Rozdział 18

– Nie martw się – powiedziała Kaśka, kiedy odeszli. – To i tak by się nie udało.

Miała pewnie rację, więc zamiast polemizować, pokazałem jej palcem drugi koniec wozu: siedzisko kierowcy.

– Co by się nie udało? – zainteresował się Grześkowiak.

– Strajk. Adam chciał postraszyć Szamockiego strajkiem, jeśli mnie nie zostawi. – Mimo ciemności dopatrzyła się mego osłupienia, bo błysnęła zębami w uśmiechu. – Czego to faceci nie zrobią, byle się baby pozbyć. Ale nic z tego.

Słychać było, że żartuje. Grześkowiak pewnie rozciągnąłby to i na paplanie o strajku.

Gdybyśmy byli sami.

– Niekoniecznie. – Lechowskim nie trzęsło od paru minut, odpoczął, przestał się wykrwawiać. Może dlatego jego głos brzmiał bardziej donośnie. – Pozostaje drugi sposób.

Następny. Zacząłem podejrzewać, że dorwali się do jakiejś zakamuflowanej flaszki.

– Drugi sposób? – podchwycił Grześkowiak.

– To nie jest robota dla kobiet. Dla matek – poprawił się Lechowski. – Uzgodniliśmy z Młodym, że po cichu wypuścimy panią Kasię. Poczeka tu. Jak przeżyjemy, wróci z nami. Jak nie, to pieszo jakoś się dowlecze do wody i ludzi.

– Po cichu?

– Miałeś patrzeć w drugą stronę. Plutonowy widzi coś z prawej, obracasz wieżę, sprawdzasz przez celownik, a w tym czasie ona skacze.

– Co? – Grześkowiak najwyraźniej nie wierzył. Ja też nie wierzyłem: że mogłem wymyślić coś tak idiotycznego.

– Jedziemy powolutku, wyskakuje, pada. Młody raz-dwa wciska się na jej miejsce. To da się zrobić.

– Pojebało was?! Przecież ci z tyłu…

– A myślisz, że po co wjechali na tę górę? – Na pomyśle postawiłem krzyżyk; broniłem już tylko swego honoru. – Mają się rozglądać, jak będziemy przeskakiwać drogę. Potem my ubezpieczamy, a oni skaczą. Dopóki stoją, jeden patrzy na zachód, drugi na wschód. Nic by nie zauważyli.

– To da się zrobić – powtórzył Lechowski.

– Już nie – zauważyła Kaśka z uśmiechem. Było za ciemno, bym potrafił ocenić jego rodzaj, ale sam uśmiech słyszałem wyraźnie. – Zabrali nam Młodego.

– I on na to poszedł? – zapytał Grześkowiak z niedowierzaniem.

– Plutonowy poprowadzi – kusił Lechowski. – Ty tylko udasz, że nic nie widziałeś.

– Pojebało cię?!

– Panie plutonowy, niech mu pan to powie. To co nam.

To nie miało sensu. Nie w przypadku Grześkowiaka. Ale im dłużej wyobrażałem sobie uśmiech Kaśki, tym więcej było w nim goryczy i rozczarowania. Nie miałem dość odwagi, by skapitulować bez walki. Zwłaszcza że to jej z pozoru idiotyczne wyznanie o niedoszłym strajku mogło być właśnie pokrętnym apelem o pomoc. Tonący brzytwy się chwyta.

– Legioniści mają cholernie dobre wozy. O tej porze to pewnie będą AMX-10RC. W praktyce supernowoczesne czołgi na kołach. Szybkie, zwrotne, z termowizją, przelicznikiem i wszystkimi bajerami. Od czołgu różnią się tylko słabszym opancerzeniem, no i chyba nie mają stabilizatora, więc nie strzelają w biegu. Ale za to jak taki stanie i wymierzy, to jak snajper: musi się mocno sprężyć, żeby nie trafić. Szybciej nas wypatrzy, dogoni i wymanewruje w każdym terenie, a rozwali pierwszym pociskiem. Tak to wygląda.

Grześkowiak milczał przez chwilę.

– Trochę chujowo – skomentował w końcu.

– Nie musimy nawet na nich wpaść przy przekraczaniu drogi. Wystarczy, że przejadą tędy, nim zasypie ślady. No a potem mamy jeszcze randkę z Afgańczykami. Diabli wiedzą, co kombinują. Też może trzeba będzie strzelać.

– No i?

– Nie powinniśmy mieszać w to kobiet.

– To nie moja kobieta. Nie ja ją mieszam. I nie ja w niej mieszałem – dorzucił z paskudnym uśmieszkiem. – Jakby dała pomieszać, to może i nadstawiałbym łeb. Ale darmo?

Pomyślałem, że Szamocki dobrze zrobił, zabierając mi automat. Ten gnojek aż się prosił o kulę.

– To propozycja? – Kaśka sprawiała wrażenie dużo spokojniejszej ode mnie. – Ciekawa, ale chyba nie skorzystam. Tu wcale nie jest tak fajnie. Już wolę jechać z wami.

Przez chwilę było cicho. Ruszyłem wzdłuż gąsienicy, cały czas zastanawiając się, czy nie skręcić wcześniej, nie wdrapać się na wieżę i nie skopać mu z karku tej roześmianej mordy.

Pewnie dawno zapomniał o szczerzeniu zębów, ale i tak zrobiłbym to z przyjemnością.

– Krzysiek, ona ma córkę – usłyszałem cichy i może przez to brzmiący tak błagalnie głos Lechowskiego.

– A ja, kurwa, psa. Też z rozpaczy zdechnie, jak ją wypuszczę, a Szamocki wpakuje mi kulę w łeb.

– Nic ci nie zrobi. Jesteś mu potrzebny.

– A Kaśka jest potrzebna nam. Nie słyszałeś? Dwie bitwy się szykują. A załoga to trzech ludzi. Jak kogoś brakuje, zaczyna się pieprzyć. Co, ty ją zastąpisz?

– Plutonowy.

– A plutonowego? Myślisz, że dowódca jest tylko po to, żeby dupę wygodnie wozić? Nie wkurwiaj mnie, dobrze? Nie pójdę do Szamockiego i nie powiem, co żeście kombinowali, bo kogo jak kogo, ale ciebie może spokojnie kropnąć. Ale nie wkurwiaj mnie więcej takimi tekstami.

Trudno powiedzieć, czy Lechowski zrezygnowałby po tym ostrzeżeniu. Nie miałem okazji sprawdzić.

– Zbierajcie się, Adam – odezwała się znienacka radiostacja. – Raz kozie śmierć.


*

To była chyba najgorsza droga w całym Turkmenistanie: zauważyłem ją dopiero, gdy rzuciła mną o strop. Inna sprawa, że tu, w rozległej dolinie, wiatr hulał jak się patrzy i pewnie przegapiłbym nawet przyzwoitą asfaltówkę. Szlaku, który przecinaliśmy, nie pokryto asfaltem: kiedyś przejechał tędy buldożer, zepchnął na boki co większe kamienie, i tyle. To na tych kamieniach tak nami rzuciło.

Potem też rzucało. Uformowane wiatrem fałdy przebiegały prostopadle do kierunku jazdy, a Kaśka nie żałowała paliwa. Dopadliśmy południowego łańcuszka wzniesień, zanim dobrze rozejrzałem się po okolicy.

– Ta górka na trzynastej. – Przynajmniej celu nie straciłem z oczu. – Zajedź z prawej.

Mniej stromo.

Kaśka skręciła posłusznie. I dużo delikatniej niż na początku: zaczynała nabierać wprawy.

– Może być z lewej – mruknął Grześkowiak.

– Co? – Od razu zacząłem wypatrywać jakiejś przegapionej przeszkody. Teren był dość urozmaicony: trochę kamieni, gdzieniegdzie kępy traw, nawet parę krzaków.

– Jak staniemy prawą burtą do tamtych, łatwiej będzie się wymknąć. – Odczekał chwilę i dodał: – Kaśce.

Wiedziałem, że Kaśce. Zastanawiałem się tylko, na którym wyboju trzasnął aż tak mocno głową w strop.

– Pomożesz mi? – zapytała cicho. Wóz wyraźnie zwolnił. Nie miała dostatecznie podzielnej uwagi. Albo bała się, że kolejny podskok i zderzenie z blachami przywróci mu rozum.

– Na postoju nie ma sprawy. Adam zostaje, gdzie jest, a ciebie stąd nie widać. Wyłgam się. – Znów zrobił krótką pauzę. – Ale nie za darmo.

BWP skręcił w lewo. Byliśmy już blisko, więc manewr trudno było przegapić. Nie odezwała się. Musiałem sam zgadywać, co oznacza ten gest.

– Dobra – prawie się uśmiechnąłem. – Ile chcesz?

Kobieta, którą da się kupić, to chyba najgorsze, co się może facetowi przytrafić. Ale haracz to inna para kaloszy. Czasem prawie przyjemnie jest zapłacić. To trochę tak, jak z kwiatami: mężczyźni bulą słono za coś kompletnie bezużytecznego tylko po to, by udowodnić, że im zależy.

– Od ciebie niewiele. Przetrzymasz ich z pięć minut. Powiesz, że chyba coś widzisz i żeby poczekali.

Wóz skręcił, Kaśka zmieniła bieg. Zaczęliśmy wspinać się po stromym, nierównym zboczu.

– Pięć wystarczy – dokończył Grześkowiak. – Dawno nie dymałem, raz-dwa pójdzie.

Zresztą to twój problem, Kasia. Jak się nie postarasz, nakryją nas i nici z ucieczki.

BWP toczył się dalej. Odporna maszyna: kierujesz, nie kierujesz – i tak robi swoje. Byłem pewien, że Kaśkę sparaliżowało. Dopiero potem przyszła ta druga, gorsza myśl: że rozważa za i przeciw, na tyle chłodno, by pamiętać jeszcze o obowiązkach kierowcy.

– Coś ty powiedział? – Nie miałem złudzeń co do niego, lecz mimo wszystko nie chciało mi się wierzyć.

– Jak mam być ślepy, to chcę laski – zaśmiał się. – Należy się ślepemu. Normalne chyba, nie?

Sam czuł, że nie; jego śmiech nawet po przefiltrowaniu przez telefon pokładowy brzmiał sztucznie. Ale wyzwanie i determinacja były autentyczne.

– Ile chcesz? – rzuciłem przez zęby. – Forsy.

– A ile byś dał? – zakpił. Kaśka milczała. Może była porządna jak bohaterka przedwojennej powieści i po prostu odebrało jej glos. Może.

Zatrzymaliśmy się. Chyba na szczycie wzgórza. Nie byłem pewien: gapiłem się w peryskop, zupełnie go nie widząc.

– Szamocki zaraz ruszy. – Mówiłem cicho, dzięki czemu jakoś panowałem nad głosem. – Ile? Dziesięć tysięcy?

– Dziesięć? Tanio ją cenisz.

– Dwadzieścia?

– A jak powiem: wszystko? Oddasz całą działkę?

Szach i mat. Nie umiałem nawet odpowiedzieć. Głównie dlatego, że nagle wyobraziłem sobie Ilonę w tym fotelu przede mną. Ilonę z jej niewyparzonym językiem i biblioteczką sprośnych dowcipów sto razy bogatszą od mojej. Na wskroś nowoczesną i na pewno nie mdlejącą z wrażenia, gdy ktoś proponuje zapłatę ciałem. Jej poprzedni szef zaproponował.

Powiedziała „nie” i wylądowała na bruku. Ale afery z tego nie robiła. Była na to za dorosła, za dobrze znała ludzi. Teraz też pewnie nie doznałaby szoku, gdybym zapytał, co powinienem zrobić.

Nie wiedziałem, jak brzmiałaby odpowiedź. Ale w gruncie rzeczy nie o to chodziło.

Problem polegał na tym, że ją mógłbym spytać, miałbym odwagę. I że gdyby powiedziała:

„zapłać”, po prostu bym zapłacił.

Dzieliły nas cztery tysiące kilometrów i jej obojętność, a nadal była mi bliższa od dziewczyny, w której nieruchome plecy się wpatrywałem. Kochałem ją. Nie mogłem dać temu gnojowi pięciuset siedemdziesięciu tysięcy złotych, bo potrzebowałem ich, by o nią walczyć.

– Pies jebał forsę. – Milczałem za długo, a on ostatecznie kupował najdroższe w życiu minuty. Wyciekały mu przez palce, więc musiał nas popędzić. No i musiał sam przed sobą wytłumaczyć się z takiego szastania forsą. – Jak przeżyjemy, własną zarobię. Ale nie musimy przeżyć. Ostatni w życiu orgazm… To jest coś, nie? Za całą działkę mógłbym ci go sprzedać.

Może. Sam nie wiem. Po cholerę trupowi forsa. Więc chyba jednak nie. Ale słucham.

Milczałem. Potrafiłbym przepchnąć przez gardło suche „Ilona?”. Kaśka nie była dla mnie warta siódmej części z miliona dolarów. Lubiłem ją, coś do niej czułem, ale…

– Mam ci obciągnąć, żebyś mnie wysadził pośrodku pustyni i zabrał szansę zarobienia czterystu tysięcy? – podsumowała tonem, w którym rzeczowość biła na łeb oburzenie i temu podobne. – Czy ja wyglądam na kretynkę?

Nie zdążył odpowiedzieć.

– Jedziemy – przemówiło radio głosem Szamockiego. – Osłaniajcie nas.


*

Osłanialiśmy ich. Na szczęście nieskutecznie.

Grześkowiak obrócił wieżę i pilnował wschodniej części drogi. Ja obserwowałem zachodnią. Szamocki dostosował się do tego układu i ruszył w naszą stronę z lufą zwróconą trochę bardziej na zachód, ale nie do końca nam ufał, więc armata wykonała swoiste „na prawo patrz”, oddzielona czterdziestopięciostopniowym kątem od obu potencjalnych celów. Pierwszym była droga, drugim my. Albo i na odwrót. Nie mieliśmy pocisków przeciwpancernych do działa, jednak sam Szamocki kazał pozostawić rakiety i dopóki znajdował się ze swym wozem daleko, wolał uważać. Właśnie daleko – nie blisko. Przeciwpancerny pocisk kierowany Malutka, mocno przestarzały, lecz wciąż w Wojsku Polskim podstawowy, potrafi upolować ofiarę z odległości trzech tysięcy metrów, ale – paradoksalnie – gdy dystans spada poniżej trzystu, nawet pięciuset, gwałtownie traci na celności. Właśnie ta cecha, wynikająca z całkowicie ręcznej metody naprowadzania, sprawiła, że czterdzieści lat wcześniej Rosjanie wyposażyli BWP-1 w działo do walki na krótki dystans, nam zaś tej nocy nie odebrano rakiet. Dopóki wozy trzymały się obok, jeden drugiemu nie mógł zrobić krzywdy Malutką. Teraz, przynajmniej na chwilę, znaleźliśmy się dostatecznie daleko, by pokusić się o celne odpalenie ppk.

Chyba uratował nas ten splot niemocy i nieufności.

Jadący przodem star zwalniał akurat u podnóża naszego pagórka, kiedy zauważyłem pierwszą wieżę. Nie było jej i nagle wyskoczyła zza wydm niczym diabeł z pudełka.

– Na zachodzie!

Obcy wóz pojawił się na tyle blisko, że Szamocki, osłaniając przeskok jak Bóg przykazał, pokusiłby się pewnie o strzał z armaty. Na szczęście obserwował głównie nas, potrzebował czasu, by obrócić ruchomą pokrywę włazu, odszukać cel, wydać komendę. Do tego dochodziły sekundy wahania, wietrzenia podstępu, no i czas na obrót wieży. W sumie dłuższa chwila.

Zdążył zapanować nad pierwszym odruchem.

Gdyby BWP zahamował ostro i strzelił, raczej udałoby mu się trafić. Odległość nie przekraczała sześciuset metrów. Średnio dobry celowniczy powinien umieścić pocisk w przysadzistej sylwetce wozu. A Student był niezły.

Szamocki też okazał się niezły.

– Zmień na alarmową – warknął do mikrofonu.

Nie od razu zrozumiałem, że mówi do mnie.

Grześkowiak chyba trochę wcześniej zaczął obracać wieżę. Tak jak przedtem, przez lewą burtę: dobrze zapamiętał ostrzeżenie Szamockiego. Gdyby doszło do wymiany ognia, kosztowałoby to nas dodatkową sekundę i może śmierć – starcia współczesnych wozów bojowych przypominają pod tym względem pojedynki rewolwerowców.

– Co się dzieje?

Kaśka. Przy zamkniętym włazie niewiele widziała.

Zmieniłem kanał. Za późno. W uszy wdarła się końcówka przypominającego szczeknięcie meldunku. Szamocki. Tyle się dowiedziałem, bo szczekał po angielsku.

Częstotliwość alarmowa była zarezerwowana na takie właśnie okazje: gdy sojusznicze oddziały wpadały znienacka na siebie.

– Adam, jesteś? – Fali nie zmienił, ale język tak. Na szczęście. W szkole miałem niemiecki. – Odbiór.

– Słyszę, odbiór.

Mieliśmy niezły sprzęt, więc zwykle podczas korespondencji zżyci ze sobą rozmówcy odpuszczali ten „odbiór”: intonacja i zmiana sygnału wystarczająco dobrze informowały, że ktoś skończył nadawać, zwolnił kanał i czeka na odpowiedź. Ale przy przerzucaniu się szybkimi informacjami, w podwyższonym hałasie, nerwach, może huku wystrzałów, regulaminowy zwrot stawał się na powrót użyteczny.

– Zasuwaj na południe, partyzanci na zachodzie, pojazd terenowy, chyba ppk. Ścigamy ich. Działo w pogotowiu. Przełącz radmora na trzeci. Koniec.

Rozmawialiśmy przez pokładową radiostację bewupa. Sięgnąłem po doręczną, zamocowaną przy kamizelce, ale przy pierwszej próbie ręka nie trafiła.

Zobaczyłem drugi wóz. I w końcu zidentyfikowałem je.

Oglądane od czoła naprawdę przypominały czołgi. Te najnowsze, o wieżach tak masywnych, że nawet posiadacza najlepszego granatnika nachodzi zwątpienie, a pomysł ostrzeliwania stalowej bestii z jakiejś przenośnej zabawki zaczyna być utożsamiany z myślami samobójcy.

Wielkie, szerokie w barach potwory. Armaty jak ruskie rurociągi. Wiedziałem, że mimo wszystko to nie czołgi, że ich działa kalibru 105 mm sprawiają wrażenie tak ogromnych właśnie dlatego, bo AMX-10RC to tylko bardzo ciężki samochód pancerny – ale jakoś nie było mi z tym lżej.

Gdyby Szamocki strzelił, ten drugi rozwaliłby go zaraz potem. A po kilku sekundach także nas. Nie mieliśmy pocisków przeciwpancernych, armata odpadała. Malutka teoretycznie mogła trafić, gdyby Grześkowiaka nie zawiodły umiejętności i nerwy. Potrzebowałaby jednak trzech, czterech sekund, by dolecieć. Jeśli dodać do tego sekundy potrzebne na dokończenie obrotu wieży, nie mieliśmy najmniejszej szansy wyprzedzić tych w AMX-ie.

– Ruszaj, Kaśka. Na dół i w lewo. I gazu.

Ruszyła. Kapryśny 0313 Sławka pewnie nie przetrzymałby takiego startu, ale drugiej drużynie trafiła się lepsza maszyna. Silnik, mimo iż balansował na granicy zdławienia, zniósł podłe traktowanie. Pomogła też grawitacja.

Na dole przypomniałem sobie o Grześkowiaku. Lufa dotarła już nad pokrywę silnika, na szczęście jednak dziewczyna od razu zaczęła skręcać i obrót podwozia zredukował postępy wieży. Francuzi nie zajrzeli celowniczemu w oko, nie stanęli przed koniecznością błyskawicznego odpowiedzenia sobie na pytanie: „ryzykować czy strzelać”.

– Nie celuj w nich! Wieża stop!

Znów nie trafiłem w przełącznik radmora: Kaśka wzięła sobie rozkaz do serca i od razu zaczęło nami rzucać. W bocznym peryskopie mignął mi jakiś cień. Chyba star, ale pewności nie miałem: w noktowizor wyposażony był tylko ten środkowy. W ogóle nagle oślepłem, bo wszystko, co ważne, działo się na północny zachód od nas, a tamtą ćwiartkę świata skutecznie przesłaniała mi wieża naszego wozu.

Gówniany, stary rupieć. Po PRL-u zostało nam przeszło pół setki porządnych, nowych bewupów z dwuosobową wieżą i szybkostrzelną armatą – no to je sprzedali do Afryki. Za bezcen, po cenie ciężarówek. Ktoś pewnie wziął grubą łapówkę, ktoś dostał medal za oczyszczenie garaży z sowieckiego paskudztwa i przygotowanie miejsc na nowoczesne, zachodnie pojazdy, które w zasługę za obalenie komuny wdzięczne NATO podaruje w prezencie. No i minęło z dziesięć lat, a ja nawet nie mogłem popatrzeć na facetów, którzy nas zabiją.

W końcu nastawiłem radiostację. Otworzyłem też właz: fala musiała się jakoś wydostać z żelaznej puszki.

– Jestem!

– Rąbnij z kaemu na prawo skos. – Szamocki chyba na to czekał, bo odpowiedział błyskawicznie. – I jedź szybciej. Może uda ci się oderwać na strzał z Malutkiej. Kazali czekać.

Pytają sztab. Cholera, musimy ich rozwalić. Nie popuszczą. Odbiór.

Miałem dotąd cichą nadzieję, że zdoła się z nimi dogadać. Wcisnąć jakiś kit. Po to bawił się w tę żonglerkę nadajnikami i kanałami: by móc rozmawiać i z nami, i z nimi. Rozgraniczenie strefy polskiej i niemiecko-francuskiej było niedaleko stąd. Niby dziesiątki kilometrów, ale to pustynia, a na pustyni odległość mierzy się inaczej. Studniami, skrzyżowaniami dróg, osiedlami.

Trochę nas zniosło poza własny rejon, ale takie rzeczy się zdarzają. Mogli nas zignorować, kupić bajkę.

Gówniany, stary rupieć. Turkmeni używali bewupów, Afgańczycy używali bewupów – ta sylwetka nie kojarzyła się najlepiej. Budziła podejrzenia.

Nie musiałem dedukować, by dojść do wniosku, że załogi AMX-ów nie całkiem nam ufają. Gówniany stary rupieć dorobił się nowoczesnego systemu samoobrony, na który składały się także detektory promieniowania laserowego. Czołgi, śmigłowce, niektóre wyrzutnie ppk, artyleria – wszystko to używa laserowych dalmierzy lub podświetlaczy, by precyzyjnie namierzyć ofiarę. Turkmeńscy partyzanci raczej nie dysponowali tak wyrafinowanym sprzętem, ale zdarzały się wyjątki i dlatego kto miał środki przeciwdziałania, używał ich rutynowo na zasadzie dmuchania na zimne.

Pisk w słuchawkach i mruganie stosownej kontrolki ostrzegły mnie, że właśnie zainteresował się nami jakiś laser. Cudownie. Koniec marzeń o francuskich naiwniakach.

Słyszałem, że pytają o coś, Szamocki odpowiadał, ale…

– Grześkowiak, seria z kaemu na południowy zachód.

– Co? Tam nikogo…

– Strzelaj, kurwa, nie gadaj!

Sprzężony z armatą karabin maszynowy błysnął jedną krótką serią, potem drugą.

Smugowe pociski pomogły tym z tyłu zorientować się, że nie na nich polujemy. Obróciłem się wraz z pokrywą włazu, próbowałem wypatrzyć sylwetki wozów. Udało mi się tylko z bewupem Szamockiego. Francuzi nadjechali z zachodu i choć teraz byli raczej na północ od nas, wieża nadal mi ich przesłaniała.

Przejechaliśmy trzysta metrów. Czterysta…

Nikt nie strzelał. Gdyby strzelał, też bym nie zauważył: dla skomputeryzowanego systemu celowania poniżej kilometra właściwie nie ma co mówić o prawdopodobieństwie trafienia. Pocisk trafia i już. Mieliśmy muszkiety przeciw karabinom snajperskim najnowszej generacji, a w dodatku lufy tych muszkietów spoglądały w niewłaściwą stronę.

Beznadzieja.

– Dobra, Adam. Zwalniaj i skręt w prawo. A jak powiem, ostry zwrot na północ i strzelacie.

Jezu. Dobrze, że nie bawił się już w konspirację i powiedział to przez główną radiostację.

W Legii służy sporo Słowian, ktoś mógł zrozumieć, ale przynajmniej nie musiałem powtarzać Grześkowiakowi. Nie wiem, czy dałbym radę przekazać to tak, by usłuchał.

Ale Kaśka… W jej przypadku nie mogłem udawać, że mnie tu nie ma.

– Kasia, trochę wolniej.

Zwolniliśmy. Myślałem o rodzicach. Jak to zniosą. I o Ilonie. Czy będzie jej przykro.

Będzie, na pewno, przynajmniej tyle dla niej znaczyłem, ale…

– Wszystkie odbiorniki na trzeci kanał. Szykuj dymne. Wiecie, jak odpalić?

Wszystkie, a więc i jego. Czyli koniec zabawy w ciuciubabkę. Przechodzimy od słów do pocisków.

– Wiemy. – Jakoś wziąłem się w garść, wypchnąłem z głowy szarooką wampirzycę. – Kaśka, skręć w prawo.

Skręciła. O nic nie pytała. Kochana dziewczyna. To ją powinienem…

Wtedy, na ławce przed Domem Kultury Kolejarza spieprzyłem nie tylko okazję. Może spieprzyłem także całe życie. Albo i dwa. Albo i trzy – przecież jeśli zabiją nas teraz, to i jej córce się dostanie. Zawiodłem ją. Jeśli nie była porządnie wstawiona, to ten gest z głową na mych kolanach musiał ją sporo kosztować. A brak odzewu jeszcze więcej. Upokorzyłem ją wtedy, a teraz zabijałem. Gdybym zareagował jak trzeba, wziął za rękę, pomógł przeleźć przez płot i kochał się z nią na działkach, nasze życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiem jak. Ale na pewno nie rozstrzelano by nas z francuskiej armaty kalibru 105.

– Uwaga…

Szamocki. Czujnik promieniowania milczał, lecz to niewiele znaczyło. Teren był pofałdowany, właśnie wtaczaliśmy się w kolejną nieckę. Jeśli legioniści jechali za nami, laser nie mógł być w użyciu: bez stabilizatora wiązka miotałaby się jak szalona, kierowana to w niebo, to tuż przed koła. Ale na pewno obserwowali nas uważnie. I na pewno wszystkie atuty, z prawem pierwszego strzału na czele, były po ich stronie.

– Jak zrobię zadymę, sam się oślepię. Grześkowiak. Prawie go nie poznałem: coś dziwnego stało się z jego głosem.

– Uwaga – powtórzył Szamocki. Nos bewupa zadarło, znaleźliśmy się wyżej i nagle ich zobaczyłem. Całą trójkę.

BWP był ze dwieście metrów od naszej prawej burty. Wciąż jechał na południe, ale wieża spoglądała nawet nie na zachód, tylko już trochę za siebie. Może pół kilometra dalej, kiwając do taktu długimi lufami, dwa krępe wozy rozpoznawcze pokonywały fałdy piaszczystego bezdroża.

Buchający na boki kurz dowodził, że jadą szybko.

Potem, kiedy słuchawki zawibrowały nerwowym „już!”, dostrzegłem coś jeszcze: że ten z tyłu ma o wiele dłuższą lufę. Oglądałem ją z półprofilu.

Jechali szybko i przynajmniej jeden szykował się do ostrzeliwania skrytych na zachodzie terrorystów.

Dali się nabrać. Zaufali nam. Przynajmniej w połowie.

Polskie szachownice na wieżach, natowski kamuflaż, radiostacja pracująca na kodowanym, natowskim kanale… Uwierzyli. Zyskaliśmy szansę. Nieuchronna egzekucja zmieniła się w walkę. Chyba dość uczciwą.

To oni oddali pierwszy strzał. Jeśli strona potencjalnie silniejsza strzela pierwsza, wolno mówić o uczciwej walce.

– Skręt! – krzyknąłem. I od razu potem: – Stop!

Kaśka zrobiła coś, czego kierowca bewupa powinien unikać jak ognia: jadąc szybko, szarpnęła wolantem, zmuszając wóz do skrętu po minimalnym promieniu. Połączenie tej techniki z piaszczystym podłożem może skończyć się zgubieniem gąsienicy i podczas krótkiego kursu Sławek ostrzegał ją przed tym co najmniej z dziesięć razy.

Grzmotnąłem o coś głową. Na szczęście byłem w hełmofonie, więc zamiast świeczek ujrzałem sylwetkę stara – nagle zjawił się obok, przekrzywiony jakiś, nieruchomy, rozmazany gałęziami saksaułu, w którego kępę się wpakował. Nie miałem czasu ani patrzeć, ani zastanawiać się, co tam robi.

Wóz Szamockiego kończył półobrót, równie ciasny jak ten nasz, tyle że wykonany na znacznie mniejszej prędkości. Prawie zdążył. Prawie. Jego działko plunęło ogniem pół sekundy po armacie prowadzącego AMX-a.

Pół sekundy to dużo. Na Dzikim Zachodzie tyle właśnie odróżniało partacza od mistrza rewolweru. Któryś z legionistów – może dowódca, może celowniczy – zobaczył gwałtownie odwracający się wóz, zrozumiał, na co się zanosi, i podjął decyzję. Chyba słuszną. Dystans był niewielki, pancerze symboliczne w porównaniu z siłą rażenia pocisków. Pierwszy, nawet oddany w pośpiechu strzał, powinien być celny i dlatego lepiej było strzelać jak najszybciej, choćby i kosztem precyzji.

Trafili obaj.

0313 oberwał pierwszy. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że AMX wypalił niemal w locie, przeskakując kolejny garb terenu i dotykając ziemi najwyżej połową spośród swych sześciu kół.

Nie było wybuchu. Zobaczyłem pióropusz iskier, kawałki prawego reflektora odpadły od wozu, sto metrów dalej wyrósł wysoki na dwa metry słup kurzu. Przelot pocisku kalibru 73 wyglądał znacznie bardziej efektownie. Najpierw błysk z lufy, potem drugi, odpalanego silnika rakietowego, maźnięcie mroku ognistym pędzlem odrzutu, a na koniec kula ognia, za którą znikła sylwetka sześciokołowca.

– Wal w drugiego! – krzyknąłem.

Pierwszy chyba przestał się liczyć: Student trafił blisko środka i choć strumień kumulacyjny ominął amunicję, załodze na pewno porządnie się dostało. Gruby, czołgowy pancerz, nawet jeśli skapituluje przed wiązką skondensowanej energii, może osłabić ją na tyle, że ukryci po drugiej stronie ludzie wychodzą niemal bez szwanku. Ale AMX ważył niewiele więcej od naszego bewupa i opancerzony był cienką, aluminiową blachą. Po trafieniu dwukilogramową głowicą powinien zmienić się jeśli nie w trumnę, to przynajmniej w oddział intensywnej terapii.

Nie było sensu marnować na niego rakiety.

Inna sprawa, że i tak ją zmarnowaliśmy.

Drugi AMX przytomnie skręcił w lewo, dzięki czemu jego zwrócona w bok armata nagle ustawiła się osią do nas. Błyskawiczny manewr i hamowanie zaraz potem. Zdążyłem zauważyć, że i miejsce wybrali znakomicie – za buchającą pierwszymi kłębami dymu sylwetką trafionego wozu – a Grześkowiak zdążył odpalić Malutką.

Wszystko działo się bardzo szybko, ale jakoś udało mi się zrozumieć, na co się zanosi.

– Kasia, zawsze chciałem cię mieć.

Całkiem spokojnie to zabrzmiało.

Zaraz potem koniec lufy AMX-a znikł, przesłonięty plamą ognia, i niewidzialna lokomotywa zderzyła się z naszym wozem.

Загрузка...