natury był dość równy, więc było tu jak to w naturze: niby płasko, a po deszczu woda stała w tych samych co zawsze miejscach. Tu i ówdzie stawałem się niższym celem dla kogoś patrzącego z daleka.

Pełzłem, starając się nie myśleć, że dwumetrowa wysokość bewupa redukuje pewnie w całości ten efekt i tak naprawdę liczą się rzadkie kępy traw oraz pokrywający teren półmrok.

W kiepskim oświetleniu sunący powoli cień nie przyciąga tak uwagi znudzonego oka jak cień, który biegnie. Miałem wielką ochotę poderwać się i pognać sprintem, ale pamiętając o tej zasadzie, konsekwentnie sunąłem na brzuchu.

Znów mi się udało. Dotarłem do niedokończonej części baraku numer 6, przelazłem przez wysoki na metr zalążek ściany i podbiegłem do drzwi kuchennych. Na szczęście Grzywacz wyszabrował je gdzieś, nie miały więc klucza i nie dało się ich zamknąć.

Przeszedłem przez kuchnię, potem przez stołówkę. Raz czy dwa widziałem tu taką pustkę, lecz nigdy nie w zestawieniu z mrokiem nocy. Dziwne wrażenie. W głuchej ciszy buty chrzęściły jak w filmie grozy, którego bohater przemierza posępny, wymarły świat, spustoszony przez wojnę jądrową czy innego wirusa. Ostatni żywy człowiek przybył tu, by stoczyć samotną walkę z ostatnią żywą bestią. I przegrać, niezależnie od tego, kto kogo ukatrupi. Starałem się o tym nie myśleć, a jeśli już, to w kategoriach bestii właśnie i roboty do wykonania.

Blasku sączącego się zza okien było akurat tyle, bym nie wpadał na taborety. Zgarnąłem po drodze dwa, ustawiłem jeden na drugim przed przepierzeniem dzielącym jadalnię od kwatery Szamockiego, przelazłem na drugą stronę. Otworzyłem następne nieznające klucza drzwi i wąskim korytarzykiem dotarłem do dyżurki.

Była pusta, jak wszystkie pomieszczenia, ale w przeciwieństwie do poprzednich nie tchnęła martwotą. Napastnicy nie zadali sobie trudu wyłączania światła. Lampa pod sufitem, nocna lampka na stole. Monitor z zamrożonym obrazem jakiegoś pustkowia: dyżurny pewnie zatrzymał kamerę, by pogapić się na buszujące po nocy gryzonie. Paradoks: wypatrzył myszoskoczka o ćwierć kilometra stąd, a przegapił facetów, którzy weszli drzwiami i dali mu po łbie.

Na pulpicie łączności żarzyła się samotna, zielona dioda. Niepozorne maleństwo, które na dłuższą chwilę przyciągnęło całą moją uwagę.

Nie chciało mi się w to wierzyć, ale wyglądało na to, że nadajnika też nikt nie próbował rozwalać. I że świat, który jeszcze przed chwilą był dla mnie martwy, nagle znalazł się o wyciągnięcie ręki. Calutki świat. O tej porze doby nie będzie problemów z wyjściem poza lokalną sieć wojskową: u nas niedziela przed pobudką, w kraju środek nocy. Zero chętnych do rozmów i blokowania linii.

Wcisnąłem zero.

Podaj numer. Połączenia do sieci komórkowych…

Odruchowo wystukałem 091, kierunkowy do Szczecina i Stargardu. Dopiero przy piątce naszła mnie refleksja.

W „7 dniach” potrafią posiedzieć do późna, ale bez przesady: nie do pierwszej w nocy.

Więc jeśli już, to ósemka z przodu. Domowy numer Ilony.

Odłożyłem słuchawkę. Mieszka u rodziców. Zabiją mnie za pobudkę o tej porze. I będą mieli rację.

Przywołałem do głosu zdrowy rozsądek, przesunąłem stół pod zachodnią ścianę, dodałem taboret, wdrapałem się na tak utworzoną piramidę i wyjrzałem przez okno. Krótkie spojrzenie i głowa w dół: za moimi plecami było zbyt jasno.

Zlazłem na dół. Granatnik leżał na stole, obok pulpitu łączności. Nie był ciężki czy skomplikowany w obsłudze, a mimo to usiadłem na okoliczność szykowania go do strzału.

Dzięki czemu przez całą pierwszą sekundę miałem czyste sumienie.

Potem tyłek kleił mi się do krzesła już bez okoliczności łagodzących. Gdzieś za moimi plecami wóz bojowy numer 0312 lawirował między wydmami, podpełzając skrycie do kanału.

Powinienem wywalić któryś z kawałków dykty, zastępujący od wschodniej strony brakującą szybę, wleźć na górę i słuchać. By móc zawołać „stop!” w odpowiednim momencie. Tu, na dole, byłem o połowę bardziej głuchy niż Strażnik. To znaczy: jeśli zostawił otwarty właz.

Mógłbym spróbować to sprawdzić. Ale to oznaczało tylko inną formę oddalenia się od Ilony. Gapiłem się na końcówkę radiolinii, powtarzałem sobie, że to jedynie pudło wypchane elektroniką – i nie potrafiłem odejść.

Była tam, w środku. Wystarczyło podnieść słuchawkę i kilkanaście razy trafić palcem we właściwy przycisk.

Czułem, że nie powinienem tego robić. Będę przywoływał ducha, a realna dziewczyna, z krwi i kości zaprowadzi bewupa o parę metrów za daleko – i umrze.

Albo inaczej: przywołam go i usłyszę coś, od czego ja sam umrę. W Ilonie wszystko jest niezwykłe, więc i jej głos potrafi tego dokonać: zabić z odległości czterech tysięcy kilometrów.

Nie powinienem ryzykować. Nie teraz.

Podniosłem granatnik. Zacząłem wstawać. I nagle znów byłem na krześle, z komarem przełożonym w poprzek ud i słuchawką przy uchu.

Pikanie tonowego wybierania, potem, znienacka, buczenie sygnału. Gdzieś na drugim końcu świata dzwonił telefon. Nigdy w życiu go nie widziałem, nie zdążyłem zapytać Ilony, gdzie stoi i jak wygląda.

Nieważne. To pewnie i tak nie ten. Zbyt piękne. Zaraz usłyszę poirytowany głos jakiegoś łącznościowca, który poinformuje mnie, że o tej porze to się śpi lub służy ojczyźnie, a nie szturmuje wyłączoną na noc linię.

– Tak, słucham…

Ojciec Ilony. To nie on był w domu od odbierania telefonów, w naturze też zamieniliśmy raptem parę słów, ale od razu go poznałem. Bo było dokładnie jak za pierwszym razem, kiedy otworzyłem notatnik, wstukałem w uliczny automat świeżo zapisany numer i – niedoinformowany kretyn – beztrosko zapytałem, czy to mieszkanie państwa Malickich. Rzadko się zdarza, by ktoś całkowicie obcy odpowiedział na takie pytanie gniewnym warknięciem.

– Dobry… – ugryzłem się w język. Słowo „wieczór” mogło go sprowokować do ciśnięcia słuchawką o widełki. – Adam Kulanowicz z tej strony. Przepraszam, że o takiej porze… tak wyszło… Mógłby pan… to znaczy: jest Ilona?

Pytanie retoryczne, jak tamto, wtedy. Sama wpisała mi numer i nie miałem cienia wątpliwości, że mówię z tatą Malickim, ojcem panny z dzieckiem Ilony Malickiej. Ale wtedy padłem przynajmniej ofiarą ignorancji Przemka Bielewicza oraz niesprawności polskich sądów, orzekających o rozwodach tudzież alimentach. Teraz sam sobie byłem winien.

– Nie ma.

Trzeba oddać sprawiedliwość staremu Ilony: żadnej mściwej satysfakcji, żadnego odkładania słuchawki. Długo trwało, nim dotarł do telefonu, więc pewnie zafundowałem mu budzenie i nocny spacer na drugi koniec mieszkania, a mimo to stał tam nadal i czekał cierpliwie.

Naprawdę cierpliwie: zatkało mnie na ładnych parę sekund.

– Nie ma? – Tego nie przewidziałem.

– Nie ma – powtórzył. Albo jakoś łagodniej, albo może akurat ziewał. Trudno ocenić, bo też zrobił sobie dłuższą przerwę, nim dorzucił: – Pojechała do Gorzowa.

Nie miałem pojęcia, czy wie, do kogo i co tak naprawdę mówi. Ilona nie sprawiała wrażenia kogoś, kto zwierza się rodzicom ze wszystkich problemów. No i chyba nie byłem takim znowu wielkim problemem w jej życiu.

Albo na odwrót: byłem i dlatego nic im nie tłumaczyła.

Ale to inteligentny facet. Snułem się wokół jego córki prawie dwa lata, więc pewnie zdążył wyciągnąć wnioski. To dlatego zadałem ostatnie pytanie i dlatego brzmiało akurat tak.

– Ma pan jakiś numer do niej?

Cud, że usłyszał: miałem akurat tyle siły, by utrzymać słuchawkę przy uchu.

– Nie dorobiła się komórki.

Znów nie umiałem ocenić, czy mnie spławia, czy wyraża współczucie.

– To przepraszam.

Rozłączyłem się, zanim stało się jasne, czy zamierza mówić dalej. I co ewentualnie zamierza mówić.

Przykro mi, ale jest u niego. Wie pan…

Mam numer do jej chłopaka, ale przecież nie podam go jakiemuś obcemu facetowi…

Nie chciałem współczucia. Nie chciałem obojętności.

Wmówiłem sobie, że nawet nie chcę rozmawiać z tą wredną suką. Zabijam ludzi dla niej, a ona… Akurat teraz, tej samej nocy…

Sam nie wiem kiedy znalazłem się przy wybitym oknie. Miałem komara w ręku i pewnie wygarnąłbym z niego w kierunku bewupa – gdybym widział coś więcej, nie sam kierunek.

Podniosłem nawet do ramienia składaną kolbę, ale kiedy w celowniku ukazała się jednolita ciemność, oprzytomniałem. Ta lampka przy nadajniku… Za dużo światła w oczy, za mało na zewnątrz. Odzwyczaiłem wzrok od widzenia w mroku.

Zlazłem z powrotem na ziemię. Także w przenośni.

Dureń. Gdyby Przemek nie palnął wtedy bezmyślnie o tej pannie, może zdążyłbym wdusić hamulce, unikać Ilony i nie zakochać się. Ale przecież potem, kiedy już się stało, poszliśmy pierwszy raz do kawiarni, ja jej się prawie oświadczyłem, a ona poinformowała mnie, że ma kogoś w Gorzowie. Jeździ do niego, są związani, i to od całych lat, odkąd mąż zostawił ją z maleńkim dzieckiem. Nie powiedziała wtedy wprost „sypiamy ze sobą”, ale przecież nie musiała.

Godziłem się z tym. Już dwa lata. Z przerwą, to prawda, i to ta przerwa sprawiła, że wsiąkłem do końca. Zdradził ją, zerwali, wyglądało na to, że na dobre. Że mam otwarty szlaban.

Ale potem zaczęli się spotykać, budowali na gruzach i tego, co im się udało sklecić, było bez porównania więcej niż między mną a Iloną.

Znów z nim sypiała. Ja nie pytałem, ona nie mówiła, ale byłem o tym głęboko przekonany. Więc skąd ta histeria? Nieważne, ile razy i z kim poszła w życiu do łóżka. Że pewnie pod nim teraz leży. Ważne, co będzie w przyszłości.

Usiadłem i sięgnąłem po słuchawkę. Zero, dziewięć, jeden, osiem, trzy… Dobrnąłem niemal do końca i utknąłem na zamykającej numer piątce.

Mają malutkie mieszkanie. Jej ojciec pewnie zdążył wrócić pod kołdrę. Trudno. Najwyżej go wkurzę. Gorzej, że nie będę umiał przepchnąć przez gardło stosownej prośby. „Przepraszam, ale muszę zdobyć ten numer. Na pewno jakiś zostawiła. Znam ją, wiem. Na wypadek, gdyby coś z Olałem… Tak, teraz, natychmiast. Bo to sprawa życia i śmierci. No, nie wiem czyjej. Jakiegoś faceta w bewupie. Albo mojej. Albo takiej jednej pani, która o mało co nie chodziła z Iloną do klasy.”

Bez sensu. Spławi mnie. W środku nocy żaden ojciec nie poda namiarów córki obcemu facetowi. Choćby sprowadzało się to do numeru jakiejś anonimowej komórki.

Zaraz… komórka.

Wtedy też rozmawialiśmy przez telefon. Była zła, bo w liście ośmieliłem się zapytać, czy jest pewna jego uczuć. Mniej więcej w tym czasie przymierzał się do ślubu z inną, ale żadne z nas jeszcze o tym nie wiedziało i, sparaliżowany lejącym się ze słuchawki lodem, posłusznie zapisałem ciąg cyfr, które Ilona podyktowała mi ni z tego, ni z owego. Gdzieś w połowie domyśliłem się, co zapisuję – ale dokończyłem mimo wszystko. A potem nawet zastanawiałem się na serio, czy nie pójść za jej ociekającą gniewem i sarkazmem radą, nie zadzwonić i faktycznie nie zapytać.

Sięgnąłem odruchowo do kieszeni, tej na piersi. Dopiero wyciągając kopertę, przypomniałem sobie, że to nie ta bluza. I że kalendarzyk z numerami telefonów też niekoniecznie noszę we własnej, mundurowej, akurat na sercu. Żołnierz częściej ma przy sobie spodnie.

Odłożyłem kopertę na stół i sprawdziłem kieszeń na udzie. Jest. Trzyletni staruszek, trzymający się w kupie wyłącznie dzięki taśmie i dodatkowym zszywaczom. Pamiątka z błogosławionej epoki przedilonowej.

Komórka. Może ją zgubił, sprzedał, wymienił na nową. Albo po prostu wyłączył. Jeśli miałem rację i była u niego, powinien wyłączyć aparat. Tylko ostatni debil i cham położyłby włączony telefon obok łóżka z Iloną w środku.

– Słucham.

Następny męski głos, tym razem młody. Nie umiałem ocenić, czy zaspany. Chyba nie wierzyłem, że ktoś odbierze.

– Jest Ilona?

Nie odpowiedział. Tam, w innym świecie było całkiem cicho i przez chwilę myślałem, że się wyłączył. W raju odkładają słuchawkę, kiedy ktoś dzwoni z piekła.

A facet właśnie był w raju. Ten drugi głos…

– Tak?

Zdarzało mi się ją budzić za pomocą telefonu. Kiedyś powiedziała, że od urodzenia Olafa nie zdążyła się porządnie wyspać. Nie był łatwy jako dziecko: już u mamy w brzuchu zdążył zwichnąć sobie bark. No i trochę za mocno się w nim zakochała. Wystarczyło, że kichnął, i już miała z głowy dwie nieprzespane noce. Żyła zresztą w ciągłym deficycie czasu: samotna matka, dziwaczna praca, za krótka doba, za dużo obowiązków. Nadrabiała to niekiedy drzemkami w wolne popołudnia i właśnie wtedy witał mnie ten charakterystyczny, lekko nieprzytomny głos balansujący na granicy szeptu.

– To ja. – W tej chwili też nie potrafiłem mówić głośniej. Na szczęście nie musiałem.

Wojsko Polskie wydzierżawiło na potrzeby tej wojny może niezbyt przepustowe, za to porządne łącze satelitarne.

– Adam? Co się stało?

Zaniepokoiłem ją. Nie wiem który już z kolei raz. Wciąż nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że dzwonię w dziwnych porach bez żadnego konkretnego powodu, bo po prostu poziom tęsknoty osiągnął dopuszczalne maksimum i zwyczajnie musiałem. Inna sprawa, że te dziwne pory nigdy nie zahaczały o prawdziwą noc. Ot, wczesny wieczór, względnie przedpołudnie którejś z tych nielicznych niedziel, gdy nie pracowała.

– Nic. – Następny stały fragment gry. – Nic się nie stało.

Milczała. Może tarła oczy, próbując odczytać godzinę na zegarku. Albo wstawała z łóżka i umykała z komórką do przedpokoju, by nie drażnić tego, który w łóżku pozostał. Albo uspokajała oddech, bym nie usłyszał zadyszki. Tu była czwarta, czyli u nich pierwsza. Późno, ale gdybym to ja otrzymał od losu prezent w postaci Ilony Roman, późno robiłoby się gdzieś w południe następnego dnia. Kochali się jeszcze? Przerwałem im?

– No przecież słyszę… Co się dzieje?

– Krótka przerwa w walkach – uśmiechnąłem się ponuro.

– Czekaj… tam u was jest… po czwartej?

Teraz naprawdę się zaniepokoiła. Chciałbym pomyśleć: „przestraszyła”, ale aż takim optymistą nie byłem.

– Przepraszam. Obudziłem cię, co? Przepraszam.

– Adam, co się dzieje?

Nie, jednak się bała. Tyle że robiła to półgłosem. No i nie wiedziałem: o mnie czy przeze mnie. Nie była sama.

– Nic takiego. – Zbierałem się na odwagę i nie miało to nic wspólnego ze świadomością, że ktoś może wpaść na pomysł sprawdzenia aktywności naszej radiolinii tej nieszczęsnej nocy.

Cholera wie, może gdzieś się to nawet nagrywało. Pamiętałem, że powinienem ważyć słowa, ale to wszystko. Nie bałem się tego, co powiem, lecz tego, co usłyszę. – Ilona…

– Masz okropny głos.

Ona też miała. Zdążyła się zarazić. Obudziłem nie tylko ją: także jej wyrzuty sumienia.

Zawiniła, jak to kiedyś zgodnie ustaliliśmy, samym swym istnieniem. Niczym więcej. Ale dla takiej jak ona, wrażliwej i inteligentnej dziewczyny, był to wystarczający powód, by cierpieć razem z ofiarą.

– Kłopoty – próbowałem się uśmiechać. – Jak to na wojnie. Właśnie dlatego… Na wypadek, gdyby coś się stało, chciałem ci przypomnieć, że cię kocham. – Mówiłem jej to już parę razy, częściej pisałem, ale ostatnio omijaliśmy ten temat, więc troszeczkę mnie wzięło. Musiałem pomilczeć przez chwilę. – Wiesz, stanąłem jakoś na nogi. Trochę tu zarobiłem, no i oszczędności… Wystarczyłoby na mieszkanie. Albo i domek, gdyby za miastem. Zawsze mówiłaś, że chciałabyś mieszkać na wsi. Kupiłbym ci samochód, mogłabyś dojeżdżać do pracy.

– Adam…

Widziałem jej twarz. Gdyby była wojna, gdyby powołali ją na listonoszkę i kazali roznosić rodzinom zawiadomienia o śmierci żołnierzy, robiłaby to z taką właśnie miną. Mimo pozornej kruchości była babskim twardzielem i pewnie tylko dlatego nie rozpłakała się teraz.

– Nigdy cię nie zostawię. – Czułem, że to bez sensu, ale musiałem spróbować po raz ostatni. – Nie zdradzę, nie skrzywdzę, nie potraktuję jak kogoś równego sobie. Zawsze będziesz lepsza. Kocham cię. Bez ciebie to wszystko… O kant to dupy rozbić. Nie ma sensu.

Chwila ciszy. I jej zbolały głos:

– Nie mogę z tobą być.

– Wiem. Nie teraz. Nie o to pytam. Tylko czy… kiedyś. Za rok, dwa, pięć? Czy w ogóle jest szansa… Ja poczekam. Tylko powiedz, że jest chociaż cień szansy.

Nie powiedziała. Nigdy nie udało mi się z niej wydusić słusznego skądinąd stwierdzenia, że w życiu wszystko się może zdarzyć.

– Adam… nie kocham cię. Kurwa, tak bym chciała… Ale nie. A bez tego… Tylko bym cię skrzywdziła.

– To on cię skrzywdzi.

– Tak… chyba tak. Ale jego… Kurwa mać…

Potem milczeliśmy, czekając na jakiś cud. Długo.

A jeszcze później odłożyłem słuchawkę, wziąłem granatnik i podszedłem do wyjścia.

Загрузка...