Rozdział 13

Nie wiem, co mnie zbudziło. Raczej nie generator. Zdążyłem sprawdzić, że minęła północ, przypomnieć sobie, dlaczego śpię w ubraniu, i nawet ponasłuchiwać przez chwilę w nadziei, że winowajczyni obniży chrapaniem swoje wysokie notowania. Leżała na wznak i miała parę kilo nadwagi. Gdzieś chyba wyczytałem, że grubsi częściej chrapią.

Ona nie chrapała. Podle i okrutnie ocierała się o doskonałość. Upewniłem się w tej kwestii i dopiero wtedy dotarło do mnie, że przez cały czas musiałem odfiłtrowywać terkot silnika, dobiegający od strony baraku numer 3.

Generator warczał tak całymi dniami i po pewnym czasie człowiek przestawał go słyszeć – ale noce to co innego.

Leżałem jeszcze chwilę. Próbowałem zasnąć. Bez przekonania, bo nie upilnowałem myśli, zahaczyły o Ilonę i teraz musiałem się pomęczyć przynajmniej z godzinę. Czasem trwało to do świtu, ale krócej niż godzinę chyba nigdy.

Usiadłem na łóżku, wciągnąłem buty, nie sznurując ich, poszedłem po pastę i szczoteczkę do zębów. Nie starałem się hałasować, miałem jednak cichą nadzieję, że Kaśka obudzi się, popatrzy w moją stronę i bez słowa uniesie koc.

Noc to pora naiwnych marzeń.

Wyszedłem z baraku. Było zimno, głośno i ciemno. Coś się nie zgadzało, ale aż do drzwi łazienki głowę miałem zaprzątniętą odwiecznym pytaniem, czy Ilona sypia w piżamie, czy koszuli, więc ignorowałem dyskretne dzwonki alarmowe.

Dopiero szukając po omacku włącznika światła, doznałem objawienia.

Światło. Mieliśmy w bazie jedną z kilku zaledwie wielkich terenowych ciężarówek, jakimi dysponował polski kontyngent, i wszystko wskazywało na to, że dowództwo zażąda jak najszybszego jej zwrotu. Czyli, inaczej mówiąc, nocnego rozładunku. Nic nowego – ciągników siodłowych naprawdę rozpaczliwie brakowało i pamiętałem parę podobnych akcji.

Tyle że od blasku reflektorów aż oczy wtedy bolały.

Teraz żaden się nie palił. Standardowe nocne oświetlenie – i nic ponadto.

Zawróciłem przed próg. W dobrym momencie.

Zza narożnika Dwójki wyłoniła się rozmazana półmrokiem bryła wózka widłowego. Nie widziałem szczegółów, ale pełna skrzynek paleta to nie szczegół. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak cichobieżna, napędzana gazem sztaplarka skręca przed wrota Piątki, nieruchomieje na chwilę i niemal od razu cofa się energicznym zrywem, lżejsza o kilkaset kilogramów przewożonego na widłach ładunku.

Nie wiem, dlaczego też zacząłem się cofać. To nie był strach. Nie bałem się, a już na pewno nie o siebie, i na zdrowy rozum powinienem raczej ruszyć na południe, w stronę placu i drzwi swojej kwatery. Do Kaśki. Chyba zdecydowało usytuowanie wejścia do łazienki: bliżej północnego narożnika. Czułem, że muszę pomyśleć, a tam, za szczytową, spoglądającą ku pustyni ścianą, byłoby mi łatwiej.

Gdzieś na wschodzie ryknął uruchamiany silnik bojowego wozu piechoty. Nic nadzwyczajnego: najrzadziej raz na każdą zmianę dyżurny BWP miał obowiązek zmieniać pozycję.

Nie było powodu, by wartownik z północno-zachodniego schronu wyskakiwał nagle zza worków i gnał w tamtą stronę.

Znikł mi prawie od razu z oczu, przesłonięty narożnikiem baraku, ale chyba dopatrzyłem się czegoś nietypowego w przygarbionej sylwetce. Albo po prostu wpadłem w panikę.

Pobiegłem w kierunku workowego szańca.

Miał solidne ściany, dobrze wyprofilowane strzelnice i kupę amunicji w środku. Niekiedy czekał tam w pogotowiu karabin maszynowy, a dzięki końcówkom kabli, szkicowi przedpola i zapalarce można było stamtąd szybko odpalić kilkanaście różnego typu min, ulokowanych na strategicznych kierunkach. Schron budził zaufanie i pewnie dlatego pobiegłem akurat tam.

Nawet nie pomyślałem, że znajdę coś takiego.

Przy szlabanie paliła się latarnia. Jej blask wpadał przez północną strzelnicę, a ja nie zdążyłem użyć włącznika w łazience i wciąż dobrze widziałem po ciemku. Zorientowałem się więc od razu. Chyba nawet go rozpoznałem.

Szeregowy Kurzewski. Był pewnie równie blady jak tam, przy szlabanie, obok obciętej nożem ludzkiej głowy. Jego głowie też niewiele brakowało, by odpaść od ciała: pod podbródkiem ziały wilgotną czernią upiorne, drugie usta, wielkie jak radosna gęba któregoś z muppetów. Na ich dnie dopatrzyłem się nawet kręgosłupa. Rana nie mogła być aż tak głęboka – kołnierz kamizelki kuloodpornej utrudnia podrzynanie ludziom gardeł – ale tak to zapamiętałem.

Co było potem, zapamiętałem znacznie gorzej. Ocknąłem się przy narożniku Jedynki, z karabinem w ręku. Kieszenie wypychały zapasowe magazynki, więc chyba nie zgłupiałem – po prostu wyłączył mi się jakiś obwód w mózgu.

Ruszyłem w poprzek placu. Beryla zwyczajnie niosłem: nie sprawdziłem nawet ustawienia bezpiecznika. Nie chciałem do nikogo strzelać. Chciałem się obudzić z koszmaru.

Sztaplarka znikła. BWP wyjeżdżał z otoczonego murkiem parkingu i dopiero widząc jego manewry, zdałem sobie sprawę, że to nie ten wyznaczony do dyżuru.

Poza tym było cicho i spokojnie.

Wszyscy spali. Kaśka spała, leżąc na wznak i nie chrapiąc. Ilona spała – może w piżamie, może w koszuli nocnej. A może nago, u boku szczęśliwca, który wpadł w oko Panu Bogu i wygrał główny los na najważniejszej z loterii.

Pomyślałem o niej i nagle poczułem ulgę.

Cokolwiek stanie się tej nocy, przyniesie zmianę. Kula w łeb przyniesie zmianę. Pół miliona złotych przyniesie zmianę. Cokolwiek się stanie, będzie inaczej, a to znaczyło, że będzie lepiej – bo gorzej być nie może.

Zrobiła z moim sercem to samo, co nóż z gardłem Kurzewskiego.

Skręciłem w stronę baraku numer 2. Nie biegłem. Jeśli to miała być kula, chciałem dać jej szansę.

Nikt nie strzelał. Wszedłem do środka, pochyliłem się nad łóżkiem Grzywacza.

– Kasia… Kasia, wstawaj. Kaśka!

– Co się…?

– Chyba się zaczęło. Ubieraj się.

Zostawiłem ją: miałem buty do zasznurowania, kamizelkę do włożenia, hełm. Włożyła pierwsze, co było pod ręką: tę jasną, pewnie cholernie wygniecioną sukienkę z ramiączkami jak sznurówki, i sandały. Pomyślałem, że będzie ją widać. Ale pomyślałem też, że tak jest lepiej.

Nikt nie strzela świadomie do ładnych dziewczyn.

Pas, kabura, ładownica. Byłem gotów.

– Adam, ty skurwysynu… Jak mogłeś mi to…

Złapałem ją za łokieć, pociągnąłem. Umilkła. Nie była zła, tylko rozżalona.

Tym razem pobiegłem. Nie za szybko. Nie chciałem prowokować nerwowego strzału. Już nie byłem sam.

Na dworze też coś się zmieniło: paliło się kilka reflektorów. Wybrano te oświetlające Piątkę, więc prawie od razu dostrzegłem poruszającą się klamkę.

Ktoś próbował otworzyć drzwi baraku żołnierskiego. Bez powodzenia: ustawiona przed nimi paleta skutecznie blokowała i drzwi, i całe wrota. To były solidne, ruskie wrota z blachy jak na lekki czołg, ale wewnątrz siedziało czterech uzbrojonych chłopaków ze zmiany czuwającej, więc nie mogło się skończyć na jednej palecie.

Bojowy wóz piechoty numer 0311 – pierwsza drużyna, maszyna Bruszczaka – zatrzymał się obok masztu. Nadjechał z wieżą obróconą w lewo, w kierunku Piątki. Kierowca prowadził z głową wychyloną z włazu i chyba nas zauważył, ale zostaliśmy zignorowani i wtedy, i potem, kiedy cofał pojazd. BWP drgnął, przesunął się kilkanaście centymetrów do tyłu, potem znów w przód, też zaledwie o centymetry.

Zatrzymałem się za narożnikiem Trójki, próbując zrozumieć, co jest grane. Nocna nauka precyzyjnego parkowania?

W jednym z okien Piątki zamajaczyła jasna plama twarzy. Albo człowiek-mucha, albo zdążyli ustawić stół i chyba dodatkowo taboret – naświetla były małe i biegły naprawdę wysoko nad ziemią. Na szczęście.

Huknął wystrzał, z okna posypało się szkło, a twarz znikła. Nie zauważyłem, skąd strzelano. Nieważne. Ważne, że kula rozwaliła szybę dobre pół metra od jasnej plamy i jeśli ten z Piątki ucierpiał, to najwyżej od odprysków i upadku z wysokości dwóch metrów.

– Co się dzieje? – Robiło się głośno i Kaśka poczuła się zwolniona z obowiązku trzymania języka za zębami.

– Cicho – pchnąłem ją głębiej za narożnik i mocno ku ziemi. Trzymałem dobrze, więc przykucnęła, uciekając przed bólem, ale zaraz potem, fakt, że grzecznie, w przysiadzie, wychyliła się zza mego uda.

Nie próbowałem odpychać jej z powrotem. Od strony kanału nadjeżdżał następny BWP i zdałem sobie sprawę, że tu, gdzie się kryjemy, wcale nie musimy być dużo bezpieczniejsi. Czając się po kątach, mogliśmy dostać serią może i szybciej, niż spacerując środkiem placu. Robiło się nerwowo.

Kierowca pierwszego bewupa, tego spod masztu, wyskoczył nagle z włazu i wyrżnął kolanami o blachy w efekcie nieudanego susa na wieżę. Poderwał się jednak od razu i równie szybko znikł w czeluści stanowiska strzeleckiego. Dopiero teraz zauważyłem, że i tamten, wieżowy właz, od początku był otwarty. Ze stanowiska kierowcy można się przesiąść na fotel celowniczego, nie wychodząc z wozu, ale widocznie uznał, że tak będzie szybciej.

Drugi BWP włączył reflektor. Mignęła mi blada, zastygła w grymasie niedowierzania twarz Kaśki. Wóz przetoczył się kilkanaście metrów od nas, a zaraz potem zza niedokończonej ściany Szóstki, osłaniającej parking i trzeciego z naszych bewupów, wyskoczyła odziana na czarno postać. Miała karabin w ręku i gnała wprost na nas.

Pod masztem rozszczekał się kaem pierwszego bewupa. Przez chwilę widziałem iskry, odlatujące od chłostanej pociskami blachy, ale bardzo szybko deszcz stali wywalił we wrotach dziurę na tyle dużą, że kule przelatywały swobodnie, mknąc bez przeszkód w głąb baraku. Gdyby nie smugacze, nie widziałbym ich: karabin walił z uporem w jedno miejsce.

Nic z tego nie rozumiałem. Poza tym, że nie wolno strzelać do ubranego na czarno.

I faktycznie: kiedy wyhamował obok nas, spod kominiarki wyjrzała spocona twarz Szamockiego.

– Żadnych głupstw, Adam – rzucił na poły gniewnie, na poły prosząco. – Dobrze idzie. Nie spieprz tego.

– Dobrze idzie? – Mimo wszystko nadal miałem wrażenie uczestniczenia w realistycznym śnie i pewnie dlatego nie podniosłem głosu. – To dlaczego Kurzewski nie żyje?

– Co?! – Ich głosy zlały się w jeden. I wcale nie miałem pewności, które było pod większym wrażeniem. Zresztą nie za dobrze słyszałem: drugi bewup, 0313, ten z włączonym reflektorem, cofał się dokładnie wprost na nas. Zauważyłem następny otwarty właz, tym razem jednak z mniej anonimową głową. Razem z hełmofonem Patrycja musiała zedrzeć jakieś gumki, spinki czy temu podobne, i połowa jasnych włosów rozsypała się jej po ramionach.

Znikła na chwilę, by pojawić się w lewych tylnych drzwiach i dopaść nas w trzech długich susach. Była w polowych spodniach i swetrze; cienką jak u osy talię przecinał pas z kaburą służbowego WIST-a. Odpiętą.

– Popierdoliło się, Czarek. – Dygotała z nerwów, ale mimo akompaniamentu dwóch silników, generatora i jakiegoś postukującego raz po raz karabinka, głos trzymała na wodzy. – W karty sobie, kurwa, grali. Trzech, masz pojęcie?

– Co?

– Umówiłam się z tym kutasem na laskę, a on kumpli zaprosił. Gówniarz jebany.

Szamocki popatrzył z niedowierzaniem na wschód. Z lekkim odchyleniem ku północy: schron stał w narożniku obozu.

– Popierdoliło się. – Patrycja skrzyżowała ramiona na piersi, jak ktoś, kto mocno zmarzł. – Musimy ich… Zgłupiałam z tego wszystkiego. Chwilę pogadaliśmy, dosłownie parę sekund.

Wyciągnęłam Grześkowiaka przed schron, mówię: „dobra, poobciągam, ale po kolei, no przecież nie trzem naraz”, a ten kretyn, Fornalski…

Zamilkła, wpatrzona w Kaśkę. Jakby dopiero teraz zauważyła jej obecność. Ale specjalnie się nie dziwiłem. W obliczu wielkiej katastrofy łatwo przegapić następne. Wszystko się waliło. Tysiąc razy wyobrażałem sobie tę noc i doskonale wiedziałem, na czym możemy się przejechać.

– Co ta cipa tu robi?

Przed barakiem numer 5 eksplodował granat. Nikt nie strzelał, BWP już jakiś czas temu dał spokój drzwiom i właśnie ruszał spod masztu, więc wszyscy drgnęli.

– Pomaga. – Szamocki odciągnął Patrycję za narożnik, pchnął w miejsce, gdzie jej blond czupryna nie kłuła w oczy potencjalnych obrońców Piątki. – Co: Fornalski?

– Załatwił go. Jezu, parę sekund gadałam, wychodzimy, a on mu z paralizatora… No debil normalnie. A jeszcze głośno mówiłam, żeby się kapnął, że więcej ich tam siedzi… No i jak Grześkowiak walnął o glebę, musiałam wyjąć spluwę i… Bo co miałam robić?

– Powiedzieć, że zemdlał z rozkoszy.

Sam mało nie zemdlałem. Nigdy się nie lubiły, ale nie chciało mi się wierzyć, że Kaśka może wyskoczyć z takim tekstem w takim momencie. Na południowym końcu Piątki coś się paliło, przez okno wyleciały dwa następne granaty, parę szyb wysypało się na zewnątrz w ramach przygotowywania stanowisk strzeleckich seriami z beryli. Ziemia zaczynała palić się nam pod nogami, a ta wariatka…

Należało jej się – i oberwała od razu. Patrycja też miała refleks. Tyle że zamiast ostrego języka użyła tępej pięści. Kaśka dostała w policzek prawym sierpowym, rzuciło nią o mur, aż przykucnęła z twarzą skrytą w dłoniach.

– Dość – warknął Szamocki. – Zabiliście ich?

Patrycja, chyba otrzeźwiona bólem stłuczonych kostek, wskazała bewupa.

– Związaliśmy i do wozu. Ale widzieli nas i…

– Potem. – Kolejny wybuch zwolnił go z obowiązku tłumaczenia, jak wyglądają priorytety. – Właź do wieży i pilnuj okien. Mają się bać, ale jak kogoś zastrzelisz, osobiście nogi ci z dupy powyrywam. Jasne?

Nie odpowiedziała: skoczyła w stronę wozu i znikła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Szamocki pchnął mnie do tyłu, złapał Kaśkę, pociągnął w stronę ogrodzenia. Trzymała się za twarz, ale już tylko jedną ręką. Nie pluła zębami.

– Znasz angielski? – Doszliśmy do połowy długości baraku, nim zrozumiała, że to do niej, i wymruczała coś niewyraźnie. – A rosyjski?

– Zabijecie ich?

– I prowadzi bewupa – wtrąciłem się. – W razie czego…

– Nikt nie zginie, ale masz robić to, co każę. Jasne? Dokładnie to i nic więcej. Słyszysz, Kaśka?

Kiwnęła głową. Słyszała. Zrozumienia i akceptacji nie byłem już taki pewien.

Pod osłoną rządka latryn dopadliśmy ściany Dwójki. Zza zachodniego narożnika dobiegał warkot silnika i kiedy ruszyliśmy dalej, uznałem, że Szamocki zamierza skryć się pod pancerzem. Może i zamierzał, ale nie zdążyliśmy.

Gdy wyjrzałem zza węgła, BWP zrywał się do szarży, a z okna Piątki wypadał kolejny żołnierz. Dwa karabiny waliły wzdłuż ściany, obrabiając południowy narożnik, a pod ich osłoną trzech czy czterech ludzi opuszczało barak. Wszędzie kłębił się kurz – wcześniej sypnęli szczodrze granatami – więc mimo blasku reflektorów nie widziałem za wiele. Reflektorów też zresztą ubyło. Okna Piątki były umieszczone w fatalnym miejscu, dostępne jedynie z dwóch-trzech spiętrzonych łóżek czy stołów, ale w środku walczyło o życie prawie dwudziestu ludzi i efekty dały się zauważyć.

– Krzycz, żeby nie strzelali! – Szamocki sam musiał krzyczeć. – Zakładnik jesteś i tłumacz! Partyzanci nic im nie zrobią, byle nie przeszkadzali! No już, do cholery!

Było coraz głośniej, bo coraz więcej zablokowanych w Piątce żołnierzy dorabiało się stanowisk na zawleczonych pod okna meblach i waliło na oślep z karabinów. Patrycja odgryzała się im, na szczęście z kaemu, za słabego na ściany z betonu. Porykiwania silników i trzaski granatów dopełniały bitewnej melodii. Mimo wszystko hałasowi sporo brakowało do ogłuszającego i przez myśl mi nie przeszło, że Kaśka wywinie taki numer.

Ze poderwie się i pogna śladem bewupa.

– O kurwa – stęknął Szamocki.

Była szybka, naprawdę szybka. Zanim uwierzyłem w to, co widzę, a nogi wyrzuciły mnie zza węgła, mijała środek budynku. BWP mijał środek placu i dwaj z tych, którzy wyskoczyli oknami, zaczęli do niego strzelać. Z karabinów, ale każda kula, która nie trafiła w wóz, mogła trafić w Kaśkę. No i wyskoczyło ich trochę więcej niż dwóch.

Przed drzwiami naszej kwatery był nieduży okop i tylko dlatego pobiegłem dalej. I trochę z powodu irracjonalnej wiary w ludzki rozsądek.

Chyba miałem nadzieję, że tamci wezmą nogi za pas, Kaśka skoczy do okopu, a z baraku nikt do nas nie wygarnie. Niby nie było okien z tej strony, ale serie z kaemu wycięły we wrotach dziurę o gabarytach męskiego ramienia.

Wiara wiarą – karabin jednak przeładowałem. W końcu.

Śmigała gołymi piętami, których ucisk wciąż pamiętałem nad pośladkami; dół sukienki ciągnął się za biodrami, które kilkanaście godzin temu falowały w rytmie moich bioder. Była szalona w tym biegu i zbyt piękna, bym pozwolił jakiemuś spanikowanemu gówniarzowi do niej strzelać.

Nie przemyślałem tego, nie było żadnej świadomej decyzji. Był błysk ognia w kłębach kurzu posrebrzonego światłem lamp, ludzka sylwetka między ścianą baraku a burtą bewupa. Był wachlarz ziemnych krzaczków, wyrastających wokół nóg Kaśki, jej upadek i kolba podrywająca się do ramienia. A potem dzika, atawistyczna radość, kiedy ten, który próbował zabić, sam padał martwy.

Przełącznik ognia nastawiony był na trzystrzałową serię, a widoczność podła – ale od razu poznałem, że to koniec. Coś w szarpnięciu głowy w tył, w bezwładzie padającego ciała… Po prostu wiedziałem.

Pobiegłem dalej. Ale i tak się spóźniłem.

– Nie strzelajcie!!! – Akurat faktycznie nikt nie strzelał, więc było ją słychać chyba aż nad kanałem. – To nasi!!! Polacy!!! Nie strzelajcie!!!

Nie strzelali. Po prawej, między Czwórką a Piątką, bojowy wóz piechoty skręcił zręcznie, grzmotnął w ramię uskakującego człowieka, przewrócił i rozsmarował gąsienicą od krocza po głowę. Tak po prostu. W sekundę. Poderwany eksplozjami granatów kurz zdążył opaść – nie całkiem, lecz i tak wystarczająco, by wyłowić wzrokiem szczegóły. Po lewej płonęła szoferka MAN-a i mrugał karabin maszynowy drugiego bewupa. A pośrodku Kaśka klęczała i rzygała.

Zwaliłem się obok, opasałem ją oburącz w talii i przewróciłem. Na zachód od Piątki wciąż było dwóch żywych strzelców – chyba że skorzystali z pyłowej zasłony i zwiali – a z baraku wylatywały pierwsze wymierzone w bewupa granaty. Mój hełm, kamizelka, głowa, tułów i cała reszta były liczącymi się osłonami, więc choć było mi jej żal, ścisnąłem dziewczynę z całej siły i zmusiłem, by puszczała pawia na własny biust. Nic dziwnego, że się szarpała.

Nie odbiegła daleko w głąb placu, no i leżałem na boku. Dzięki temu obejrzałem sobie wszystko całkiem dokładnie. Jak dla mnie – zbyt dokładnie.

Bewup Sławka toczył się z początku powolutku, jak gdyby zrywami. Pewnie już wtedy szarpał się z gaśnicą, i stąd ta czkawka. Patrycja strzelała co parę sekund, rozsądnie, krótkimi, starannie wymierzonymi seriami, więc wyglądało to w sumie na przemyślany manewr, którego wprawdzie nie rozumiałem, ale który długo nie budził moich zastrzeżeń.

Dopiero kiedy skręcili, coś mi zaczęło świtać.

Ci w Piątce nie mieli broni przeciwpancernej – trochę wcześniej zrozumiałem, co wyczyniał pod masztem ten drugi bewup i dlaczego największa dziura w drzwiach wygląda tak, jak wygląda – ale wybuchy odłamkowych granatów na stropie grubości paru milimetrów też mogły załatwić BWP-1. Chyba. Nie miałem pewności, byłem za to prawie pewien, że Sławek też jej nie ma, i nie chciało mi się wierzyć, kiedy wjeżdżał między ścianę Piątki a bok ciągnika.

MAN oberwał – też chyba granatem – w prawy zbiornik, więc niby była w tym jakaś logika, ale zanim jeszcze dojechali na wysokość szoferki, ognista kula eksplozji wykwitła na włazie przedziału desantowego, dając przedsmak tego, co będzie dalej.

Przedsmak polowania.

Bo trudno to było nazwać walką. Wieża bewupa spoglądała wprawdzie w prawo, w stronę okien, ale i karabin, i działko milczały. Sławek też nie strzelał. Chyba nawet wypchnął na pancerz swój automat, oglądał się też raz po raz – przez sekundę miałem nawet wrażenie, że krzyżujemy spojrzenia – nie strzelił jednak. Nie miał czasu.

Płomienie hulały po szoferce MAN-a, wlewały się pod gąsienice stojącego obok bewupa.

Właściwie nie było ich tak dużo – po prostu gaśnica była mała, słaba, a Sławek co chwilę musiał nurkować we włazie, schodząc z drogi odłamkom i kulom. Głównie odłamkom – trzeba przyznać, że tamci raczej rzucali na słuch, niż świadomie zaciskali pętlę na własnych szyjach. Spośród strzelających też większość robiła to na oślep: Szamocki walił z kałasznikowa po zachodnich oknach i samych rykoszetów wystarczyło, by zdezorientowani obrońcy trzymali twarze z dala od otworów.

– Kurwa, co on wyprawia?! Kurwa mać!

Nie od razu zrozumiałem, kto się tak maże. Że to ja. I że w którymś momencie to nie ja Kaśkę, lecz ona moje ręce opasuje ramionami z całych sił.

Niepotrzebnie. Mimo wszystko nie zgłupiałem aż tak, by tam biec. Nie dało się niczego zmienić. Umrzeć co najwyżej. Sławek oszalał, ale miał przynajmniej swoją pancerną dziurę, do której mógł wskakiwać między kolejnymi tryśnięciami pianą. Naliczyłem ze dwadzieścia iskrzących rykoszetów, pod koniec poderwanego eksplozjami kurzu było tyle, że w ogóle nie widziałem bewupa – a on robił swoje. Musiał robić, bo kiedy wreszcie silnik ryknął z ulgą i zabrał trzynaście ton poharatanej blachy z tego piekła, nie dostrzegłem już pomarańczowych języczków ognia.

Nagle zrobiło się cicho. Wozy bojowe zataczały szeroki łuk gdzieś na południu, daleko za barakami. Nikt nie strzelał. Ktoś obstukiwał od środka bramę Piątki, ale niczego więcej nie próbował robić. Śmierdziało prochem, a ludziom chyba powoli wracał rozsądek.

– Zabieramy się, Kasia – wycharczałem jej w ucho. – Zabieramy się stąd.

Загрузка...