Rozdział 16

Plan był ryzykancki, ale prosty: przełożyliśmy jedną z prawych kratownic na lewą stronę, zwiększając jej nośność o połowę. Belki-podkładki były dostatecznie długie, by rozłożyć ciężar stara na całą trójkę, ale z myślą o bewupach, których gąsienice ani nie mieściły się w ceownikach, ani nie wymagały ich pośrednictwa, wpakowaliśmy ciasno resztę belek w dwa środkowe pola dźwigarów. Nie byłem pewien, czy nie rozwalę prawej strony mostu tym patentem, ale wiedziałem przynajmniej, że jeśli szlag trafi kratownice, to wszystkie trzy – tworzyły teraz jedną całość i powinny solidarnie przenosić obciążenie. O sierotę, która została po prawej stronie, zaczepiliśmy hak żurawia. Przyczółek mostu był na szczęście wystarczająco szeroki i zmieściły się na nim oba samochody.

Odczekałem, aż ostatnia ludzka sylwetka zniknie pod pancerzem bewupa, wsiadłem do stara i powolutku wjechałem w szyny ceowych prowadnic. Mogłem spaść, co przy kilku setkach zaopatrzonych w zapalniki pocisków szybko i bezboleśnie wyleczyłoby mnie z wszelkich problemów – albo przejechać i mieć z głowy przynajmniej ten jeden.

Łatwizna.

Gorzej było potem, gdy ciężarówka cała i nietknięta znalazła się na wschodnim brzegu.

Szamocki, z pistoletem w dłoni, był już przy moście. Przyświecając latarką, przestrzelił drut mocujący pierwszą podkładkę. Zmarnowaliśmy sporo czasu, tak było szybciej.

Zwalili z przęseł ceowniki, potem drewniane podkładki. Te zamocowane drutem odczepiano strzałami z pistoletu: Patrycja wzięła na siebie drugie przęsło. Długonoga, zręcznie balansująca na wąskiej ażurowej kładce, ruszyła w moją stronę, strącając stopą kolejne belki. W połowie kratownicy zatrzymała się na chwilę przy naprężonej linie, łączącej dźwigar z ramieniem żurawia. Byłem pewien, że odruchowo ciągnie stalową plecionkę, upewnia się o jej solidności.

Staliśmy potem obok, nie odzywając się do siebie, i patrzyliśmy, jak Student zajmuje miejsce kierowcy w pierwszym z wozów bojowych, żegna się i znika, zamykając za sobą właz.

Widział trochę gorzej, ale w razie upadku i dachowania lepiej mieć zamknięty.

Przypomniałem sobie o Kaśce. Straciłem ją z oczu w którymś momencie i teraz, patrząc na sunący w stronę mostu pojazd, nie byłem pewien, jak bardzo powinienem się bać.

Jeśli jest w środku, a most nie wytrzyma…

Wytrzymał. Prawe przęsło, to pojedyncze, skręciło się nieznacznie pod wpływem niesymetrycznie zamocowanego haka, ale naprowadzany przez Szamockiego Student przejechał gładko na wschodni brzeg. Dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że żadnego z jeńców nie widać na zewnątrz i że wszyscy muszą siedzieć właśnie w tym, pierwszym wozie. Drugiego nikt nie pilnował; pozostawieni sami sobie mogliby uciec.

I faktycznie: Student wysiadł i ruszył w stronę mostu dopiero, gdy Patrycja wspięła się na pancerz. Zmiana warty. Ze wschodniego brzegu trudniej byłoby uciekać, ale wciąż mieściło się to w kategorii rozsądnych, nie do końca samobójczych działań i ktoś musiał pilnować wozu.

Drugi przejazd wypadł gorzej: bewup zawadził błotnikiem o linę odciążającą, Student skontrował i omal nie wjechał prawą gąsienicą w pustkę między przęsłami. Skończyło się jednak na strachu – raczej obserwatorów niż kierowcy – i BWP, dziarsko porykując silnikiem, odtoczył się kilkanaście metrów w głąb pustyni. Dziwne, ale dopiero wtedy uświadomiłem sobie tak dobitnie, że to dookoła nas to już nie oddzielone błotnistym rowem sąsiedztwo bazy, lecz właśnie pustynia. Najprawdziwsza. Jedna z tych, które zabijają.

– Wsiadaj – rzucił Szamocki z kabiny stara. – I tak mamy spóźnienie.

Najbliżej miałem na wypełnioną amunicją skrzynię. Ze skrzyni łatwo skoczyć w mrok, ale przyszło mi to do głowy dopiero, gdy ciężarówka zajęła środkowe miejsce w krótkim konwoju i skok przestał wchodzić w grę z uwagi na jadący za nami wóz Studenta.

No i dobrze. Miałem dość podejmowania decyzji.


*

Zjechaliśmy z drogi pół kilometra dalej, a po dwóch czy trzech następnych Szamocki zarządził postój. Zaparkował tuż obok stojącego między wydmami bewupa drugiej drużyny.

– Poczekaj. – Skoczył z szoferki wprost na pancerz. Usiadłem posłusznie na skrzynce amunicyjnej. – Dawajcie.

Musieli to uzgodnić wcześniej, bo z włazu wyłoniło się nie tylko popiersie Grześkowiaka, ale i od razu para ściskanych w rękach pocisków. Rzucił mi jeden. Złapałem. Drugiego na szczęście nie rzucał. Nadjeżdżający z tyłu Student włączył reflektory i chyba było widać, jak zastygłem ze zdziwienia z tym jednym.

Otworzyły się drzwi, z bewupa zaczęli wysiadać jeńcy. Szamocki przejął drugi pocisk z rąk Grześkowiaka.

– Wykręcaj zapalniki – powiedział. – Nie ma pustych skrzyń, a lepiej nie wozić luzem…

Cholera. Pomóżcie mu.

Miał na myśli Lechowskiego. Chłopak wygramolił się jakoś z bewupa, ale dwa kroki dalej upadł. Najpierw na kolano zdrowej nogi, potem już całkiem, na brzuch.

Kleczko i Łoban wzięli go pod pachy, odciągnęli na bok. Młody wdrapał się do mnie, na ciężarówkę, zaczął odbierać podawane z wieży naboje. Z włazów kierowcy i dowódcy wysunęły się dwa kobiece popiersia.

– Halo, panie inżynierze. – Student zaparkował za ciężarówką chwilę wcześniej, ale dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. – Automat poproszę.

Stał na pokrywie silnika, uśmiechał się i mierzył we mnie z takiego samego automatu, o jaki prosił. Szamocki zerknął w jego stronę, zawahał się, ale nic nie powiedział.

– Odbiło ci? – Lepszy tekst nie przyszedł mi do głowy.

– Mnie? To niby ja pociąłem jedyne zapasowe przęsło? – Nadal szczerzył zęby.

Zrozumiałem, że nie udaje i ma z tego autentyczną frajdę.

Zerknąłem na dół. Nikt się nie ruszał. Stali, patrzyli, czekali. Wszyscy, z Szamockim włącznie.

– Spadaj – warknąłem.

– Zrobiłeś już swoje – poszerzył uśmiech. Młody przezornie odsunął się ode mnie. – Niby czemu miałbym cię nie kropnąć? Mniej kłopotów, większa dola.

Znów było jak tam, przy moście: zostawiłem decyzję losowi, zamiast pogłowić się, wyważyć szanse i wybrać mniejsze zło. Nie odkładając pocisku, sięgnąłem do kabury. Bez pośpiechu. Pewnie to go zmyliło. Albo nie był zmylony, tylko po prostu rozsądny. Nie znał Ilony. Nie zrobiła mu z mózgu obolałej papki, chciało mu się żyć i wierzył, że innym też się dostatecznie mocno chce.

Potem, gdy uniosłem automat, mierząc mu w okolice twarzy, znów popisał się rozsądkiem.

– Gówno – rzucił przez zęby. – Nie przeładowałeś.

– A może jednak?

Ciekaw byłem, czy zdążę coś zauważyć. Ze cztery metry, trochę więcej niż jedna setna sekundy. Potem dostanę po twarzy, pewnie serią. A właśnie. Twarz.

Uniosłem głowicę przeciwpancernego pocisku kalibru 73. Wyszło coś zbliżonego do salutu cholernie grubą szablą.

– Pojebało was? – Dobiegający z tyłu głos Patrycji był mocno stłumiony. Rozsądna dziewczyna.

– Blefujesz. – Student też spuścił z tonu. No, ale z drugiej strony twardziele tak właśnie powinni mówić: cicho, nokautując przeciwnika pewnością siebie, nie decybelami. Powoli, akcentując wyraźnie ten ruch, przesunął niżej koniec lufy przyciskanego do ramienia glauberyta.

– Bum, i nie ma jajek. Mam cię sprawdzić?

– Bez jajek w ciebie może nie trafię – przyznałem. – Ale w ciężarówkę to spokojnie.

Z jednego pata przeszliśmy do następnego. Kamizelka zatrzymuje pociski typu parabellum, a takimi miał do mnie strzelać. Chcąc osiągnąć błyskawiczny efekt, powinien trafić w twarz. Ryzyko: prawie połowę osłaniała głowica. Waląc serią po nogach czy podbrzuszu, też ryzykował: przy nie dość silnym szoku mogłem faktycznie wpakować parę kul w niego lub, co gorsza, w zwartą warstwę skrzyń z pociskami.

– Dobra. – Szamocki trochę się spóźnił, ale przynajmniej dobrze wykorzystał czas. Jego głos brzmiał dokładnie tak, jak powinien brzmieć głos dowódcy. – Koniec zabawy. Student, odłóż broń. Potem Adam odda swoją. Rozwalę łeb każdemu, który choćby krzywo spojrzy na drugiego.

Każdemu, jasne? Oficerskie słowo honoru. Mam trzy wozy, dwie wieże do obsadzenia i czworo pewnych ludzi. Umiecie liczyć? Już teraz za mało. Jak się tu, kurwa, pozabijacie, to gówno wyjdzie z całego interesu. Dociera to do was?

Docierało. Student potrzebował tylko paru sekund, by opuścić automat. Ja opuściłem swój najwyżej sekundę po nim.

Szamocki podszedł do burty, wyjął mi broń z dłoni.

– Miał nabój w komorze? – zapytał cicho Student. – Teraz o tym pomyślałeś? Rychło w czas. Zeskoczyłem z ciężarówki. Nikt o to nie prosił, ale zdjąłem beryla z pleców i oddałem Szamockiemu.

– I co dalej, wodzu?

Wskazał palcem najpierw Kleczkę, potem zwolnione przeze mnie miejsce. Blondynek omal nie przebiegł po nas, tak gorliwie wystartował w stronę ciężarówki. Student usiadł okrakiem na lufie armaty z peemem przełożonym przez udo.

– Zawiodłeś nas, Adam – powiedział Szamocki. – I nie wiem, czy ta jatka to nie przez ciebie. Miało być bez strzału i może by było, gdyby nie zabrakło nam ludzi.

Chyba naprawdę tak to widział.

– To moja wina, że słowem nie pisnęliście?

– A czyja? No dobrze – uprzedził mnie. – Jej.

Nie zauważyłem, kiedy Kaśka zjawiła się obok nas.

– Wy za to graliście czysto – rzuciłem z goryczą.

– Mówisz o moście? – domyślił się.

– Rozminowaliście podejścia. Pójdzie na moje konto.

– Naprawdę mieliśmy jechać przez kanał. Ale bewupy są za ciężkie. W ostatniej chwili Afgańczycy zgodzili się wziąć systemy celownicze i…

– Słucham?!

– A myślisz, że po cholerę się w to ładuję?

– On myśli, że dla forsy.

Miałem ochotę wytargać Kaśkę za kudły. Jej za długi jęzor był tej nocy nie mniej zabójczy od przeciążonych mostów, ciężarówek pełnych trotylu i wkurzonych eks-studentów.

– Forsa jest dobra – popatrzył jej w oczy. – Ale jak można przy okazji zrobić coś pożytecznego…

– Dla ojczyzny? – zakpiła.

– Też. Ale głównie dla kariery. Włożyłem dwa lata pracy w ten projekt. I jest dobry. A chcą go udupić.

– Wiesz co? Fajnie, że nie zająłeś się bronią jądrową. Boby nam tu właśnie jakiś grzyb przyświecał.

– Kasia… – zdobyłem się na spokojny ton i chyba popatrzyła na mnie z nadzieją. – Zamknij się.

– No co? – wzruszyła ramionami. – Po prostu pytam.

– Mogę też? – wtrąciła się kucająca na stropie bewupa Patrycja. – Jedno proste pytanko.

Dlaczego niby panienka nie miałaby nas zakablować?

– Bo panienka chce żyć – wyręczyła Szamockiego Kaśka.

– Bo już nie panienka – dodałem. – Ma dziecko, rachunki do płacenia i za dużo lat, by się bawić w harcerkę.

Posłała mi dłuższe spojrzenie. I za dnia nie zgadłbym, co miało wyrażać. Patrycja zeskoczyła miękko na ziemię, musnęła łokieć Szamockiego.

– Powinniśmy pogadać. – Zrobiła tyłem dwa kroki, oddalając się od wozów, ale nie ruszył za nią, więc dodała: – W cztery oczy.

Nie patrzyła na Kaśkę, nie patrzyła na mnie. Nigdy bym nie pomyślał, że tyle osób może równie mocno zareagować na czyjeś niepatrzenie. Łańcuch pacyfistów rozbrajających bewupa drugiej drużyny znieruchomiał, Student przestał wlepiać wzrok w jeńców, a Łoban, siedzący bezczynnie obok Lechowskiego, przeniósł spojrzenie ze swych butów na nas. Mój skurczony żołądek skurczył się dwa razy mocniej. Najwyraźniej nie ja jeden zgadłem, w czym rzecz.

– Powinniśmy pogadać – zgodził się Szamocki. Po czym popukał w zegarek. – Ale na cztery oczy nie ma czasu.

– To ważne. I potrwa chwilę.

– Mam ją zastrzelić. – To nie brzmiało jak pytanie, ale chyba nie dlatego Patrycja zasznurowała usta. – Dobra, powiedzmy. Adam, co ty na to?

– Ona nikomu nic nie… – zacząłem.

– Nie o to pytam – przerwał mi. – Wkurwisz się, prawda?

Wolałem nie odpowiadać.

– Bez przesady – mruknęła Patrycja. – Też już nie jest harcerz. Do jednej klasy chodzili.

– Afgańczycy będą próbowali nas rąbnąć – wyprostował pierwszy palec Szamocki. – Jak trafimy na Turkmenów, obojętne, rządowych czy anty, będą próbowali nas rąbnąć. – Drugi palec.

– Natowskie patrole będą próbowały nas rąbnąć. A na koniec, jak się spóźnimy, to i nasi. Mało ci? Chcesz się jeszcze oglądać za plecy, na Adama?

Pięć rozłożonych palców robiło wrażenie, ale Patrycja nie rezygnowała łatwo. – No właśnie nie chcę. Ani tu, ani potem.

– A będziesz musiała.

– Bo co, mścić się będzie? Nikt nie rezygnuje z sześciuset tysięcy dla jakiejś laski – rzuciła gniewnie.

– A jak kocha? – uśmiechnął się przekornie.

– Kocha? O życiu mówimy czy o książkach? – Popatrzyła mi w twarz. – Do jednej pisze, z drugą śpi, trzecią się pocieszy. Tacy są faceci. A sześć stów to sześć stów.

– Faceci, moja droga, są mniej praktyczni od was – pouczył ją Szamocki. – Dobrze mówię, Student? Z psychologii cię skreślili, powinieneś wiedzieć.

Musiał chwilę poczekać na odpowiedź.

– Zgadza się. Dają dupy, żeby mieć kasę. My robimy kasę, żeby nam dały dupy. Tak to w uproszczeniu działa.

Dość gorzko to zabrzmiało.

– Słyszysz? Fachowiec ci to mówi. – Powiódł spojrzeniem po twarzach jeńców. – Nie załapiecie się na pełną dolę; to nie rewolucja, komunizmu i równości nie budujemy. Ale wpadnie wam niezły grosz, jak będziecie współpracować. Każdemu. Im bardziej przydatny się okaże, tym więcej…

– Ja wchodzę – przerwał mu Grześkowiak. – Od razu przecież mówiłem. – Jakby dla podkreślenia woli współpracy, uniósł długi na metr nabój armatni. – Odłamkowe też?

– Odłamkowe zostają. – Szamocki zatrzymał spojrzenie na mnie. – Weźmiesz ten wóz, Adam. Ty dowodzisz, Grześkowiak w wieży, Kasia kieruje. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Sławek mówił, że nieźle sobie radziła.

– Co? – Patrycja aż warknęła. – Ona ma…?

– Wiem, że jesteś lepsza. Ale najlepszego kierowcy potrzebuję na stara. Bewupa niełatwo rozpieprzyć w tej piaskownicy, no i mamy dwa. A jak coś się stanie ciężarówce… – celowo zawiesił głos. – Pojadą z przodu, w razie czego wspomogą nas ogniem, a nam krzywdy nie zrobią.

– Ten star zrobił się kuloodporny?

– Zrobił się wart miliona dolców. A Grześkowiak nie jest idiotą. Nie jesteś, prawda? – Grześkowiak energicznie pokręcił głową. – Zresztą od tej pory obowiązuje zasada: jak zobaczę otwór waszej lufy, strzelam. Będziecie z przodu, więc spokojnie: na boki możecie śmiało walić.

Byle nikomu nie przyszło do głowy obracać wieży do tyłu. No to na razie tyle. Do wozów, panie i panowie. Aha, Adam: to na prawej ławce to benzyna. Gdyby do was strzelali, ustawiaj się raczej lewą burtą, bo się cholernie mocno usmażycie.


*

Jechaliśmy w piątkę: poza wyznaczoną przez Czarka załogą pod pancerzem 0312 zmieścili się jeszcze Młody i Lechowski. Ten ostatni leżał, zajmując większość lewej ławki.

Balansował na pograniczu przytomności i spadania na podłogę, więc ktoś wpadł na pomysł sklecenia mu legowiska z siatek maskujących. Młody usiadł przy prawych drzwiach, obok gniazdka interkomu. Za sąsiadkę miał plastikową beczkę z benzyną. Dalej, aż po wieżę, też zalegały rozmaite pojemniki z dala pachnące stacją paliw. Więcej przyzwoitych, wygodnych miejsc w wozie nie było, ale chyba nie dlatego Kleczko trafił do bewupa trzeciej drużyny.

– Spoko, Młody – usłyszałem Grześkowiaka w słuchawkach. – Tych do odstrzału porucznik wziął do siebie.

Nie wiem, czy pocieszył Młodego. Mnie nie bardzo. Zwłaszcza że wszyscy byliśmy w hełmofonach, a telefon pokładowy działał znakomicie. W sekundę później wóz najpierw podskoczył jak zając na jakimś kamieniu, a potem, czort wie po co, skręcił.

– Do odstrzału? – Nad głosem Kaśka panowała trochę lepiej niż nad wolantem.

– Łoban przegiął z tym mostem. Mógł nas wszystkich posłać do Bozi. I dalej się stawia.

Odbiło mu.

– Ale ten w piżamie? – Młody sprawiał wrażenie bardziej poruszonego. – Przecież nic…

Biegiem wszystko robi.

Grześkowiak nie od razu odpowiedział.

– Biegiem też niedobrze. Czyściłeś kible?

– Co? Znaczy… te u nas?

– Chłopaki robią sobie jaja z nowych. – Zrozumiałem, że mówi do Kaśki. – Że niby trzeba wiadrem i taką bańką na kiju. Guzik prawda, pompa przyjeżdża i szambo wysysa, ale paru się nabrało. Tyle że najgłupszy po paru minutach do Bruszczaka pobiegł, pytać, czy na pewno. A Kleczko całe popołudnie zapierdalał.

– Macie tu falę? – zdziwiła się Kaśka.

– Falę? Na misji? – roześmiał się. – Falami to ten gówniarz ze strachu leje. W życiu nie widziałem bardziej wypłoszonego gościa.

– No to chyba nie będzie świrował? – zapytał niepewnie Młody. – Łoban to co innego, ale on?

– Słyszałeś, co Radosna mówiła. Nie chce się za plecy całe życie oglądać. A z takim mięczakiem na karku by musiała. Krzyknij, a wszystko wyśpiewa. Marzenie prokuratora.

– Strach też nieźle sznuruje usta – zauważyła Kaśka.

– Tylko że on się nie boi. On od razu wpada w panikę. Wtedy, nad kanałem, zwyczajnie się posrał. Myślałem, że to tylko takie głodne kawałki z książek, ale on normalnie…

– Nad kanałem?

– Co, Adam nie mówił? – Chyba się uśmiechnął. – No tak. Razem spodnie suszyli. – Odczekał znaczącą chwilę, nim dorzucił: – Nie no, żartuję, żartuję.

Nie byłem w nastroju do żartów.

– Uważaj, gdzie jedziesz – burknąłem. – Ma być dokładnie południowy wschód. – BWP natychmiast zaczął zygzakować, udowadniając, że kierowcę mamy równie zdyscyplinowanego, co zielonego. – To Kleczkę Bruszczak posyłał na badania?

– Do psychiatry? A niby kogo? Jedna nocna warta: gostek strzela. No nic, bywa. Druga: znów coś mu się przywidziało. Jeb serią po wydmach. Kamerę już mieliśmy, ale Brus jeszcze to przełknął. No to Kleczko wziął i na trzeciej granatem przypieprzył. Dobrze, że nasadkowym, daleko, bo jeszcze by komu krzywdę zrobił. Ale i tak stary się wściekł. Kleczko by wyleciał, tylko że akurat się ta afera z rentami zrobiła. Wie pani: co to „Wyborcza” pisała.

– Odszkodowania dla weteranów? – Wiedziała. – Urazy psychiczne z pola walki?

Parę miesięcy temu jedna z warszawskich kancelarii adwokackich wpadła na nowatorski pomysł dojenia państwa. Pozbierała byłych żołnierzy turkmeńskiego kontyngentu i wysmażyła pod adresem MON-u pozew o dwa miliony złotych. Argumentacja była prosta: na misję wyjeżdżali prawdziwi kozacy, duma Wojska Polskiego, a wrócili zestresowani nieszczęśnicy, którzy bez psychologa, prochów i wódy porządnie zasnąć nie potrafią. Pracy znaleźć też oczywiście nie potrafią. Z winy wojennej traumy. Kontyngent polski był spory, zmiany, przynajmniej na początku, częste, a bezrobocie w kraju nadal dwudziestoprocentowe, więc obrotni prawnicy bez trudu znaleźli kilku byłych nadterminowych, którym armia nie zaproponowała kontraktu i którzy, jak miliony innych Polaków, zasilili szeregi bezrobotnych.

Sprawa zrobiła się głośna, bo z marszu przekuto ją na oręż polityczny. Żaden wyrok oczywiście nie zdążył zapaść, ale niektóre z prognoz były pomyślne dla powodów. Stawaliśmy się Zachodem i nawet ewidentnie idiotyczne pozwy miały w sądzie szansę, o ile za sprawę wzięli się dobrze ustawieni prawnicy.

– Radosna mówi, że nasi lekarze dostali cichy szlaban na wystawianie żółtych papierów.

Morale? Kwitnące. Optymizm? Tryska. Póki ktoś nie zacznie do kumpli strzelać, nie mają prawa dopatrzyć się żadnych odchyleń. Żeby potem psychiatra w kraju podkładki nie miał. Stresu się szeregowy nabawił? To chyba, kurwa, w samolocie, wracając. W turbulencję wpadli, stewardesa nakrzyczała albo co. Bo tu, u nas, do końca był Rambo. No i się Kleczce upiekło. Ze szpitala zadzwonili, że psychiatra chory i że może za tydzień, a z brygady, żeby Bruszczak dupy nie zawracał, nie mieszał, a jak mu wartownik na służbie za dużo strzela, to zabrać amunicję, i po krzyku. Albo dać na obierak, do kartofli.

– Proste – przyznała Kaśka. – Ale ten Kleczko… On nie udaje, prawda?

– Udaje. Żołnierza. Na studia się nie dostał, bo go egzamin zestresował. Potem w sztabie się dekował, no i jakoś mu starzy załatwili wyjazd do Azji. Chyba bał się powiedzieć, że boi się jechać. No i teraz mamy problem.

Zerknąłem w peryskop, ten środkowy, z noktowizyjną przystawką. Po bokach rosły już nie wydmy, lecz całe łańcuchy piaskowych gór, ale na razie jechaliśmy po płaskim. Trochę wiało, lecz też nie bardzo. Luksusowe warunki, które lada minuta się skończą. To nie był dobry moment, tyle że potem mogliśmy nie mieć już lepszego.

– To wasi kumple – rzuciłem od niechcenia.

– Ten zasraniec na pewno nie – zaprotestował Grześkowiak. – Kiedyś mu połówkę sprzedałem. Tanio, po kosztach prawie. Grzywacz go przyłapał, pyta, skąd wódka, a ten od razu:

„Grześkowiak handluje”. Nie, kurwa, że mu załatwił, swoją oddał czy co… Nie. Od razu:

„handluje”. Grzywacz jest w porządku, więc tylko mnie opieprzył, ale jakby na innego trafiło…

Byłbym w plecy parę stów, o przepustkach nie mówiąc. Może nawet do kraju by mnie odesłali, bo wtedy jeszcze więcej chętnych mieli niż miejsc tutaj. To na takich kumpli ja sram.

– No a Łoban?

– Łoban jest w porządku – przyznał.

– Ale narozrabiał. Próbował zniszczyć most. Mogą go chcieć…

Nie dokończyłem. Czekałem na jego reakcje.

– Nie mój problem – mruknął.

– Jesteśmy im potrzebni. – Ostrożnie dobierałem słowa. – Jak się wszyscy postawimy, trzy razy pomyślą, zanim…

– Powiedziałem Szamockiemu, że w to wchodzę. A u mnie słowo jest słowo. – Milczał przez chwilę. – To ile właściwie będzie tej forsy?

Загрузка...