Rozdział 3

– Wybierasz się z nami?

Ta baza była po prostu za mała. Niby piętnaście hektarów, a kiedy człowiek próbował na kogoś nie wpaść, wpadał trzy kroki dalej. Cóż, ogrodzonego zasiekami terenu było dużo więcej niż przestrzeni przylegającej do budynków. A poza dwuszereg baraków nie było po co chodzić.

Inna sprawa, że i tutaj nie miała czego szukać. Oba zachodnie budynki były magazynami, a dalej znajdowała się tylko wiata, pod którą czyściłem broń, brama i narożne punkty ogniowe.

Może pomyliła kierunki. Może. Tyle że to była bystra dziewczyna, a ja najpierw zaopiekowałem się flaszką od Grześkowiaka, a dopiero potem poszedłem po automat. Trochę czasu upłynęło i Kaśka nie powinna już gubić się w labiryncie aż sześciu regularnie ustawionych baraków.

– Z tobą i Watmanem do Bajram-Ali? – uśmiechnąłem się uprzejmie. – Dzięki. Zresztą wolne mam dopiero…

– Na akcję – mruknęła. – Watman to Szamocki?

– Jest z Wojskowej Akademii Technicznej. – Nie chciałem być dla niej uprzejmy, lecz trudno sprawiać przykrość komuś, kto raz po raz wyciąga dłoń do zgody. A ona to właśnie robiła.

Słońce schowało się już za horyzontem, ale tyle jeszcze widziałem. Była smutna i niczego nie rozumiała. – Jajogłowy. Nie daj się zwieść pozorom: to mózg, że strach mówić. Przysłali go z partią nowej amunicji do bewupów. Ambitny projekt, a on ma w nim ze trzydzieści procent udziałów. Paliwa rakietowe, prochy itede.

– I siedzi tutaj? – zdziwiła się.

– Mamy niedaleko dyskretną strzelnicę. No i duże zapasy amunicji do armat 73 mm.

Przyjechał tu i przerabia stare pociski na nowe. Wiesz: wyścig o złotówki. Gdyby udowodnił, że to proste i tanie, nawet w polowych warunkach, miałby dodatkową kartę przetargową. A chyba jej potrzebuje, bo…

– Co się dzieje, Adam? – przerwała mi łagodnie, z zakłopotaniem. W stołówce byliśmy bliżej siebie, jednak dopiero teraz poczułem bijący od niej zapach. – Ktoś ci czegoś nagadał na mój temat? U nas, w Stargardzie?

– Co?

– Obraziłeś się?

– Za co? Nawet nie pamiętam, kiedy się ostatnio widzieliśmy. Chyba jeszcze w czasie studiów… Nie, czekaj: pchałaś wózek, czyli już po. Ale to i tak…

– No to dlaczego jesteś taki? – zapytała cicho.

Sześćdziesiąt metrów od nas ryknął pierwszy silnik. Znad jej ramienia widziałem ustawiający się szereg. Wątlutki. Ktoś zgięty z wysiłku taszczył skrzynie z amunicją.

– Przepraszam – wymruczałem. Czułem, że jedna dodatkowa szpila wbita jej w tej chwili załatwi sprawę, rozwieje wątpliwości, sprawi, że nie odezwiemy się więcej do siebie. I stchórzyłem. Na usprawiedliwienie natychmiast wyciągnąłem argument mówiący, że Kaśka, która się nie odzywa, to nie to samo, co Kaśka, której już nic nie grozi. – Tak jakoś… A tu naprawdę nie powinno cię być. To trochę skomplikowane.

Obejrzała się, a ja, Sokole Oko, dopiero w tym momencie zauważyłem, że znów ma przy sobie aparat.

– Muszę lecieć – posłała mi uśmiech. – Jak się uda nie wrócić za późno… Mieszkasz tam, gdzie to okno? – Kiwnąłem głową. – Gdybyś nie spał, moglibyśmy pogadać. To znaczy – dodała szybko – jeśli nie musisz rano za wcześnie…

– Pogadamy na pustyni. – Moje usta same to powiedziały, słowo honoru. – No chodź, bo wyjadą bez nas.


*

Po drodze też była pustynia, ale jakoś nie pogadaliśmy. Kaśka, jedyny cywil i jedyna kobieta w gromadzie umundurowanych facetów, musiała mieć sporą tremę i chyba z tej tremy zgubiła mi się przy wsiadaniu do wozu trzeciej drużyny. Zanim się zorientowałem, została uprzejmie przepuszczona przez dźwigającego kaem Grześkowiaka i zablokowana w przedniej części przedziału desantowego. Ja jako reprezentant saperów miałem jechać przy drzwiach, gdzie była końcówka telefonu wewnętrznego i skąd najłatwiej się wysiadało w celu sprawdzenia podejrzanego odcinka drogi. Wielkiego sensu to nie miało, przynajmniej w trakcie tej akcji – podejrzane miejsca mieliśmy po prostu omijać – ale rutyna robi swoje. Inna sprawa, że taki układ był mi trochę na rękę. Piwo parowało ze mnie, a zwolniona przez nie przestrzeń od razu nasiąkała obawami.

Przez chwilę nawet zanosiło się na to, że jednak nie pojedziemy. Młynarczyk pojawił się wprawdzie na samym końcu, ale jego czujne oko strzelca wyborowego natychmiast wychwyciło nietypowy dodatek do mrocznego wnętrza bewupa.

– Chce ją pan zabrać? – posłał posępne spojrzenie stojącemu przy drzwiach Szamockiemu.

– Prasa, czwarta władza. Nie odmawia się władzy.

Pomyślałem, że to przez skłonność do takich niefrasobliwych odzywek Czarek wciąż pozostaje porucznikiem.

– A jak coś się stanie?

– Nie wypuszczę władzy z wozu. A w środku może sobie co najwyżej nabić guza.

– Mają półcalówkę – Młynarczyk nie podchwycił ani odrobiny oficerskiego uśmiechu. Też nie wróżyłem mu szybkiej ścieżki awansu: brak poczucia humoru, zwłaszcza w towarzystwie starszych stopniem, jest równie szkodliwy jak jego nadmiar.

– A my bewupa – Szamocki postukał w pancerz.

– Snajper z półcalówką i jajami starczy na bewupa.

Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. Obaj popisali się tym razem taktem i solidarnie nie patrzyli w moją stronę. W końcu Czarek wzruszył ramionami.

– Mamy drugiego w rezerwie. Wsiadaj, bo nam zwieją.

Kapral już bez słowa wgramolił się do środka.

Przejechaliśmy gruntową drogą raptem pół kilometra; potem usłyszałem w słuchawkach, jak Szamocki wydaje Sławkowi rozkaz skrętu w lewo.

– Tu lepiej nie – zaprotestował nieśmiało Sławek. – Można zerwać gąsienicę. No i wytrzęsie nas.

– Miny też wytrząsają – przypomniał porucznik.

Prawda: po okolicy kręcili się terroryści.

Zjechaliśmy z wyboistej gruntówki. Dopiero teraz miałem okazję przekonać się, jak komfortową podróż zapewniała. Sławek jechał powoli i nie rzucało nami o nisko zawieszony strop – ale na tym kończyły się zalety trasy.

Na szczęście Szamockiemu szybko znudziło się badanie odporności wozu i ludzi.

Skręciliśmy na zachód w pierwszym nadającym się do tego miejscu i już po uczciwym piasku dojechaliśmy do wyznaczonego rejonu. Wóz pierwszej drużyny odbił w lewo i przepadł w ciemności, a my znaleźliśmy ładny, płaski barchan, zza którego wystawała jedynie wieża bewupa. Wiatry uformowały rogalokształtną wydmę trochę za daleko od skraju takyru, ale był to zbyt dobry naturalny okop, by rezygnować z niego dla poszerzenia sektora widoczności.

Szamocki rozłożył mapę, przestudiowaliśmy ją wspólnie i doszliśmy do wniosku, że uciekający przez solnisko pojazd tak czy inaczej powinien wjechać nam przed lufę. Piesi, trzymający się skraju płaskiej niecki – już nie. Ale piesi nie mieli prawa dotrzeć tu wystarczająco szybko, no i nie powinni stanowić poważniejszego zagrożenia. Zresztą mieliśmy własną piechotę.

– Kaem na tamtą wydmę – pokazał Grześkowiakowi Szamocki. – Jeden może się zdrzemnąć, ale drugi ma obserwować prawą flankę. Młynarczyk, weźmiesz lewe skrzydło i tyły.

Kaśka obiecała nie sprawiać problemów i jak dotąd z godną uznania konsekwencją trzymała buzię na kłódkę. Przemówiła dopiero, kiedy pobrzękujący oporządzeniem żołnierze oddalili się w wyznaczonych kierunkach.

– Jeden człowiek? – zerknęła w ślad za ginącymi w mroku plecami kaprala. – I to ze zwykłym karabinem?

– Młynarczyk – poprawił ją Czarek z wyrozumiałym uśmiechem w głosie. – Spokojna głowa. Ma na koncie więcej terrorystów niż niejedna pierwszoliniowa kompania. Gdyby była pewność, że ci czterej nie przyjadą jakimś solidnym wozem, nie byłoby nas tu. Młynarczyk, jego karabin, pięć naboi – i po sprawie.

Jeszcze raz obejrzała się do tyłu. Noc była stosunkowo jasna, choć bezksiężycowa, ale gotów byłem się założyć, że niczego już nie zauważyła. Tych dwóch taszczących na wydmę kaem było i widać, i słychać. Młynarczyka nie.

– Taki Superman? – Nie próbowała kryć zainteresowania.

– Człowiek – sprostował. – Supermanowi starczyłyby cztery naboje. Ten piąty to na ludzką omylność.

– Jest dobry – stwierdziłem krótko.

– Lepszy od nas – dorzucił z żartobliwym smutkiem Szamocki. Po czym zacytował: – Snajper z jajami starczy na bewupa. Aha – przypomniał sobie – no i z półcalówką.

Potem znów milczeliśmy. Czułem skrępowanie Kaśki. Może gdyby był z nami ktoś trzeci, łatwiej byłoby zacząć rozmowę, Szamocki jednak, jak na złość, rozsiadł się przy radiostacji z mapą na kolanie. Nasłuchiwał zwięzłych meldunków kolejnych uczestników obławy, kreślił mazakiem po folii i chyba próbował wyrobić sobie pogląd na ogólną sytuację.

Student, uwiązany do swej armaty, siłą rzeczy nie wychylał nosa z wieży, a Sławek musiałby chyba dostać rozkaz na piśmie, by do nas dołączyć. Był dokładnym przeciwieństwem Don Juana i zwyczajnie bał się kobiet.

– Wreszcie chłodniej – zauważyła Kaśka po przeraźliwie długiej przerwie. Wysiadając, chłopcy zostawili otwarte na oścież drzwi, przycupnęła więc w progu i czekała, aż coś powiem.

Nie doczekała się. – Zawsze tu tak?

Pogoda. Że też sam na to nie wpadłem. Temat samograj.

– Zimą jest całkiem zimno. W nocy też. Nie wzięłaś jakiegoś swetra? – Potrząsnęła głową.

– Kiepsko. Zaraz przestanie być przyjemnie.

– No tak, pustynia. Głupia jestem. I to magister geograf… Ale po tym upale trudno sobie wyobrazić… – Przez chwilę szukała pomysłu na ciąg dalszy. – Przejdziesz się?

Przemknęła mi paniczna myśl, że zostałem rozgryziony i że proponuje mi to, bo już wie, co chcę powiedzieć. Oczywisty idiotyzm. Skinąłem głową. Podniosła się. Energicznie, ale było w jej ruchach coś kojarzącego się ze skokiem pod lodowaty natrysk. Ruszyliśmy powoli po śladach gąsienic. Piasek pustyni nie ułatwia spacerów – może dlatego każde z nas trzymało się swojej koleiny. Odkryłem, że BWP ma całkiem niezły rozstaw kół. Jak znalazł dla pary dawnych znajomych, którzy męczą się nawzajem swoją obecnością.

– Nie wiedziałam, że jesteś w wojsku – mruknęła.

– Niby skąd – wzruszyłem ramionami. – Porozjeżdżali się wszyscy. Nie mieszkasz w Starga…

– Już prawie rok – przerwała mi cicho.

– Poznań się wam znudził?

– Tak wyszło. A ty… służysz w Stargardzie?

– Krótko – westchnąłem. – Poligon i od razu Azja. A tutaj… Może i dobrze, że to już tylko parę tygodni.

– Wycofują was do kraju?

– Mnie. Do cywila.

Zatrzymała się. Szliśmy w ślimaczym tempie, ale i tak odebrałem to jako miły gest.

– Zwalniają cię? Czekaj… Ty służysz zawodowo, tak?

– Takich dziadków już nie biorą silą – uśmiechnąłem się. – Podpisałem kontrakt.

– To znaczy… stracisz pracę? – upewniła się. Wzruszyłem ramionami, możliwie niedbale.

– Kurczę…

Na szczęście nie powiedziała, że jest jej przykro.

– Popatrz na to inaczej – zaproponowałem. – Jak dożyję, to potem przeżyję.

– Jest tak ciężko?

– Nie czytasz gazet? Ładnie to tak, pani redaktor?

– Miałam przerwę w życiorysie. Zawodowym – dodała. – Ale zanim tu przyjechałam, trochę nadrabiałam zaległości. I wiesz co? Mało się pisze o tej wojnie.

– A czym się chwalić? – Jakiś czas szliśmy obok siebie w milczeniu. – Właściwie jakim cudem cię tu przysłali?

– Szczerze? – Wyczułem uśmiech w jej głosie. – Premier leciał odwiedzić żołnierzy w Turkmenistanie. Były wolne miejsca w samolocie, więc zaprosił dziennikarzy. Nie wiem, na jakiej zasadzie, ale nasza naczelna się załapała na darmochę. Sama nie ma czasu, więc…

– Wygląda, że masz u niej chody.

– Fajnie by było – mruknęła bez entuzjazmu.

Odeszliśmy sto metrów od wozu. Uznałem, że wystarczy. Otaczała nas pustynia, ale ostrożni żyją dłużej. Zawróciłem. I zatrzymałem się po paru krokach.

– Czekaj no… A powrót? Premier pewnie zaraz…?

– Namówiliśmy… to znaczy namówiłam szefową na serię artykułów. Wiesz: środkowa Azja widziana kobiecym okiem. Mam wracać przez Uzbekistan, Kazachstan… Pociąg, autobus.

Nie powinno dużo kosztować, a może uda się zebrać trochę ciekawostek. W najgorszym razie napstrykam zdjęć i pospisuję co się da z lokalnych przepisów.

– Ale zaczynasz od wojny?

– Mówiłam: niektóre kobiety też czasami myślą.

– Tak mnie zapamiętałaś? – uśmiechnąłem się. – Jako gościa, który w to wątpi?

Nie wiem, czemu to powiedziałem. Wcale nie chciałem kierować rozmowy na wspominkowe tory. Prawdę mówiąc spora część mojego umysłu w ogóle buntowała się przeciwko jakimkolwiek rozmowom. Chyba ta rozsądniejsza.

– No, dla Olki byliście z Maćkiem bezlitośni.

– Bo to blondynka. – Nie mogłem się powstrzymać.

– Ale ciemna – zripostowała.

– Ale farbowana – prychnąłem. – Myła włosy sadzą, żeby wyglądać inteligentniej.

Roześmialiśmy się oboje. Głośno – nie zdziwiłbym się, gdyby w tym momencie kilka noktowizorów obróciło się w naszą stronę. Jeśli tak, trochę zazdrościłem ich użytkownikom.

Przez chwilę Kaśka była tamtą dawną, wiecznie szczerzącą zęby dziewczyną. Strasznie fajną.

– A wiesz, widziałam ją. – Zatoczyła dłonią przed brzuchem. – Trzecie, uwierzyłbyś? Ma dziewczyna zdrowie.

– Albo bogatego męża – mruknąłem. Mój dobry humor, o ile można o czymś takim mówić, nagle diabli wzięli.

Przeszliśmy parę metrów. Zastanawiałem się ponuro, czy zauważyła. A dokładniej: domyśliła się powodów.

– Albo po prostu nadal jest blondynką.

I znów udało nam się wspólnie pośmiać. Nie tak radośnie, lecz na swój sposób był to cenniejszy rodzaj rozbawienia. Wyglądało na to, że Kaśka zdobyła się na wysiłek i szybko wymyśliła żart, chcąc naprawić swój błąd. Chociaż, obiektywnie biorąc, żadnego błędu nie popełniła.

Czyli potrafi być delikatna. Nie znałem jej od tej strony. Nie było okazji poznać.

Dotarliśmy w pobliże bewupa akurat w momencie, gdy Szamocki zdecydował się skorzystać z nadajnika.

– Paralizator? – usłyszałem jego lekko podniecony, pełen niedowierzania głos.

Zatrzymałem się dość gwałtownie. – Taki na prąd? – Słuchał przez chwilę, potem myślał, a na koniec rzucił wyraźnie kpiącym tonem: – Tłumików nie mieli? – Przerwa. – Bez powodu. Tak mi się skojarzyło. Gangsterska broń. To cześć. Bez odbioru.

Było tak cicho, że brak dźwięków aż dzwonił w uszach. Uświadomiłem sobie, że nie należało tu wracać. To znaczy: o ile mieliśmy w planach jedną z tych rozmów, które lepiej prowadzić bez świadków. Czyli, w naszym przypadku, prawie każdą. Na szczęście Szamocki uwolnił mnie od pytania, co zrobić z resztą wieczoru, a może i nocy. Przeciągnął przez właz swe długie, szczupłe ciało, przeszedł po pancerzu na tył wozu i pochylił się nad naszymi głowami.

– Załatwili dwóch – powiedział nijakim tonem. – Na północny zachód od kołchozu.

Podobno szli w stronę delty.

– No to marnujemy tu czas – wyraziłem swą opinię. – Jesteśmy akurat na południowym wschodzie. Zresztą łatwo było przewidzieć, że nie polezą w głąb pustyni.

– W delcie Murgabu jest dużo wojska – przypomniała Kaśka niezbyt pewnym głosem.

– Ale jeszcze więcej osiedli i kryjówek. No i wody. Gdyby się skierowali na wschód, musieliby liczyć na własne zapasy. – Zerknąłem do góry, na rozsiadającego się po turecku Szamockiego. – Co nieśli?

– Po pistolecie, trochę granatów… Nic szczególnego.

– I paralizator – przypomniałem.

– A, właśnie… Jakoś mi to nie pasuje do partyzantów. Szkoda, że nasi nie zaryzykowali brania ich żywcem. Zaczęli strzelać z daleka i teraz nie ma nawet pewności, czy to ta sama grupa, którą tropił BRDM. Żadnej długiej broni nie znaleziono. Możliwe, że to zwyczajni mafiosi.

– Mają tu mafię? – zainteresowała się Kaśka.

– Jest czarny rynek – zaczął odliczać na palcach. – Handel bronią na wielką skalę. Są narkotyki, alkohol i coś zbliżonego do prohibicji. Prostytucja kwitnie aż miło. Nie wiem, jakim cudem miałoby nie być zorganizowanej przestępczości. Ale to chyba nie interesuje czytelniczek pisma dla pań – dorzucił z żartobliwym uśmiechem.

– Nie wiem. – Też się uśmiechnęła, ale jakoś niewesoło. – Przekonamy się.

– Chyba nie chce pani pisać o turkmeńskiej mafii?

– Zobaczę. Jeśli ci zabici okażą się gangsterami, to chyba będę musiała.

– Nie ma presji w tej profesji – rzuciłem. – Dziennikarz wolnej Polski pisze, co chce.

– Wyczuwam złośliwość – powiedziała bez ogródek.

– Bo on nie lubi dziennikarzy – pospieszył z donosem Szamocki. – Poza tą swoją Iloną.

Mówi, że prasa kłamie.

– No cóż – uśmiechnęła się. – Dopiero debiutuję.

– Żartujesz – posłałem jej zdziwione spojrzenie. – Debiut i od razu ciepłe kraje?

– Naczelna dała mi szansę, ale to też rodzaj sprawdzianu. Jeśli napiszę coś dobrego, zostanę. Jeśli nie… – Nagle błysnęła zębami. – Jak widać, wszyscy walczymy o przetrwanie. Nie musicie się ze mną pieścić.

– Ja nawet nie mogę – skorzystał z okazji Szamocki. – Mam fajną żonę i równie fajną spadkobierczynię. Ale Adam… – znacząco zawiesił głos. Jeżeli chciał wprawić kogoś w zakłopotanie, co najmniej w stu procentach osiągnął cel. Ale skłaniałem się ku tezie, że raczej w dwustu. Kaśka unikała mego wzroku równie konsekwentnie jak ja jej. Na szczęście Czarek był na tyle bystry, by zmienić temat. – A tak serio… Po co pcha się pani w takie miejsca? Pisać o chłopakach w mundurach, tęskniących do swych dziewczyn, można w Bajram-Ali przykładowo.

Nie mówię, że w Warszawie, ale żeby aż u nas… Chyba że on panią zwabił – skinął w moją stronę. – Kumpel ze szkoły, punkt zaczepienia na początek?

– Pudło – uprzedziła mnie. – Mało mi szczęka o ziemię nie stuknęła, jak zobaczyłam Adama. Mój punkt zaczepienia to znajomy… no, jednego znajomego. Pułkownik. Służy w sztabie NATO w Aszchabadzie. Miał tak mną pokierować, żebym za długo nie jeździła, a spotkała wielu ciekawych ludzi. No i trafiłam do was.

– A ja się zastanawiałem, dlaczego przegrywamy tę wojnę – pokiwał głową. – No, z takimi sztabowcami… Czym mu pani tak zdążyła podpaść?

– To nie tak. Zastanawialiśmy się, jak szybko, tanio i bez użerania się z biurokracją spotkać chłopców, którzy właśnie wąchali proch, no i przyszło mi do głowy, że może by tak jakiś magazyn z amunicją. Przyjeżdża wóz po uzupełnienie pocisków, można się nim zabrać i… Mam też na celowniku szpital, ale nie wiem… To za smutne jak na kolorowy magazyn.

Milczeliśmy przez chwilę. Zastanawiałem się, czy z podobnych powodów. Okazało się, że tak.

– Poślę córkę na dziennikarstwo – mruknął w końcu Szamocki. – Kolorowy tygodnik, a taki łeb… Ja bym na to nie wpadł. Proste, a jakie genialne.

– Nie śmiejcie się ze mnie – poprosiła, trochę szczerze, a trochę żartobliwie. – Zielona jeszcze jestem.

– Gadanie. – Zeskoczył z dachu bewupa i stanął przed nią. – Nie chce pani zobaczyć, na czym ta zabawa polega?

– Zabawa?

– Nowoczesna wojna.

Miałem złe przeczucia, ale nic się nie dało zrobić. Kiwnęła głową tak, że do jej powstrzymania potrzebowałbym imadła.

– No to jedźmy – powiedział poważnym już tonem.

– Dokąd? – warknąłem.

– Na strzelnicę.


*

Pod koniec wróciła mi nadzieja: okolica pokołchozowego osiedla przypominała wszystko, tylko nie strzelnicę. Same zabudowania – po radziecku szokujące zestawienie nowoczesnych, niedużych bloków i jakichś ni to bud, ni lepianek – wzniesiono wprawdzie na dnie płaskiego obniżenia, ale dookoła nie było ani kawałka otwartego terenu. Z trzech stron rozciągały się rogale barchanów, a na zachodzie, dokąd sięgało ramię kanału nawadniającego, widoczność ograniczały zarośla, parę szop oraz kilka rzędów topoli. Amatorzy strzelania z broni krótkiej znaleźliby tu miejsce dla siebie, ale już szkolenie żołnierzy w posługiwaniu się karabinem natrafić mogło na trudności. Problem w tym, że myślałem kategoriami koszarowymi, przyjmując lekarską dewizę „po pierwsze nie szkodzić”. Szamocki nie miał takich zahamowań.

– Może być! – Siedzieliśmy z przodu lewej ławki, tuż za nim, więc mimo braku dostępu do interkomu usłyszałem rozkaz. – Stop! Wyłącz silnik!

BWP nieruchomiał. Wydma wybrana przez porucznika zapewniała niezły widok na osiedle i otaczającą je falistą pustynię. Od zabudowań dzieliło wóz trzysta metrów.

To była jakaś szansa.

– Widać nas – zauważyłem krytycznie. – Nawet pocisk z granatnika doleci, jakby co.

– Myślisz, że trzymają RPG po domach? – Stanął w otwartym włazie, demonstracyjnie lekceważąc i granatniki, i potencjalnych snajperów. – Jeśli nie nasi, to tubylcy czeszą ich tu najmniej raz w tygodniu. – Porozglądał się, korzystając z lornetki. – No, nieźle. Grześkowiak, na dole masz zarośla. Złap się za toporek i natnijcie maskowania.

Grześkowiak i Hofman wyszli z wozu. Młynarczyk otworzył właz dachowy, zaczął oglądać osiedle przez noktowizor.

– Prześpij się – mruknąłem do Kaśki. – Póki ciepło.

– Nie chcę niczego przegapić. – Głowa kiwała jej się zbyt wyraźnie, by próbowała wmawiać mi, że pomysł spania sam w sobie wydaje jej się absurdalny.

– Nie będzie czego – powiedziałem trochę głośniej.

– Nigdy nie wiadomo – błysnął zębami Szamocki.

– Założę się, że nie będzie do kogo strzelać.

– Może. Ale jak będzie… – zawahał się. – Stówę, że załatwimy łobuza pierwszym strzałem?

Wiedziałem, co ma na myśli, i nawet po cichu mu wierzyłem, ale zirytował mnie, zabierając Kaśkę.

– Z armaty? – rzuciłem ironicznie. – Kaktus mi wyrośnie.

– Stoi?

– Stoi. – Łatwo mi to przyszło: nie wierzyłem, by któryś z domniemanych partyzantów okazał się tak głupi, by zawędrować w te okolice. No i pokazać się w celowniku.

– Jest pani świadkiem, pani Katarzyno.

– Może po prostu… Kaśka – wyciągnęła rękę w jego kierunku.

– A, milo, milo… Czarek. Nie ma ktoś piersiówki? Wypilibyśmy brudzia, wojsko to wojsko, ceremoniał musi być. Co, Młynarczyk? Nie chomikujesz jakiejś flaszeczki?

– Nie. – Kapral osunął się niżej, odłożył noktowizor. – Nie podoba mi się tu. Dużo pustych okien.

– Szkło kosztuje. No to dopiero w bazie.

– I domów sporo. – Młynarczyk bardziej mamrotał do siebie, niż dyskutował z dowódcą. – Obcy nie kłuje w oczy.

Szamocki obrócił swój peryskop ku zabudowaniom dawnego kołchozu. Oglądał je długo, zastanawiał się.

– Te dwa skrajne bloki – mruknął w końcu. – Jeśli w ogóle, to stamtąd mogliby nas skutecznie ostrzelać.

Wstałem i też obejrzałem osadę. Docierała tu elektryczność i choć tubylcy używali jej oszczędnie, nawet bez pomocy noktowizora mogłem ocenić sytuację.

– Na twoim miejscu wyniósłbym się stąd – powiedziałem.

– Bo?

– To nie czołg – postukałem w blachę. – Nie trzeba od razu RPG. Na burtę starczy czterdziestka. A z czterdziestki można strzelać przez okno. Nie upilnujesz za cholerę.

– Co to jest czterdziestka? – upomniała się Kaśka.

– Taki mały granatnik podwieszany pod karabin.

– No to staniemy przodem – trwał przy swoim Szamocki. – Nie będziemy zmieniać wzgórza. Stąd wszystko widać.

– Jak staniesz przodem do osady, to bok będziesz miał na zachodzie. A oni przyjdą z zachodu. Mniejsza z tym, że będziemy lepiej widoczni. Gorzej, jeśli naprawdę mają półcalówkę.

Będzie jak wtedy przy moście. Akurat lewa burta.

Czułem, że moje argumenty trafiły mu do przekonania. Nie był rasowym oficerem liniowym, ale nadrabiał inteligencją. Teraz też nadrobił. Choć nie tak, jak oczekiwałem.

– Dobra. – Głos mu stwardniał. – Młynarczyk, ten prawy budynek. Pójdziesz na dach i będziesz miał oko na dwa bloki po drugiej stronie podwórka.

Poczułem lekki ucisk w żołądku. Budynki były trzykondygnacyjne i trzyklatkowe, nieduże. Trochę jak w polskich pegeerach albo osiedlach z lat pięćdziesiątych. Ale było ich kilka, nie licząc jednorodzinnych domów, domków, chałup i składzików. Dochodziła dziesiąta, w kilkunastu oknach widać było światła. Ubożsi lokatorzy używali nafty lub świec, ale rzecz nie w tym, czym niweczyli spowijający osadę mrok. Ważne, że nie spali. I że było ich dużo.

– To nie jest dobry…

– Zamknij się, Adam – powiedział dość łagodnie, ale zdecydowanie zarazem. – Nie ty dowodzisz.

Nic dodać, nic ująć. Zamknąłem się, bo choć przywoływał mnie do porządku kierowany głównie ambicją zawodowca, był w dużej mierze podobnym do mnie półamatorem i jedynym facetem, z którym mogłem swobodnie pogadać na dowolny temat. Może to draństwo, lecz z dwojga złego wolałem martwego Młynarczyka niż obrażonego Czarka. Gdyby ludzkie życie ważyło więcej niż czyjeś wygody, nie byłoby nas tutaj, bo nikt nie wymyśliłby wojen.

Młynarczyk miał oczywiście prawo widzieć to inaczej.

– Mam tam iść? Sam? – Póki co, mówił spokojnie, ale chyba nikt nie dał się zwieść pozorom. Obaj zresztą wstali, jak przystało na mężczyzn, szykujących się do starcia.

– Jesteś najlepszy. Urodzony zabójca. – Szamocki postarał się o żartobliwy ton, lecz i on nikogo nie oszukał.

– Jak się coś zacznie, już nie zejdę z tego dachu – wycedził kapral. – Byle łachudra z nożem mnie zablokuje.

– Owszem – rzucił chłodno Szamocki. – Tyle że to działa w obie strony. Nie zejdziesz, ale oni nie wejdą. Wyższych domów nie ma. Dobrze się ustawisz i będziesz bezpieczny.

– Pieprzenie. – Palce Młynarczyka wbiły się w boki uniesionej pokrywy. Albo miała powstrzymać go przed skokiem do oficerskiego gardła, albo na odwrót: przymierzał się do wyrywania włazu i rzucania płatem pancernej blachy. Tak czy inaczej zrobiło mi się trochę mdło.

Sprawy zaszły za daleko i wiedziałem już, że skończyła się epoka poprawnych stosunków między tymi dwoma. Będę musiał opowiedzieć się po jednej ze stron. I automatycznie podpaść drugiej.

– Licz się ze słowami – powiedział dość spokojnie Szamocki. – Mam trochę więcej na pagonach.

– Szkoda że nie w głowie. O granatach pan uczony słyszał? Dużo trzeba, żeby wrzucić granat na dwupiętrowy…?

– Jak się coś zacznie, nie tobą się będą zajmować, lecz nami. I bez obawy: nie zamierzam cię zostawić na tym dachu. Zaopiekuj się tamtymi dwoma budynkami; reszta to nasz kłopot. I nie zmuszaj mnie do pisania raportu.

– Bo co? Boby trzeba napisać, że przyjechaliśmy tu poszpanować przed jakąś dupą?

Kaśka nie wstała z ławki i teraz pewnie gratulowała sobie tej wstrzemięźliwości. Nikt się nie łudził, że nie słyszała, ale w jakimś sensie nie było jej tu z nami – Szamocki mógł zignorować nakaz obrony damskiego honoru i zająć się sprawami poważnymi.

– To rozkaz, kapralu – rzucił lodowatym tonem. – Wydany w warunkach bojowych.

Odmawiacie wykonania?

– Z nikim nie walczy…

– Pytałem, czy odmawiacie wykonania rozkazu?!

Młynarczyk przez chwilę zdawał się na serio – co nie znaczy: na chłodno – rozważać taką możliwość. Nie zaczął jednak od łapania porucznika za gardło i jeszcze nim podjął decyzję, wiedziałem, czym się to skończy.

– Rozkaz – wycedził wreszcie. Zsunął się po burcie i z karabinem w ręku pomaszerował w stronę osiedla. Pomyślałem, że jest wściekły: dopiero w połowie drogi przypomniał sobie o innych wrogach, ujął broń oburącz i skręcił, by skorzystać z osłony zarośli.

Загрузка...