Barak numer 3 miał bramy z obu stron. Zebraliśmy się przy północnej, osłoniętej bryłą budynku przed ewentualnym ostrzałem z Piątki. Zanim BWP trzeciej drużyny zajechał przed wystawiony na ogień narożnik i zaparkował, Szamocki zdążył otworzyć wrota, zajrzeć do stojącej za nimi ciężarówki i nawet uruchomić na próbę silnik.
Star odpalił przy pierwszej próbie. Nic dziwnego: wóz do przewozu miliona dolców powinien być na chodzie.
Od dłuższego czasu nikt nie strzelał.
Tylne drzwi bewupa otworzyły się, Patrycja wysiadła, uklękła i nabrała piachu w obie garści. Przez chwilę myślałem, że to jakaś zgrywa, parodia papieża, całującego ziemię. Po bitwie każdemu może odbić.
Potem zobaczyłem, jak ściera ciemne zacieki także z przedramion i kolan.
Zrozumiałem.
Szamocki też zrozumiał, ale chyba był większym ode mnie optymistą – względnie pesymistą – więc minął ją bez słowa, wyciągnął latarkę spod narzuconej na kamizelkę czarnej kurtki i zajrzał do bewupa.
– Sztywny – mruknęła Patrycja, dźwigając się na nogi i wycierając zapiaszczone dłonie o spodnie. – Szkoda. Sama bym gnoja chętnie…
Dotknęła ostrożnie nosa. Pod spodem, na ustach i brodzie, też miała krew, ale ta, sądząc po układzie plam, była jej własna. Nie byłem pewien, czy Sławek kiedykolwiek spał z kobietą.
Ale przynajmniej nos jednej rozkwasił.
Koniec ławki połyskiwał czerwienią w blasku latarki. Widziałem kawałek hełmofonu. W środku pewnie była głowa, nie próbowałem jednak podchodzić i sprawdzać.
– Co się stało? – Szamocki przymknął drzwi, pokazał gestem, że mamy przesunąć się za budynek. Ci z Piątki nie byli tak głupi, by wychylać się i ryzykować wymianę strzałów z pojazdem pancernym, ale chyba nie o tym myślał.
Weszliśmy do magazynu. Szamocki włączył jakąś lampkę, Patrycja klapnęła na skrzynię i wyciągnęła papierosy.
– Nie widziałeś?! Pierdolony strażak się znalazł!
– Ale… czemu?
Zaciągała się dymem, nie sądzę jednak, by akurat dlatego zignorowała pytanie. To raczej Kaśkę ignorowała.
– Amunicja – powiedziałem cicho. Głośno nie chciałem: bałem się, że głos zacznie mi drżeć. – Na tej ciężarówce. Gdyby pieprznęła tak blisko baraku… Uratował chłopaków.
– Głupia cipa jestem – rzuciła z goryczą Patrycja, ni to do nas, ni do siebie. – Powinnam mu palnąć w łeb, zanim oni to zrobili. Mielibyśmy problem z głowy.
– Jesteś głupia cipa – zgodził się Szamocki. – To ciągnik siodłowy, nie byle star. Wybuch mógł się przenieść na magazyny. Byłoby po nas wszystkich. I po milionie dolarów.
– Mało mi nosa nie złamał – poskarżyła się. I faktycznie: wypuściła dym wyłącznie ustami.
– Nowy sobie zrobisz. – Zerknął na zegarek. – Stać cię będzie. No nic, w czasie się mieścimy. Chociaż tyle.
– Kurzewski nie żyje. – Nie patrzyłem na nikogo. – Zastrzeliłem kogoś, a ten skurwiel w bewupie rozjechał na miazgę jakiegoś chłopaka. Nawet jak nikt więcej… Jakie „mieścimy się”?
Tylko mi nie mów, że chcesz to ciągnąć.
– Zastrzeliłeś? – Patrycja wyłowiła to jedno.
– Chcę. I muszę – rzucił ponuro Szamocki. – Za daleko zaszliśmy, żeby się cofać.
– Jeszcze możemy.
– Tak – zgodził się nieoczekiwanie. – Ilu ich tam masz? – spojrzał na Patrycję. – Trzech?
Drobiazg. W takiej strzelaninie trzy trupy więcej… Drobiazg. – Zsunął z ramienia mocno sfatygowanego kałasznikowa. – Kto ma ochotę? Adam? Z tego lepiej nie – wskazał wzrokiem mój karabin. – Jeden trup naszpikowany pociskami beryla jakoś przejdzie. Noc, zamieszanie, nieszczęśliwy wypadek. Ale z tych pokerzystów muszą wydłubać kule od kałasza.
– Sprzątniemy ich? – zapytała Patrycja. Rzeczowo, bez żadnych widocznych emocji.
– A mamy wyjście? – Nie patrzył na nią, wpatrywał się we mnie. – Są trzy sposoby, by zamknąć ludziom usta. Szantażować nie mamy czym. Forsy się wyrzekamy. Pozostaje strzelić każdemu w łeb.
– Może… – Kaśka miała dość rozsądku, by nie kończyć.
– Nie powiedzą, bo będą wdzięczni za darowane życie? – dokończył za nią. – A ty?
– Ja? – zaskoczył ją.
– Adam zabił dla ciebie człowieka. Zbudował most. Kto jak kto, ale on dostanie dożywocie.
– Nikomu nic nie powiem.
Błyskawicznie się zdeklarowała. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Lufa przystawiona do głowy sprawia, że najuczciwsi ludzie składają takie obietnice bez wahania i to był ten przypadek – pytanie tylko, o czyją głowę chodziło.
– No to pożegnaj się z córką na parę lat. Za krycie mordercy długo się siedzi.
Trafił w czułe miejsce. Cóż, też miał córkę.
Otuliła się ramionami, cofnęła między regały z amunicją. Pomyślałem, że marznie.
Miałem na sobie podkoszulek, bluzę i kamizelkę, a też marzłem. Noce były tu zimne. Zwłaszcza po wpakowaniu paru gramów stali w ludzką głowę.
Zastanawiałem się, który to był. Znałem każdego. Przynajmniej z widzenia.
Szamocki przyglądał mi się, szukał ostatecznego argumentu, który przeważy szalę.
Niepotrzebnie.
W drzwiach zamajaczyły dwa cienie. Ten z przodu kuśtykał, podpierając się kolbą karabinu. Ten z tyłu, poszerzony kombinezonem maskującym, używał broni w bardziej konwencjonalny sposób: mierząc w plecy pierwszego.
– No, pięknie – westchnął Szamocki.
Domyśliłem się, w czym rzecz: karabin szeregowego Lechowskiego nie miał magazynka, a on sam, mimo nogawki oblepionej krwią od uda w dół, wyglądał raczej na przerażonego i oszołomionego niż obolałego. Zatrzymał się w progu, powiódł po naszych twarzach spojrzeniem, w którym niewiara walczyła z nieśmiałą nadzieją.
– A co miałem zrobić? – rzucił Student, ni to wyzywająco, ni przepraszająco. – Kazałeś oddać Wóz, wracałem pieszo, napatoczył się… – Uniósł glauberyta, klepnął w komorę zamkową.
– Ze swoich mamy nie strzelać, nie? No to przyprowadziłem. Decydujemy razem. Jak spółka, to spółka.
– Rozjechałeś żywego człowieka – powiedziałem cicho. Zerknął na mnie z ukosa, ale ani się nie zdziwił, ani o nic nie zapytał. Przynajmniej wiedział, o czym mówię.
– Sam się wpakował – wzruszył ramionami. – Moja wina, że spanikowany cienias wbiegł mi przed maskę?
– Kto to był?
– Odwal się.
– Dość – uciął Szamocki. Wskazał jeńcowi skrzynię, mruknął „siadaj”. Potem odwrócił się i patrzył na nas przez chwilę. Na mnie i na Kaśkę. – No to mamy czterech.
Gdzieś niedaleko stuknął pojedynczy wystrzał. Tylko Lechowski drgnął, obejrzał się trwożliwie. Wyglądało na to, że albo jesteśmy bandą twardzieli, albo mamy większe zmartwienia na głowie.
– Kogo tam masz poza Grześkowiakiem? – zapytał Szamocki.
– Łoban i ten młody – mruknęła Patrycja.
– To dawajcie ich tu. Trzeba skończyć załadunek.
Wyszła razem ze Studentem. Szamocki włączył światła, teraz już wszystkie.
– Nie przesadzasz? – wskazałem południowy koniec magazynu. – Okna zamurowane, ale brama to tylko blacha. Pomyślałeś, co będzie, jak zaczną strzelać?
– A myślisz, że po co Student odstawiał ten cyrk przed ich bramą? – uśmiechnął się. -
Zostali bez granatników.
No tak. Maszt ustawiono pośrodku kompleksu baraków, w osi Piątki. Drzwi też były prawie w osi, a trzydzieści metrów dalej, przy ślepej ścianie południowej, stał regał z granatnikami RPG-7. Z zaparkowanego pod masztem bewupa, o ile otworzyć drzwi baraku, widać było pewnie doskonale i stojak, i leżące niżej głowice. Teraz drzwi były wprawdzie zamknięte, ale od czego są markery? Ten facet w goglach i kapeluszu, z radmorem w dłoni…
Psiakrew, zrobili to na moich oczach, a dopiero teraz…
– Nigdy nie wiadomo – burknąłem.
– Pół taśmy amunicji na taki kawałeczek – rozłożył dłonie. – Nie ma cudów. Mają teraz fujarki, nie granatniki. Zresztą najlepszy dowód, że z nich nie strzelali.
– Ciekawe, jak się z tego wytłumaczysz. Talib z rentgenem w oczach? Niby czemu celował akurat…?
– Nie mówię, że wszystko poszło super. Ale na razie jest dobrze. Student wywalił następne półtorej taśmy w inne miejsca. Za cholerę nie poznają, że chodziło o to.
Miał rację, zwłaszcza jeśli pamiętać, że do bewupa dorwał się jakoby dziki afgański góral. Ktoś taki, nim opanował sztukę obracania wieżą, mógł wystrzelać połowę amunicji w jeden punkt, niekoniecznie z sensem.
– Są jeszcze czterdziestki – przypomniałem.
Nie mieliśmy przeciwpancernej amunicji do podlufowych granatników kalibru 40 mm, więc chyba nie użyto ich dotąd. Ale czekały gdzieś tam, w ciemności. Może dwa, może trzy – nie byłem pewien. Przepustkowicze oddawali swoją broń do magazynu obok dyżurki.
– Musieliby trafić parę razy w to samo miejsce. Czyli pełna premedytacja. A nie zrobią tego z premedytacją. Baza wyleciałaby w powietrze. Spokojnie, Adam, to nie idioci.
– Ciężarówkę podpalili.
– Przyjechała wieczorem. Połowa pewnie nie pamiętała, że tam stoi. Rzucali granaty na ślepo. Bo myśleli, że zaraz ktoś im nawrzuca do środka z drugiej strony. Panika, wiesz. Teraz ochłonęli. Wiedzą, że nie chcemy ich wytłuc.
– Wiedzą? – Kaśka chyba nie bardzo mu wierzyła.
– Mamy bewupy, a nie strzelamy z armat. Student walił metr nad podłogą, tak żeby leżącym nic się nie stało. Wiedzą. – Znów się uśmiechnął. – Ale racja: trzeba im to jeszcze powiedzieć wprost.
Wyjął z kieszeni kominiarkę, nasadził na głowę, nie zakrywając na razie twarzy.
– Zostaw ją – rzuciłem przez zęby.
– Musimy z nimi pogadać. Bo inaczej ktoś zginie.
– To gadaj. Kaśka nie ma z tym nic…
– No właśnie: niewinna zakładniczka. – Milczał przez chwilę. – Dobrze wiesz, że to najlepszy sposób.
Wiedziałem, pewnie. Tylko nie podobało mi się to.
– Ja pójdę. Przystawisz mi lufę i…
– Nie, Adam – wysunęła się ze swego kącika między regałami. – Czarek ma rację. Pójdę z nim.
Czarek. Facet wywołał właśnie wojnę domową, a ona…
Do magazynu weszło trzech żołnierzy konwojowanych przez Patrycję. Grześkowiak był w kompletnym umundurowaniu wartownika, choć bez hełmu, Młody w bluzie od dresu, którą dla ochrony przed nocnym chłodem uzupełnił kamizelką, Łoban po cywilnemu, w sztruksach i skórzanej kurtce. Wszyscy trzej mieli skrępowane z tyłu ręce. Fachowo, plastikową taśmą samozaciskową, stanowiącą tani i skuteczny substytut kajdanków.
– Jak będziecie grzeczni, przeżyjecie i zarobicie – przywitał ich spokojnie specjalista od wojen domowych.
Patrycja scyzorykiem porozcinała taśmę. Jej pistolet tkwił przez cały czas w kaburze, a Student nie wrócił z jeńcami, ale Szamocki nie pofatygował się, by ściągać karabin z ramienia.
Może liczył na mnie.
No pewnie: jednego Polaka już kropnąłem.
– Randka? – Patrycja posłała Czarkowi krzywy uśmiech.
– Ktoś do nich musi mówić.
– Ta dziwka już mówiła. – Konsekwentnie nie patrzyła na Kaśkę. – Co nieco usłyszałam.
Krzyczała, że to Polacy.
– To bez znaczenia – wzruszył ramionami. Wskazał Grześkowiakowi paletę ze skrzynkami, potem ciężarówkę.
– Bez znaczenia?! Podkablowała nas!
Grześkowiak wdrapał się na platformę stara, popatrzył wyczekująco na kolegów. Młody, trochę niepewnie, ale bez demonstracyjnego ociągania, podniósł pierwszą skrzynkę, podrzucił.
Grześkowiak odebrał, ustawił dalej. Łoban stał w miejscu z ponurą miną, masował nadgarstki.
Silnik bewupa umilkł, dzięki czemu usłyszałem, że inny bewup sunie leniwie gdzieś daleko na południu. Dwa wozy. To wystarczyło do pełnej blokady Piątki.
– Nie – powiedział spokojnie Szamocki. – Wołała, żeby nie strzelali, bo na zewnątrz są Polacy. Prawda, Kasia?
Trzeba jej przyznać, że zwlekała ze dwie sekundy, nim w końcu skinęła głową. Też zresztą niemrawo.
– Teraz też zawoła, że na zewnątrz są Polacy – rzuciła Patrycja z przekąsem. – I co wtedy zrobisz? W łeb jej palniesz? Dużo to pomoże… A ty, Łoban, rusz dupę!
Ruszył, ale tylko o trzy kroki. Nie dotarł nawet do palety. Stanął przy regale z amunicją do haubic, opuścił głowę i znów zaczął rozcierać nadgarstki.
– Teraz jest z nami – powiedział Szamocki, patrząc w oczy naszej świeżo upieczonej wspólniczce. – Prawda, Kasia?
Zastanawiała się. Całe wieki. Miałem ochotę kopnąć ją w tyłek. Pocałować też, ale kopnąć dużo bardziej.
– Nie chcę się w to mieszać.
Ledwie ją słyszałem. Opuściła głowę, jakby zawstydzona naiwnością tego tekstu. Ruch przy ciężarówce ustał.
– Ale chcesz, żeby wszyscy przeżyli, prawda? My też. Dlatego pójdziesz ze mną i będziesz bardzo grzeczna. A ty, Adam, bierz się do roboty. Żuraw na ciebie czeka.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wykorzystać ostatniej okazji i nie postawić własnych warunków. Obaj operatorzy samojezdnego dźwigu byli teraz prawdopodobnie w baraku numer 5. Być może nikt z przebywających na zewnątrz – włączając jeńców – nie potrafił obsługiwać żurawia. Sławek, który był moim dublerem i który potrafił, zginął. Być może byłem niezastąpiony.
Ale być może nie byłem. Nudziliśmy się tu śmiertelnie i chyba co drugi z nas poprowadził bewupa, złowił paletę widłami sztaplarki czy pobawił w operatora dźwigu.
– Moment, Czarek – Patrycja zmarszczyła brwi. – Chyba go nie poślesz samego?
Może po to, by nie bawić się w długie wyjaśnienia, wyjęła pistolet i machnięciem lufy przypomniała jeńcom o ich obowiązkach. Grześkowiak i Młody złapali się za skrzynki. Łoban stał z boku, ponuro wpatrzony w ziemię.
– Mało nas – przypomniał Szamocki. – Każdy już teraz ma co robić. Spokojnie, Adam sobie poradzi. Prawda?
– Z jednym dźwigarem już sobie poradził – Patrycja posłała mi mroczne spojrzenie. – A jak mu znowu odbije i porozwala następne? Bylibyśmy uziemieni.
– Już mi nie odbije – wyręczyłem Szamockiego. – Klamka zapadła, wlazłem w to gówno głębiej od was.
Dostrzegłem wahanie na jej twarzy.
– Osobiście strzelę jej w łeb, jakby co – obiecała.
– No właśnie. – Przewiesiłem karabin przez plecy i ruszyłem w stronę wyjścia. Na Kaśkę nie patrzyłem.
– Czekaj – ocknął się Szamocki. – Jest mała zmiana w…
– Wiem. – Zrobili ze mnie idiotę i nie mogłem sobie odmówić tej odrobiny satysfakcji. – Nie jedziemy przez kanał. Mam zwozić dźwigary na przedmoście.
Popatrzył na mnie zdziwiony. Satysfakcję jednak błyskawicznie diabli wzięli: trudno się sycić triumfem, kiedy mierzą do człowieka z pistoletu. A przez sekundę właśnie tak to odbierałem: że Patrycja przymierza się do wpakowania mi kuli między oczy.
– Nie strzelajcie! – Lechowskiego też miałem za plecami i w pierwszej chwili pomyślałem, że to on krzyczy. – Poddaję się! Nie strzelajcie!
Powoli, jeszcze nie do końca pewny, czy to nie o mnie chodzi, odwróciłem się na pięcie.
Lechowski siedział tam gdzie poprzednio. Właściwie bardziej leżał, niż siedział: źle przewiązane udo nadal krwawiło i chyba zaczynał popadać w omdlenie. Ten, który krzyczał, nadchodził od strony zasieków. A dokładniej: biegł niezdarnym truchtem. Trudno biec zdarnym, wyciągając ramiona tak wysoko w górę.
– Kurwa mać – westchnął z rezygnacją Szamocki. – Jeszcze jeden.
Szeregowy Kleczko zatrzymał się kawałek za progiem. Okazało się, że gdy nie biegnie, potrafi podnieść ręce jeszcze wyżej. Zrozumiałem, dlaczego Patrycja nie strzeliła odruchowo do ludzkiej sylwetki, wyłaniającej się nagle z mroku: bezbronny blondasek w piżamie i trampkach nie wyglądał groźnie.
– Nikomu nie powiem, panie poruczniku. – Głos wyraźnie mu drżał. – Jak Boga kocham, nikomu ani słowa. Musiałem do kibla. Coś zjadłem i musiałem… Nikomu, jak Boga…
– Nie ma to jak dobrze zaplanowana akcja – rzuciłem w przestrzeń. Szamocki posłał mi nijakie spojrzenie, po czym bez słowa wskazał drzwi. – Nie chcę się czepiać, ale wzięliście pod uwagę, że most widać z Piątki? Mają noktowizory, a to najwyżej czterysta metrów.
– Nie będą strzelać – mruknął. – Kasia za bardzo cię lubi. Postara się.
Spojrzałem jej w oczy. Niewiele dało się z nich wyczytać. Strach, oszołomienie – to żadna nowość. Wszyscy byliśmy wystraszeni i oszołomieni, niektórzy tylko ukrywali to lepiej niż Kleczko.
– Zrób, co mówi – mruknąłem. Nie byłem wcale pewien, czy dobrze wyjdzie na słuchaniu mnie, więc na tym poprzestałem. Ruszyłem w stronę wyjścia.
– Czekaj! – Odwróciłem się, akurat w porę, by złapać nadlatującą torbę. – Zdejmij hełm i włóż to. Ciuchy i kominiarka. Talib teraz jesteś, musisz odpowiednio wyglądać.
Przerabiałem to w myślach setki razy, a pod pretekstem porządkowania placu budowy dwa razy przećwiczyłem także w praktyce, więc nie miałem większych kłopotów z wyciąganiem kolejnych przęseł. Uznałem, że lepiej będzie najpierw przygotować je do transportu – całej operacji zbytnio to nie skracało, ale kiedy pracowałem tu, nie jeździłem po odkrytej przestrzeni, i to już mogło się okazać istotne.
Póki co, żaden rozejm nie obowiązywał i jakiś narwaniec mógł mnie poczęstować serią, kiedy wyjadę zza Szóstki.
Uruchomiłem wyposażonego w żuraw jelcza, podjechałem do wykopu i przesiadłem się do kabiny operatora. Świecił księżyc i było na tyle widno, że nie włączając żadnego z reflektorów, naprowadziłem hak na środkowy węzeł kratownicy. Wyjąłem z wykopu i ustawiłem obok siebie trzy dźwigary. Czwarty, oparty bokiem o krawędź samochodu, pojechał powoli na północ, w kierunku mostu. Przypomniało mi się, że nie zapytałem Szamockiego o zasieki. Jeśli są nietknięte…
Nie były: Sławek i Patrycja nie do końca pokpili sprawę. Niemal dokładnie w narożniku ogrodzenia ktoś wyciął poradzieckie druty, które może były stare i skorodowane, ale mogły nieźle namieszać, gdybym musiał przebijać się jelczem na chama.
Tej części bazy nie oświetlano; stopniowo widziałem coraz mniej. Nikt nie strzelał, powiedziałem więc sobie „raz kozie śmierć” i włączyłem światła. Placyk przed mostem rozminowali, sam sprawdziłem, czyli i dojazd do mostu musiał być czysty. Nie łudziłem się jednak: prawdopodobieństwo, że wpakuję się na zagrzebane w ziemi paskudztwo, było mimo wszystko większe od tego, że załoga Piątki zacznie do mnie strzelać. Jeśli to miało wyglądać na robotę partyzantów, przejezdny szlak musiał być ekstremalnie wąski. Żaden partyzant nie grzebałby się godzinami pod nosem wart, przygotowując drogę o gabarytach pasa startowego.
Mogłem wpakować się w niezłe kłopoty. I chyba podświadomie pakowałem się w nie dobrowolnie. Pole zakładano z myślą o piechocie, miny były lekkie. Gdybym na którąś najechał, jelcza diabli by wzięli, a mnie raczej nie. Moja podświadomość nadal myślała kategoriami żołnierza-dekownika, który chętnie nabawiłby się lekkiej kontuzji i przeczekał ciężkie czasy w szpitalnym zaciszu.
Nic nie wybuchło pod kołami. Dojechałem przed most, zrzuciłem ładunek. Przy drugiej kratownicy dałem klapsa bezmyślnej podświadomości i jechałem już po własnych śladach. Kiedy ładowałem trzecią, od strony baraków przybiegł Student. Podobnie jak ja, był w kominiarce i luźnym kombinezonie. Nałożona na wierzch kamizelka kuloodporna trochę się kłóciła z sylwetką partyzanta, ale teraz, po opanowaniu bazy i wzięciu łupów, nie powinno to budzić podejrzeń.
– Bierzemy bewupy – oznajmił z marszu. – Za kanał.
– Bewupy? Przepłyną? – Znałem odpowiedź, nim zacząłem pytać.
– Po moście. Szamocki mówi, że inaczej utkną. Pyta, czy potrzebujesz ludzi.
Powinienem złapać się za głowę, zasypać go gradem pretensji, a potem pognać po kalkulator. Ale byłem idiotą, który przewidział taki rozwój wydarzeń i nawet policzył z grubsza, co trzeba. Tylko okazał się zbyt głupi, by pociągnąć tok myślenia trochę dalej.
– Ilu się da. I zapytaj, jak chce wjechać na dźwigar.
Przy przeprawie przez kanał nie byłoby z tym problemu: wystarczyło wykopać po dwie dziury na każdym brzegu i włożyć w nie kratownice tak, by górny pas zrównał się z poziomem podłoża. Na wybetonowanym przyczółku zburzonego mostu taka sztuczka nie wchodziła w grę.
Ale nie mieliśmy wyjścia: kanał miał geometrię rowu przeciwczołgowego i było prawie pewne, że bewupy utkną między stromymi brzegami. Paradoksalnie – był po prostu za wąski. Amudarię sforsowalibyśmy bez problemu.
– Po płytach dachowych – Student wskazał barak numer 6 i pryzmę materiałów budowlanych. Większość kwalifikowała się już głównie do kategorii gruzu, ale w przypadku płyt był to gruz wielkogabarytowy, i to mi wystarczało.
– Dobra. Przywieźcie sztaplarką. – Kiwnął głową. – Pokój zawarty?
– Chyba tak. Na znak dobrej woli oddaliśmy im dyżurnego. Wciągnęli go przez okno, wciąż jest nieprzytomny. Mówią, że nie będą pierwsi strzelać. Szamocki powiedział, że jesteśmy z Frontu Demokratycznego.
Też bym tak powiedział. Front powstał pod koniec rządów Nijazowa i pierwsze bomby podkładał w imię przyłączenia kraju do NATO, Unii Europejskiej, a najlepiej od razu Stanów Zjednoczonych. Nie liczył się zbytnio na mapie politycznych ugrupowań turkmeńskich, ale zachodnie media spopularyzowały jego przywódców jako zwolenników dialogu i kompromisu.
Partyzanci Frontu zwalczali aktualne władze i deklarowali neutralność w stosunku do oddziałów NATO, które przyjechały tu, by owe władze wspierać. Dla zdobycia broni byli w stanie dokonać takiego skoku jak ten nasz, i tak jak my zadbaliby pewnie, by zminimalizować liczbę ofiar.
– A Bruszczaka przywiązaliśmy do masztu – dorzucił Student z nieskrywaną satysfakcją. – Ma dostać pierwszą kulę, jeśli spróbują wyłazić. Chłopaki mają dobrą wymówkę, by siedzieć i nic nie kombinować.
Cholera. W ogóle nie pomyślałem o poruczniku.
– Też nieprzytomny? – zapytałem z nadzieją. – Nie widział, kto go…?
– Spoko. Nie będzie z nim problemów.
Nie zdjął kominiarki, nie widziałem jego twarzy. Ale głosu czarna tkanina nie zatrzymała.
Może przez solidarność: też było w nim coś niepokojąco mrocznego.
– Widział?
– Spoko – powtórzył. – Naprawdę jest na muszce. Nie narozrabia.
O nic więcej nie pytałem. Przesiadłem się do szoferki i ruszyłem w stronę mostu.