Zanim ruszyliśmy, świeżo upieczony dowódca dokonał przeglądu pojazdów. Głównie naszego. Mieliśmy dziury w pancerzu i trupa w środku, ale chyba nie o szacowanie strat mu chodziło. Raczej na odwrót: szukał nowych elementów.
– Pozbierałeś broń Francuzów?
– A po cholerę? Mało mamy własnej?
Zajrzał przez prawe drzwi. Jakaś beczka omal nie wylądowała mu na nodze. Przytrzymał ją w ostatniej chwili, poświecił latarką. Między zwieńczeniem oparcia a stropem było dostatecznie dużo miejsca, by przepchnąć, dajmy na to, karabin z lewej strony przedziału desantu na prawą – ale żaden inny manewr nie wchodził w rachubę. Każdy duży przedmiot spoczywałby na wierzchu.
Zamknął drzwi.
– Na amen? – popatrzył na buty Grześkowiaka.
– Nie żyje – stęknął Lechowski. – Zabierzcie go stąd.
Student skinął latarką. Złapałem za nogi, pociągnąłem. Pod koniec zrobiło mi się gorąco.
Nie dlatego, że Grześkowiakowi brakowało ćwiartki tułowia: część siatkowego posłania opadła na podłogę i, dociskana zwłokami, zaczęła wypełzać spod Lechowskiego. Gdyby pociągnęła resztę…
Nie pociągnęła. Pociski pozostały w ukryciu. Student pomógł mi symbolicznie jedną ręką, odczekał, aż ciało wyląduje na piasku, i wcisnął się do wozu. Popatrzył na rannego, nawet oświetlił go latarką. Zauważyłem, że opatrunek na udzie znów poczerwieniał od krwi. Lechowski też nie wyglądał dobrze. A już zupełnie nie wyglądał na konspiratora, przykrywającego własnym ciałem trefną broń.
– Wysiedzisz przy peryskopie? – zapytał bez przekonania Student – Zgłupiałeś? – zaprotestowałem. – Co rusz mdleje!
Dał spokój Lechowskiemu i poszedł obejrzeć przód pojazdu. Trochę czasu mu zeszło, ale gdyby szukał pistoletu, o granatach nie mówiąc, inspekcja trwałaby dłużej. Albo więc liczył na wytrzymałość swej kamizelki i sprawdzał tylko kryjówki zdolne pomieścić karabin, albo – co bardziej prawdopodobne – obdarzał jakim takim zaufaniem mój zdrowy rozsądek. Jeśli tak, to miał rację.
To nie była dobra pora na strzelanie mu w plecy. Stałem i przyglądałem się, jak wymontowuje blok GPS-a. Na szczęście nie przerażała go nowoczesna technika. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby z typowym dla ignoranta nabożnym respektem do elektroniki poszedł na łatwiznę i zamiast przenosić odbiornik, przeniósł załogi. Biorąc pod uwagę problem amunicji przeciwpancernej, byłaby to wprawdzie dużo bardziej pracochłonna i czasochłonna łatwizna, ale jak się dowodzi i ma darmową siłę roboczą…
– Jedziemy – mruknął. – Trzeba pogadać z żabojadami. Aha, i biorę jedną Malutką. Wolę mieć komplet.
Przenieśliśmy Szamockiego i rakietę do drugiego bewupa. Patrycja awansowała na jego kierowcę. Ciężarówkę, bardziej narażoną na uszkodzenia, ale też łatwiejszą w prowadzeniu, dostał Młody.
Usiadłem za Kaśką. Ruszyliśmy. My, potem wóz Studenta, na końcu star. Francuzi czekali tam, gdzie ich zostawiłem. Dwaj podnieśli się, kiedy włączyliśmy reflektory. Trzeci chyba nie mógł. Chciał usiąść, ale i na to brakło mu sił: leżał na wznak, przyciskając ręce do tułowia.
– Kulanowicz, dawaj tu swoją panią. Z doręczną.
Kaśka zdjęła hełmofon, wyłączyła silnik.
– Nie bój się. – Twarz miała jak maskę i chciałem dotknąć jej, roztopić ciepłem dłoni część uwięzionego pod skórą lodu. Zamiast tego podałem radmora. – Nic ci nie zrobią. Od razu widać, że zakładnik jesteś.
– Ich się nie boję – powiedziała cicho. – O nich.
Wstała, wywindowała ciało przez właz. Mogłem jeszcze musnąć którąś z gołych łydek.
Nie zrobiłem tego. Patrzyłem, jak idzie w stronę wozu Studenta i po chwili wraca, bogatsza o podłączony do radiostacji nagłowny zestaw słuchawkowo-mikrofonowy.
Dobrze. Żaden z Francuzów nie usłyszy zadawanych po polsku pytań. Przedtem, w czasie walki, gdy Szamocki rozmawiał z nimi na kanale alarmowym, padło parę zdań niebrzmiących z afgańska, ale po pierwsze rozmawiali dowódcy i ten, który je słyszał, mógł już nie żyć, po drugie wiele tego nie było, a po trzecie tu, w byłym Związku Radzieckim, słowiański język nie musiał oznaczać Polaków. Tutejsza islamska międzynarodówka często posługiwała się rosyjskim.
Istniała spora szansa, że bajeczka o polskich zakładnikach i partyzantach-porywaczach da się utrzymać, nawet jeśli Francuzi przeżyją i złożą zeznania.
Patrzyłem, jak Kaśka podchodzi do stojących mężczyzn. Na początku nic nie słyszałem: wyjaśniała swój status zakładnika i Student nie próbował się wtrącać. Przemówił dopiero, gdy zerknęła za siebie.
– Weź jednego na bok i zapytaj, czy rozmawiali z dowództwem. Powiedz wszystkim, że jak skłamią, zabijemy ich. Jedno kłamstwo i koniec. Powtórz ze trzy razy.
Trochę to potrwało. Chyba nie była prymuską na studiach – w ogólniaku, nawet jeśli była, nie miała anglika. Jej rozmówcy też nie musieli być dużo lepsi: z dowódcą Szamocki rozmawiał bez problemów, ale żaden z tych trzech nie był oficerem. Ten, który ostrzeliwał nas z karabinu, trzydziestolatek w nieregulaminowym, czerwonym podkoszulku pod osmalonym kombinezonem, miał chyba sierżancką naszywkę i wyglądał raczej na twardziela niż poliglotę. Drugi ze stojących przypominał legionowy odpowiednik Kleczki: miał żółte włosy i spanikowaną, dziecięcą twarz.
To jego Kaśka wzięła na pierwszy ogień. Musiała pomóc sobie ręką, złapać za łokieć i pociągnąć – dopiero wtedy poszedł za nią.
– Kurczę, chyba mało co rozumie – poskarżyła się.
– Nie po polsku! – warknęła Patrycja.
– A po jakiemu? – Nikt jakoś nie potrafił odpowiedzieć na to proste pytanie. Kaśka parsknęła z lekka. – Dajcie spokój. Ja tłumaczę na polski, ktoś dalej na rosyjski. Albo partyzanci mają kogoś, kto rozumie po polsku. Mało to Arabów u nas studiowało?
– Dobra – rzucił sucho Student. – I zmień ton. Nie pyskuj. Zakładnik jesteś, masz sikać ze strachu.
– Sikam – powiedziała cicho.
Mówiła przez chwilę do żółtowłosego. Słuchał z uwagą, kręcił bezradnie głową, potakiwał gorliwie. Nie wyglądało to najlepiej.
– Nic nie wie. Dowódca nie żyje, a on obsługiwał radio.
– Dobra. Bierz się za następnego.
Odprowadziła chłopaka, skinęła na sierżanta. Nie poruszył się. Próbowała, gestykulowała – bez rezultatu. Ale przynajmniej zaczęli rozmawiać.
– Ten mówi, że nawiązali kontakt z kolegami. Zaraz tu będą posiłki.
– Przypomnij mu, że ma nie kłamać.
– Cały czas przypominam. Mówi, że jak ich zabijemy, to jego kumple spalą nas żywcem.
To znaczy… was. No wiesz: talibów. Oko za oko. Pięciu legionistów spłonęło w tych czołgach.
Jedyna nasza szansa to obchodzić się dobrze z jeńcami. Wtedy może nam darują.
– Daj mu w pysk – warknął Student.
– Co?
– Daj mu w pysk. Pięścią. Z całej siły. No już!
Zawahała się, nawet zwinęła palce. Ale nie uderzyła.
Wieża 0313 obróciła się nieznacznie. Kaem wyprał krótką serię. Sądząc po smugach – tuż nad głową Francuza. Odruchowo padł na brzuch. Kaśka, cywil amator, jedynie kucnęła.
– Pojebało cię?! – wrzasnąłem…
– Zamknij się, Kulanowicz! – Też był wściekły. – I wyłaź z wozu! Jak wyplują parę zębów, inaczej będą gadać!
– Odwal się!
– Weź łom i idź tam!
– Sam sobie idź!
– Adam, to ważne. – Patrycja próbowała załagodzić spór. – Jeśli dali cynk swoim, musimy wiać. Jak nie, jest jeszcze szansa ubić interes. Trzeba to z nich wyciągnąć, nie rozumiesz?
Rozumiałem. Pewnie że rozumiałem. To dlatego milczałem, kiedy po jakimś czasie w polu widzenia pojawił się Kleczko. Miał w ręku żelazny pręt, ale wolałem wmawiać sobie, że go nie użyje, niż wyciągnąć spod Lechowskiego nabój, załadować armatę i raz na zawsze pozbyć się tego, który pociągał za sznurki.
Marionetki czasem się psują, prawda?
Siedziałem, miażdżąc w palcach oparcie fotela kierowcy. Co jakiś czas opuszczałem powieki, by popatrzeć w wielkie, zdziwione oczy Ilony. Takie właśnie będą, kiedy zajadę jakąś ekstrafurą na Pocztową, gdzie urzęduje redakcja „7 dni Ziemi Stargardzkiej”. Walnę basami z najpotężniejszych głośników, jakie diler da radę upchać w samochodzie, i pognam na górę, porwać panią redaktor na odlotową jazdę.
Śmiała się z kretynów, zdobywających panienki takimi metodami, i czułem, że to nie przepis na kogoś jej pokroju – ale tak ślicznie wyglądała w tej wizji. A ja potrzebowałem jej teraz w najśliczniejszym wydaniu.
Z tego drugiego AMX-a uratował się jeden legionista. Trzej spłonęli. Po tym, jak wpakowałem im granat. Może już wtedy nie żyli, może umierali. Ale może to ja ich zabiłem.
Zgodziłem się na to wtedy i – co ważniejsze – godziłem się teraz, gdy opadła bitewna gorączka.
Stanęli między mną a górą pieniędzy, między mną a Iloną – i to był dostatecznie dobry powód, by ich zabijać.
Tylko że okładanie ludzi łomem to coś innego.
Kleczko był partaczem. Nie potrafił porządnie użyć łomu.
Uderzył żółtowłosego. Bardziej klepnął, niż uderzył. Legionista odsunął się trochę, co dodatkowo osłabiło siłę ciosu. Ale potknął się, upadł. Leżał na wznak, krzyczał, zadzierając wysoko nogi, osłaniał się podeszwami ciężkich, wojskowych butów. I Kleczko bił właśnie tam, w podeszwy. Jak na współczesnym pokazie walk rycerskich, gdzie spoceni z przejęcia hobbyści robią, co mogą, by trafić przeciwnika w miecz i broń Boże nigdzie indziej.
Wyglądało to żałośnie – i przerażało bardziej niż krwawa jatka rodem z Hollywood.
Kaśka stała, przyciskając dłonie do piersi. Nie ruszała się. Nikt się nie ruszał.
Było cicho. Nikt nic nie mówił.
Może dlatego Kleczko przestał bić. A może powodem był ostatni cios, niechcący udany, raczej z winy Francuza niż bijącego. Legionista nie miał już sił, źle ustawił nogę. Łom trafił w goleń. Niemal usłyszałem trzask łamanej kości. Żółtowłosy przetoczył się na bok, zwinął jak płód. Kleczko, chyba nie mniej wstrząśnięty, upuścił stalowy pręt, odszedł chwiejnie kilka kroków, padł na kolana, zaczął wymiotować.
– Porucznik mówił, że nie dali rady – powiedział niepewnie Młody. – Znaczy się radio nie sięga.
– Pogoń tego gówniarza – warknął Student. Czekał przez chwilę. – Do ciebie mówię, Kaśka.
– Pieprz się – rzuciła słabym głosem.
– To bez sensu – wtrąciłem się szybko. – Pewnie nawet nie wiedzą. Mówią co popadnie, byle przeżyć. Wlejesz im, zmienią zdanie, i dalej będziemy mieli dwie różne wersje.
Nie było odpowiedzi. Minęła minuta, potem druga – i nic. Kleczko dźwignął się z kolan i stał ze zwieszoną głową. Kaśka i sierżant trwali w identycznym bezruchu, tyle że z gniewnie zaciśniętymi pięściami.
– Co jest? – Nie wytrzymałem. – Usnąłeś, Student?
– Łobana werbuje – mruknęła Patrycja. W tle usłyszałem gniewne, męskie głosy.
– Kasia – rzuciłem błagalnym tonem. – Przekonaj ich.
Chyba próbowała. Mówiła coś. Raczej bez wiary.
Minęła następna minuta. Cała oświetlona reflektorami grupa sprawiała wrażenie żywego obrazu. Zaczęli się ruszać, dopiero gdy z boku wkroczyły na scenę trzy nowe figury.
– Kulanowicz, chodź tu.
Widziałem, jak Student to mówi, jak podnosi nadajnik do ust. Nocą, w jasnym, piaskowym mundurze, rzucał się w oczy. Bardziej niż Młody, któremu ciemna bluza dresu maskowała przynajmniej ręce. Dużo bardziej niż ubrany w skórzaną kurtkę Łoban.
Nie miał czarnego, partyzanckiego stroju, nie założył kominiarki. Żaden z nich nie założył, ale tamci dwaj od biedy mogli uchodzić za jeńców: Łoban miał zaschniętą krew na twarzy i żadnej broni, a karabin Młodego wisiał w poprzek pleców, teoretycznie niezdatny do szybkiego użycia.
Student z automatem w dłoni nikomu nie miał prawa pomylić się z zakładnikiem. Zdałem sobie sprawę, że właśnie przekroczyliśmy kolejny Rubikon.
– No rusz się, kurwa. Albo jesteś z nami i słuchasz, albo jesteś z nimi.
Spojrzałem w boczny peryskop. I w otwór lufy stojącego po sąsiedzku bewupa. Była wymierzona w nasz wóz.
Wysiadłem, wolno ruszyłem przed siebie. Tyle mogłem zrobić: ruszać się powoli.
Nikt nic nie mówił, ale jeńcy skupili się bliżej siebie. Sierżant podszedł do rannego, ten ze złamaną nogą podczołgał się. To on zaczął mówić, kiedy podeszliśmy.
Głos mu się łamał, odejmując co najmniej pięć lat. Wyglądał jak przebrany za żołnierza gimnazjalista. Pogubił się na tyle, że nawet nie próbował wtrącać angielskich słów. Każdy zna przynajmniej parę, on też musiał znać, ale z potoku francuszczyzny nie wyłowiłem żadnego.
– Zwiążcie ich.
Młody miał sznur. Odciął kawałek dla mnie, podał, zaczął ciąć dla siebie. Posługiwał się znanym mi już breloczkiem z trzycentymetrowym ostrzem.
Wybrałem sierżanta. Mógł sprawić kłopoty, ale wolałem to od wiązania rannych.
Minąłem Kaśkę. Zajrzała mi w twarz, nie próbowała się jednak odzywać. Do mnie przynajmniej.
Do tamtych mówiła. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, więcej zresztą z łagodnego, pocieszającego tonu niż nielicznych znajomych słów. Tłumaczyła, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie bali i nie robili głupstw.
Podziałało. Nikt nie stawiał oporu. Sierżant przyglądał się z tępym niedowierzaniem nie tyle wycelowanemu w brzuch automatowi, ile człowiekowi, który go trzymał. Student nie wyglądał na islamskiego terrorystę. Był aż nadto autentyczny w swym mundurze polskiego piechura.
Zdałem sobie nagle sprawę, że przynajmniej ten jeden jeniec już wie. Zrozumiał, co znaczy to niefrasobliwe obnoszenie się z odsłoniętą twarzą.
– Niech się położą – mruknął Student. – Obok siebie.
Kaśka zawahała się, przełknęła ślinę, przetłumaczyła. Nie wiem, czy potrzebnie, bo Młody już przy okazji wiązania rąk za plecami poukładał obu rannych na brzuchach, pół metra jeden od drugiego. Pchnąłem lekko sierżanta. Podszedł na sztywnych nogach, opadł na kolana.
– Chodź tu – rzucił Student do mikrofonu.
– Ja? – parsknęła Patrycja. – Po cholerę?
– Bo ci dowódca każe. No już.
Przyszła. Sierżant nadal siedział na piętach; z pochyloną głową, ale siedział. Student odpiął przewieszoną przez ramię torbę, bez pośpiechu wyciągał ze środka niepozorne przedmioty w kształcie smukłych walców.
– Chyba zgłupiałeś… – Więcej nie dałem rady przepchnąć przez gardło.
Zignorował mnie. Włożył lont w spłonkę, zacisnął szczypcami, wepchnął spłonkę w ładunek. Skinął na Łobana.
– Ostatnia okazja, harcerzyku – uśmiechnął się krzywo.
– Co pan robi? – Do Kaśki chyba dopiero teraz zaczęło docierać, na co się zanosi. – To… dynamit?
– Nie lubię cię. – Zignorował ją; patrzył wyłącznie na Łobana. – Straciłem dwa lata, kumpli i dziewczynę. Trzeba było zapierdalać jako domokrążca. Zapomniałem połowy tego, czego mnie nauczyli. Przez głupie osiem stów czesnego. Teraz muszę wydać z osiem tysięcy, żeby się załapać na uczelnię, w ogóle rozpocząć. Potrzebuję forsy, krótko mówiąc. I cholernie nie lubię cwaniaczków, którzy chcą mnie z niej oskubać. Jasne? – Łoban nie odpowiedział. – Pytam, czy to dla ciebie jasne.
– Co ty kombinujesz? – upomniała się Patrycja.
– Na razie daję szansę temu gnojkowi. – Student ujął w dwa palce sporządzony ładunek, zademonstrował obecnym. – Widzisz, jaki mały? Jak znalazł na rehabilitację dla ciebie. Bo się musisz zrehabilitować, Łoban. Nie ma lekko. Mało nam ciężarówki w kanał nie posłałeś.
– Student – rzuciłem przez zęby – daj spokój.
– Byłem drugi, trzeci w grupie – posłał mi uśmiech. – I nagle łup: „Przykro nam, musimy pana skreślić, to wyższa uczelnia, nie przedszkole, zna pan regulamin”. Stary zachorował, cała forsa na lekarzy poszła. Komornik brykę mi zabrał. Spod akademika, na oczach wszystkich.
Rodziców była. Kumple boki ze śmiechu zrywali. Anka… Akurat na Mazury mieliśmy… No i w końcu pojechała. Tylko nie ze mną. I wjechała do łóżka temu, co zawiózł. Nie mówię, że od razu.
Z kurwą się nie prowadzałem. Ale i nie z idiotką. Wyczuła, na co się zanosi, no i po trochu, po trochu… – Podszedł bliżej, wsunął laskę trotylu pod klamrę paska Łobana. Już się nie uśmiechał. – Obiecałem sobie, że to ostatni raz.
– On z tym nie ma nic wspólnego. – Głos Kaśki zabrzmiał trochę płaczliwie.
– Ma – wyprowadził ją z błędu. – Bez tej forsy dalej będę zerem. A pan Łoban chciał mnie jej pozbawić. Zero ze mnie zrobić. I to tylko dlatego… A właśnie, Łoban. Dlaczego? Bo cię nie wzięliśmy? Zawiść?
– Nie chciałem… – Łoban utknął na kilka sekund. Nie patrzył nikomu w twarz. – Pokręciło mi się z tym wiązaniem.
– Nie chciałeś zniszczyć mostu? – udał radosne zdziwienie Student. – No proszę! Czyli jesteś z nami? – Nie doczekał się odpowiedzi, ale tylko dlatego, że czekał za krótko. Łoban wyraźnie zmagał się z sobą i niechętne „tak” wisiało chyba w powietrzu. – No to wsadzisz mu to – skinął w stronę sierżanta. – Wiesz gdzie.
Twarz Łobana zakrzepła nagle w kamienną maskę.
– Odbiło ci?! – ruszyłem w ich kierunku. Student cofnął się niespiesznie, wycelował we mnie automat. Zatrzymałem się natychmiast. – Nie po to cię Szamocki wybrał, żebyś…
– Rób lepiej ładunki. Saper jesteś, to twoja działka. Potrzebujemy jeszcze ośmiu. No, chyba że Łoban jest z tych pasywnych i woli, jak to jemu wkładają. Wtedy siedem wystarczy. Po jednym na głowę. – Odczekał chwilę i dodał: – A Szamocki właśnie po to mnie wybrał.
Dokładnie po to. Żeby ktoś stworzył zespół z tej bandy.
– Co pan chce zrobić? – Kaśka zdołała usunąć z głosu płaczliwe nutki. Nadal jej drżał, ale bliższe to było wibracji napiętej struny.
– Mała inicjacja. Każdy bierze ładunek, podpala lont. Wspólna odpowiedzialność. Nikt nie pójdzie na układ z prokuratorem. Razem walczymy, razem giniemy, razem siedzimy.
– Zamordujesz ich? – Dała sobie spokój z „panem”.
– Chcieli nas zabić. Przegrali. My zabijemy ich. Normalka. Odwieczne prawo natury.
– Beze mnie – rzuciła przez zęby.
– Dobra – wzruszył ramionami. – Bez ciebie. Siedem ładunków, Kulanowicz. Młody, wiąż Francuzom nogi. Jednym sznurem, do kupy.
Chłopak posłusznie zabrał się do roboty.
– Siedem? – zapytałem ostrożnie.
– Łoban, cokolwiek postanowi, już ma. Zostaje nas siedem osób.
– A Kaśka?
– Bum – powiedział spokojnie.
Stał za daleko. Nawet gdybym jakimś cudem wyjął bagnet spod kamizelki… No i była jeszcze Patrycja.
I Ilona. Tak naprawdę od niej powinienem zacząć.
Jeśli mnie zabiją, nigdy nie będzie moja.
– Stracimy kierowcę – zdobyłem się na rzeczowy ton.
– Łoban ją zastąpi. Prawda, Łoban?
– Pierdol się.
Nie powinien tego mówić. Albo przynajmniej nie tak: niemal triumfalnie. A ona nie powinna się stawiać. Za dużo nieposłusznych naraz.
– Obraza dowódcy – powiedział cicho Student, podnosząc automat. – Przegiąłeś, Łoban.
Pozdrów robale.
Strzelił tylko raz. Wystarczyło.
Pocisk trafił w czoło i wyszedł potylicą, razem ze sporą częścią mózgu. Łoban umarł prawdopodobnie na stojąco. Na ziemię padały już całkiem bezwładne zwłoki.
Bałem się, że Kaśka zacznie krzyczeć i Student z rozpędu zastrzeli także ją.
Pomyliłem się. Nikt nie krzyczał. Przełknąłem z wysiłkiem ślinę.
– No to… nie zastąpi.
Powiedziałem to spokojnie. Nie z mściwą satysfakcją, która zabiła Łobana. Po prostu spokojnie. A najdziwniejsze, że naprawdę czułem spokój.
– Zabijasz albo jesteś zabijany – rzucił w przestrzeń Student. – Taka jest zasada. Kto nie podpali lontu razem z innymi, dołączy do Francuzów. Słyszysz, Kaśka?
Gdyby stała bliżej, chybaby go opluła. Zwinięte w pięści dłonie aż drżały z pasji.
Nikt się nie odzywał. Młody zacisnął węzeł na kostce ostatniego z leżących w szeregu jeńców, podniósł się powoli. Miał nieszczęśliwą minę, ale omijał spojrzeniem i Kaśkę, i mnie.
Patrycja stała z boku z kciukami zatkniętymi za pas i twarzą skrytą w cieniu.
– Jesteś z nami czy kładziesz się obok? – Student wskazał legionistów.
Kaśka milczała kilka sekund.
– Nikogo nie zabiję.
– To się kładź. Młody, utnij jeszcze kawałek.
Młody nie spieszył się z tym. Chyba słusznie. Student sprawiał wrażenie kogoś, kto czeka raczej na kapitulację niż samobójstwo. Wolałem jednak nie testować rozsądku Kaśki.
– Szamocki powiedział, że za bewupa dostaniemy dodatkowe pół miliona. – Mówiłem do Studenta, ale równie często spoglądałem na Patrycję. – Dobrze by było, żeby dojechał na miejsce transakcji.
– Bez niej zostaje nas pięcioro – zauważył Student.
– Mało. Przy wymianie mogą być problemy. Im więcej…
– Wiem – przerwał mi spokojnie. – Myślisz, że czemu daję jej wybór? Wiem, że się przyda. Ale po cholerę się w to bawić, jeśli nas po wszystkim zakapuje? Jak prokurator ma gromadę zabójców i jedną, co nie zabijała, to pójdzie na każdy układ. Świadek koronny, dożywotnia opieka państwa, praca, mieszkanie. Nie będę ryzykował.
Logiczne. Na jego miejscu mówiłbym to samo.
– Nie wydam was – burknęła Kaśka.
– Obiecanki cacanki – wzruszyła ramionami Patrycja.
– Nie wydam was – powtórzyła głośniej. Dopiero teraz dało się usłyszeć, że to, co w niej buzuje, to nie sam gniew, odraza, chęć wydrapywania oczu. Było tego mnóstwo, jak piany na wrzącej zupie, ale sama zupa składała się głównie ze strachu i rozpaczy. – Musiałabym donieść na Adama. Nie rozumiecie? Muszę milczeć.
– Tak dobrze pieprzy? – uśmiechnęła się jasnowłosa. – Cholera, Adam, chyba cię za darmo pocieszę, jak Kasia wyleci w powietrze. Musisz być niezły. Tak rozkochać dziewczynę w parę godzin… No, no.
– To więcej niż parę godzin – mruknąłem. Zastanawiałem się, jaką taktykę obrać.
– Nie chrzań. Wiem o tej twojej dziennikareczce. To dlatego ją grzmocisz? – skinęła w stronę Kaśki. – Bo też dziennikarka, z dzieckiem i ze Stargardu? Zastępcza Ilona? Podobne są chociaż?
– Nie są. – Tego jednego byłem pewien: że z wyglądu trudno je pomylić. Bo cała reszta…
Kaśkę znałem bez porównania dłużej, marzyłem o niej lata temu, nie mając pojęcia, że po świecie chodzi jakaś Ilona Roman. Ale teraz… Patrycja strzeliła jak kulą w płot, tyle że płot odbił rykoszet i kula trafiła w tarczę chyba gdzieś całkiem blisko dziesiątki. – Słuchaj, Student, to przecież bez sensu. Nikt nie sprawdzi, kto podpalał te lonty. Równie dobrze ty możesz pójść na układ z prokuratorem i nas wszystkich… Nie zmuszaj jej do tego. Jest z nami, prowadzi ten zasrany wóz, weźmie forsę. Nie wystarczy?
– Nie, nie wystarczy.
Cholera. Wiedziałem, że tak powie.
– To porządna dziewczyna. – Na szczęście stała z boku i mogłem mówić takie rzeczy, nie zawadzając o nią wzrokiem. – Znam ją. Chodzi do kościoła. Nie dlatego, że wypada. Wierzy w te rzeczy. Potrafi żyć z cudzym grzechem na karku; jak nam tu przysięgnie na Boga i życie córki, to nie puści pary z gęby. Ale jeśli sama… Nie rozumiesz? To jak gwałt. Kobietom wysiada zdrowy rozsądek, kiedy się je zgwałci. Nie będzie w stanie racjonalnie myśleć. Pójdzie, opowie o tym, tylko po to, by zrzucić z sumienia. Znam ją. Chłopie, kurwa, to moja baba. Wiem, jaka jest.
Jeszcze nigdy nie miałem tyle szczerości w twarzy. Sam sobie prawie wierzyłem.
– Ale ja nie wiem. I wolę, żeby podpaliła lont.
Nie patrzyłem na Kaśkę i teraz to się zemściło.
– Wsadź sobie w dupę ten trotyl – powiedziała cicho i nienaturalnie spokojnie. – Podpalę na pewno.
Zrozumiałem, że podjęła decyzję. Przy okazji także za mnie. Ilona była szczuplejsza, ładniejsza – tak naprawdę to najładniejsza na świecie – poruszała się z gracją, o jakiej wiele zawodowych modelek może sobie tylko pomarzyć. Z Kaśką spałem, Kaśka pozwalała się dotykać, całować, ryzykowała dla mnie co najmniej więzienie. Istniał tylko jeden uczciwy sposób dokonania wyboru między nimi – zepchnięcie decyzji na Pana Boga i rzut monetą. Ale nawet gdyby osobiście zstąpił na tę okazję z nieba, wyjął z kieszeni własną złotówkę i rzucił, do końca życia miałbym wątpliwości.
Popełniając samobójstwo uwalniała mnie od tego. Nie musiałem wybierać. Żywe, szarookie, najpiękniejsze w świecie dziewczyny w naturalny sposób wygrywają z martwymi i ani nadwaga, ani banalny brąz tęczówek tych wysadzonych w powietrze nie ma już nic do rzeczy.
Zdałem sobie sprawę, że wiele spraw będzie wyglądać prościej, jeśli postoję teraz przez chwilę i pomilczę.
Zastanawiałem się nad tym. Gdyby Ilona częściej jeździła do pracy autobusem zamiast zasuwać na piechotę, bo taniej; gdyby do ubierania się używała więcej pieniędzy, a mniej dobrego gustu; gdyby przy wyborze facetów kierowała się stanem konta… Ale chyba nie była do kupienia. To dlatego wciąż samotnie wychowywała Olafa, dlatego pół miliona oraz jej sympatia niczego mi nie gwarantowały i dlatego, nie mając o tym pojęcia, rzuciła tej nocy koło ratunkowe najgroźniejszej z rywalek.
Potrzebowałem tej gorszej, by jakoś przeżyć, gdy ta lepsza powie: „nie”.
– Poczekaj, Student – uniosłem dłoń. – Pogadam z nią. Potem ją zabijesz.