Autobus zjawił się przed dwunastą. W tej roli kontyngent używał południowoafrykańskiego Casspira, wielkiego jak stodoła, kołowego transportera, zaprojektowanego specjalnie z myślą o ochronie przeciwminowej. Ten konkretny egzemplarz był jeszcze większy z racji zamontowania dachowej wieżyczki z karabinem maszynowym. Miał uszkodzony tłumik i hałasował jak pluton czołgów. A jednak omal go nie przegapiłem.
Siedziałem po zawietrznej stołówki, myślałem o Kaśce i próbowałem się zalać wyżebranym u kucharza piwem.
Zorientowałem się niemal za późno: połowa sobotnich przepustkowiczów była już w środku, a sierżant dysponent wracał właśnie z dyżurki, zakładając hełm.
– Jedna chwila! – machnąłem mu w biegu. – Zabierzecie dziewczynę!
– Dziewczynę zawsze – skinął głową. Musiał być żonatym realistą, bo dał sobie spokój z hełmem, wieszając go przy biodrze i sięgając w zamian po papierosy.
Kaśka, tak jak myślałem i czego nie odważyłem się sprawdzać, kisiła się w naszym pokoju.
– Zbieraj się – rzuciłem w marszu. Minąłem stół, przy którym siedziała, i złapałem plecak.
Był spakowany. Wiedziałem, że będzie: tam, przy wykopie, poniosło ją, ale nie była idiotką, miała dziecko, trzydzieści cztery lata i dość rozsądku, by podjąć jedynie słuszną decyzję.
I faktycznie: nie protestowała, gdy przerzuciłem jej bagaż przez ramię i wyszedłem. Tyle tylko, że nie poszła za mną. Odczekałem chwilę, stojąc w progu, a potem westchnąłem, postawiłem plecak w widocznym miejscu – małe memento pod adresem sierżanta – i zawróciłem.
– Myślałem, że wszystko ustaliliśmy.
Dopiero teraz zaszczyciła mnie spojrzeniem.
– To dobrze myślałeś.
– Zbieraj się. – Miałem w żołądku litr Zemsty Allacha, a w żyłach resztki z wczoraj; stać mnie było na spokój. – Czekają na ciebie, oficerów zero. Lepiej nie będzie.
Jej język wędrował między zębami a wargą. Wyglądało to wyzywająco, ale jeszcze nie jak przymiarka do spluwania.
– To jedź. Ja się nie wybieram. Pracuję tu.
– Myślisz, że nie chcę? Tyle że to by była dezercja.
– Lepsza dezercja niż zdrada. Na krócej wsadzają.
– Kaśka, nie wygłupiaj się. To ostatnia okazja…
– Już się znudziłam? Szybki jesteś. Jeden numerek – i żegnaj mała? Nic dziwnego, że chodzisz bez obrączki.
W końcu zauważyłem, że nie ja jeden zaglądałem tego ranka do butelki. Schowała tę wczorajszą, ale coś w jej głosie i spojrzeniu powiedziało mi, że flaszka nie znikła ze stołu z powodu kobiecego umiłowania porządku.
– Piłaś? – zapytałem z niedowierzaniem.
– „Piłaś, nie jedź” – mruknęła. – Czyli odwracając: „nie jedziesz, wypij”. Powiedzmy, że chciałam zaakcentować swoje zdecydowanie.
– Jezu, Kasia… – Opadłem na taboret. – Co ty wyprawiasz?
– Aż tak ci przeszkadzam?
– Ty farbowana na czarno blondynko… Nie chcę cię oglądać w pudle. Albo w plastikowym worku.
– Aha. Powiedz jeszcze, że ci na mnie zależy.
– Zależy mi. – Odczekałem chwilę. – To co? Wyjedziesz stąd? – Pokręciła głową. – Dlaczego?
– Ktoś ci musi wybić ze łba durne pomysły. Ilona daleko, więc pozostaję ja.
Na zewnątrz zahuczał klakson. Czas mi się kończył.
– Co mam zrobić, żebyś wyjechała?
– A co proponujesz? – uśmiechnęła się kpiąco.
– Mogę ci odpalić część doli. – Nie musiałem się długo zastanawiać: brak atutów miewa dobre strony.
– Wypchaj się – poszerzyła uśmiech. Pomyślałem, że jest bardziej wstawiona niż ja. – A konkretnie? Część to ile?
– Dziesięć tysięcy? – zapytałem, trochę przekornie przekrzywiając głowę. Też nie czułem się trzeźwy.
– Ty sknero. Za współudział dostanę z piętnaście lat.
– Jaki współudział? To za to, że się wyniesiesz.
– Nisko mnie cenisz. Nie gadam z tobą.
– Nisko? Dziesięć tysięcy dolców za jeden numerek? Żadna panienka tyle nie bierze.
– Chcesz mnie obrazić? – zainteresowała się.
– A wyjedziesz, jak obrażę? – Wzruszyła ramionami. – Ile bierzesz za loda?
– Chcesz – odpowiedziała sama sobie, szczerząc zęby. Na pałającą oburzeniem nie wyglądała. – A ile dajesz?
– Amatorce po trzydziestce? Pięć dych, góra. I w złotówkach, nie zielonych.
Jeszcze jeden klakson. Zobaczyłem, jak wstaje, i nawet zdążyłem pomyśleć, że zmasowany atak zawsze daje rezultaty. Na gratulowanie sobie zabrakło czasu. Kolana Kaśki stuknęły o klepisko, coś rozepchnęło mi uda, a dziesiątka drobnych palców zaczęła zmagać się z guzikami rozporka.
Nie wiem, jakim cudem nie wywaliłem się o taboret.
– Wariatka… – Zatrzymałem się dopiero przy szafie.
– Bez przesady. Pięć dych pieszo nie chodzi. To dwie moje dniówki z ostatniej pracy.
– Zalałaś się – stwierdziłem z goryczą.
– No to co? – Zamiast wstać, postawiła taboret i oparła się łokciami. – Chuch ci przeszkadza? Przecież nie za całowanie płacisz. – Opuściła głowę; przez chwilę jej czoło spoczywało na dłoniach. – Zabawne. Jak będziemy mieli pecha, urodzę ci dziecko. A ty mnie nawet nie pocałowałeś.
Chciałem protestować, ale w porę ugryzłem się w język. Zdążyłem poznać smak paru kawałków jej ciała, ust też, ale zrozumiałem, że nie to miała na myśli. Przeskoczyliśmy jakiś etap, za szybko wylądowaliśmy w łóżku.
Zza drzwi dobiegł gniewny ryk silnika. Ostatnie ostrzeżenie. Nie dałem jej tego, co się każdej wykorzystanej dziewczynie należy jak psu buda, chociaż mieliśmy i malowniczy zachód pustynnego słońca, i wschód, i milion gwiazd nad głowami. Przepadło. Ale nadal mogłem zachować się jak należy. Złapać ją, jeśli nie za rękę, to za kark czy kudły, wywlec siłą, wepchnąć między skacowanych gówniarzy, którzy na całe życie zapamiętają, jak to kadra podoficerska pozbywa się zbyt nachalnych panienek.
Mogłem dać jej bezpieczeństwo i spokój sumienia. To więcej niż durny, romantyczny pocałunek. Potem, kiedyś, byłaby mi wdzięczna. A przynajmniej przyznałaby rację.
Oczywiście, jeszcze raz zachowałem się jak smarkacz. Klękając po drugiej stronie taboretu, biorąc w dłonie jej zdziwioną twarz i ostrożnie odnajdując ustami jej usta.
– Adam… wycofaj się z tego. Nie mogę patrzeć, jak kładziesz głowę pod topór.
– Ba – westchnąłem. – Sęk w tym, że to nie takie oczywiste. Na oko mamy całkiem spore szanse.
– Ale możesz się wycofać?
– No… nie za bardzo.
– Nie możesz – uściśliła – czy nie chcesz?
Nasze dłonie spoczywały obok siebie na stole, ale nie miałem odwagi jej dotykać. Coś się zmieniło. Chyba wtedy, gdy sprawdzałem, czy workowa ściana dzieląca nas od magazynu nie dorobiła się uszu. To ja zeskakiwałem z szafy, ale na ziemię powróciliśmy oboje. Wywołany pocałunkiem rumieniec znikł z jej twarzy. Zrobiła się rzeczowa, smutna, no i rzadziej patrzyła mi w oczy.
– To nie takie proste. Pamiętasz tego kierowcę, który woził nas w nocy? Sławka Fornalskiego? Sporo mu zawdzięczam, a właśnie on mnie w to wciągnął. Znam tylko jego i Chudzyńskiego. Gdybym chciał donieść, to na nich.
– Adam, to dożywocie. W takich sprawach nie ma kumpli.
– Gdyby nie Sławek, już bym nie żył. – Znieruchomiała po swojej stronie stołu. – Wpadliśmy w zasadzkę. Nad naszym kanałem, na takim samym mostku jak ten tutaj. Tylko że wtedy jeszcze całym. Pilnowali go turkmeńscy żołnierze. Płasko, dwa szańce z worków na przyczółkach, żaden partyzant za cholerę nie podejdzie. No i faktycznie nie podszedł. Za to żołnierze zmienili zdanie i przeszli pod sztandar Allacha. Wyjechaliśmy w ciemno, bez sprawdzania. No i pod naszym honkerem, saperów znaczy, pieprznęło całe przęsło.
Wylądowaliśmy dachem w błocie. Kierowca trup na miejscu, mnie przygniotło, tylko nos z wody wystaje, mało nie utonąłem. Zapalnik był tak ustawiony, żeby nie pod pierwszym wozem… A pierwszy jechał bewup Sławka, trzecia drużyna. Potem my, cysterna, którą eskortowaliśmy, i wóz Bruszczaka. Jak rąbnęło, ci niby rządowi żołnierze zaczęli do nas strzelać. Nad kanałem mieli snajpera z półcalowym karabinem. Przywalił bewupowi trzeciej w burtę, pod kątem prostym, zabił dowódcę. Potem jeszcze jednego chłopaka. Sławek ustawił wóz przodem, pociski przestały przebijać pancerz, no ale… Z przodu, okazało się, były zamaskowane okopy. Żadnego przedpiersia, ziemię gdzieś powynosili – po prostu dziury w ziemi. Prawie nie do trafienia z armaty. Zwłaszcza w tym dymie – bo cysternę oczywiście z miejsca podpalili. A w dziurach faceci z granatnikami. Zaczęli strzelać do naszych wozów. Bruszczak wycofał się, potem wspierał ogniem z daleka, ale że szwedów nie mieliśmy, gówno to dało. Ci z trzeciej próbowali wiać wozem przez kanał. Nie wyszło, bewup się zaklinował między skarpami. No to pouciekali pieszo. Wszyscy. Dobrze, że rannych ciągnęli. Zostałem ja, przyduszony honkerem, no i Sławek.
Przez godzinę bronił mnie w tym błocku. Sam. Turkmeni podchodzili wzdłuż kanału, Bruszczak nic nie mógł pomóc, śmigłowce przyleciały już po wszystkim. Pod koniec tamci byli tak blisko, że już granaty latały. Sławek zatrzymał z dziesięciu facetów. Nie wiem, jakim cudem. Wiem, że na jego miejscu najpierw posrałbym się ze strachu, a potem wiał śladem kolegów. A on nie: zobaczył, że żyję, nie mogę się ruszyć, więc został. Kurwa, nawet się jeszcze nie znaliśmy. – Zrobiłem krótką przerwę. – Myślisz, że po co ci trułem o ojczyźnie, lojalności? Nic nie mam do Polski, tyle że ona się na mnie wypięła, a Sławek nie. I teraz muszę wybierać między nieczułą suką a porządnym chłopakiem.
– Daj spokój Polsce. Chodzi o twoje życie. Nikt nie wymaga, byś zbawiał naród. Po prostu chroń własny tyłek.
– Mam go posłać za kraty?
Milczała. Szukała złotego środka.
– Więc może jego namów, by zrezygnował.
– Dostał list z domu. A właściwie od rodziny – poprawiłem się. – Bo dom im akurat zabrali. Mieszkali w pięcioro w dwóch pokojach: rodzice, on, siostra z mężem. W porywach jedna osoba miewa pracę. Nie płacili czynszu, bo niby skąd.
– Zarabiacie tu po tysiąc dolarów. Nie mógł…?
– Za krótko służy, nie uzbierał. I masz nieaktualne dane. Owszem, Wojsko Polskie nieźle płaciło. Kiedyś, jak się bawiło w wojenki na Bałkanach czy nawet w Iraku. Tu mamy realną, choć pełzającą wojnę. A w kraju kryzys finansów publicznych. Wiesz, o ile zdążyli mi obciąć dewizowe pobory, odkąd tu jestem? Równo o połowę. Nie ma pieniędzy – i już. Wybór jest prosty: albo lepszy sprzęt, wydatki na bezpieczeństwo, mniej żołnierzy wracających do kraju w trumnach, albo bardziej zadowolone wojsko, które jednak częściej ginie i psuje politykom notowania. Zresztą mamy coraz bardziej uzawodowioną armię. Niby dlaczego podatnik ma płacić profesjonaliście dwie pensje? A co do Fornalskich… Mieszkają w prywatnej kamienicy.
Stoi w dobrym miejscu i właściciel mocno się stara. Ostatni numer to skopanie siostry Sławka.
Była w ciąży, a jak pewnie wiesz, ciężarnych eksmisja nie tyka.
Pobladła. Zajęło jej to sekundę, nie więcej.
– Chcesz powiedzieć…?
– Oczywiście nie ma dowodów, że facet miał z tym coś wspólnego. Ot, szczęśliwy zbieg okoliczności. Brzuch blokował eksmisję, a tu nagle pojawia się paru łobuzów, flekuje dziewczynę w bramie i już po kłopocie.
Milczeliśmy jakiś czas.
– Ten twój Sławek… Naprawdę nie może inaczej…?
– Jeśli nie zdobędzie tej forsy, rodzina wyląduje pod mostem. A już teraz marnie się im układa. Wiesz, jak to jest: gorycz, wóda, ciągłe kłótnie. Bieda nie uszlachetnia. No i nie da się ukryć, że rodzina Fornalskich to nie wzorzec z czytanki młodego liberała. Nie są zaradni, nie są wykształceni. Te pieniądze, które im Sławek posyłał, rozeszły się w jakiś idiotyczny sposób.
Wpłacili na mieszkanie, developer ich oszukał, wkład przepadł… W efekcie ze służby Sławka są tylko długi. Bo oczywiście byli tak głupi, że wzięli kredyt.
– Ja to wszystko rozumiem – powiedziała cicho. – Ale to nie ty ich oszukałeś. Nie ty kopałeś tę dziewczynę. Dlaczego ty masz ryzykować całą swoją przyszłość?
– Teraz? – uśmiechnąłem się z goryczą. – Choćby po to, by nic ci się nie stało.
– Dlaczego miałoby mi się coś stać?
– Bo dałem dupy i wykreowałem cię na dobrego zakładnika. Jeśli zaczną coś podejrzewać… A czuję, że mnie pilnują. Wczoraj ledwie wychyliliśmy nos za zasieki, a już…
– Jesteś pewny, że ten Student…?
– Nie. Ale Chudzyński wie, że mam wątpliwości. Czyli trzeba mieć mnie na oku. Dlatego nic nie wiem. Nawet kto w tym siedzi oprócz nas. Ostatnio uprzejmie poprosił, bym nie wyjeżdżał na przepustki. Niby że coś mi się może stać, a niezastąpiony jestem. Ale tak naprawdę… Kasia, to milion dolców. Albo dożywocie. Mądry człowiek nie zaniedba niczego, mając taki wybór.
– Chcesz powiedzieć, że możesz nie mieć okazji, by zameldować o wszystkim żandarmerii – podsumowała.
– To wojna – zatoczyłem dłonią. – O wypadek nietrudno.
– Boisz się?
– Boję się zginąć bez sensu. Na przykład dla ratowania kilkuset państwowych pocisków.
Bo jeśli Szamocki ma rację, to za rok, dwa podatnik słono zapłaci za ich utylizację.
– Nie rozumiem – wyznała bez ogródek.
– Nasze BWP-1 to konstrukcja z lat sześćdziesiątych. Wtedy były rewelacyjne, a do początku osiemdziesiątych co najmniej dobre. Zachód miał już wozy piechoty z armatami automatycznymi, ale za to nasz mógł skasować ich czołg. Więc trzymał klasę. Potem pojawiły się czołgi z pancerzem kompozytowym i działko BWP okazało się…
– Adam, nie jestem z „Polski Zbrojnej”.
– Przepraszam. Od lat mówi się o wymianie jeśli nie bewupów, to przynajmniej ich uzbrojenia. Mamy w kraju tysiąc trzysta takich wozów. Są trzonem armii. Przezbrojenie wszystkich to duży wydatek. No więc paru facetów z WAT-u zaczęło kombinować, jak by tu ulepszyć starą amunicję do armaty 73 mm i za małe pieniądze uzyskać w miarę nowoczesny środek walki.
– I to te nowe pociski chcecie sprzedać Afgańczykom?
– Szwedzi kupili sporo poenerdowskich bewupów dla swoich oddziałów drugiego rzutu.
Mieli podobny problem z działem, więc zaproponowali współpracę. Oni dostarczyli zapalniki z programowanym czasem wybuchu, nasi opracowali niedrogą metodę zwiększenia szybkości pocisku i nowe głowice. Nie jestem ekspertem, ale zdaniem Szamockiego wyszły bardzo udane składaki. Tyle że zaraz potem w Azji zrobiło się bagno, zaczęliśmy tracić ludzi i Sejm zawołał wielkim głosem o nowoczesny sprzęt. No i wygląda, że w końcu doczekamy się wytęsknionych armat automatycznych.
– Nie bardzo rozumiem, co to ma…
– Właśnie zyskaliśmy tanią i naszą, rodzimą broń. Widziałaś wczoraj, że potrafi być skuteczna. Pierwszy strzał – i po kłopocie. A co robią decydenci? Na gwałt kupują stare, wychodzące z obiegu działka. Dwudziestomilimetrowe. Na poradziecki wóz bojowy to nadal starczy, ale już niemieckiego mardera czymś takim nie ugryziesz.
– Jesteśmy w NATO. Niemcy to nasi sojusznicy.
– Dzisiaj. Ale za dwadzieścia lat? Zakupy broni planuje się na pokolenie. Zresztą nie o Niemców chodzi. Posyłamy wojsko przeciw każdemu, kto podpadnie Amerykanom. Są dwie możliwości: albo trafimy na słabeuszy, których da się załatwić i starym bewupem, albo nadziejemy się w końcu na kogoś silnego. W jednym i drugim przypadku nowa dwudziestka niewiele nam daje. Poza tym BWP-1 to popularny wóz. Na nową amunicję znaleźliby się…
– Możesz się streszczać?
Fakt, poniosło mnie.
– Będziesz się śmiać – zastrzegłem się. – Ale pomyślałem, że taka kradzież to świetna promocja naszej amunicji.
Przez chwilę gapiła się na mnie z niedowierzaniem.
– Śmiać?! – wykrztusiła w końcu. – Chyba dzwonić po psychiatrę! Najpierw wieszasz psy na Polsce, a teraz mówisz, że kradniesz, by ratować nasz przemysł obronny, naukę i podatników?! Ty się słyszysz?
– Ludzka psychika bywa popieprzona – przyznałem.
– Nie wierzę – powiedziała twardo.
– Bo za dużo gadam. Powinienem powiedzieć po prostu, że rąbniemy coś, co lada dzień stanie się kłopotliwym odpadem. Więc nie ma powodów, bym odczuwał wyrzuty sumienia. Im więcej ukradniemy, tym więcej pieniędzy armia zaoszczędzi.
– No nie, trzymajcie mnie… Powiedz jeszcze, że się poświęcasz dla idei. Adam, marnujesz się tu. Do polityki, chłopie. Takiego odwrócenia kota ogonem to jeszcze…
– Mówię tylko, że jeśli pójdzie dobrze, zyska Polska i my. Na drugiej szali mam sprzedanie… no, właściwie przyjaciela. A teraz jeszcze narażanie ciebie. Oczywiście wywalą mnie z wojska. I posadzą. Ostatecznie mogłem przyjść z donosem wcześniej i nie wchodzić w to tak głęboko.
– Głęboko?
– Masz ochotę na spacer?
Wiatr nie łagodził upału, było za to pusto. Minęliśmy tłustą plamę, którą pozostawił wzgardzony przez nią casspir, i pomaszerowaliśmy ku wykopowi. Dmuchało w plecy – może dlatego przeszła jeszcze kilka kroków, kiedy zatrzymałem się obok zjazdu. Posłała mi zdziwione spojrzenie.
– Dół już był – wyjaśniłem. – Profile też. Ale to my je zespawaliśmy. Znasz przysłowie o dobrych chęciach? Z nudów zrobiłem wyliczenia i wyszło mi, że za parę groszy można zbudować porządny magazyn. Teraz paru ludzi pamięta, że to plutonowy Kulanowicz jeździł do sztabu, agitował, załatwiał elektrody. I jak ktoś podpieprzy dach…
– Dach? Podpieprzy?
– Kratownice. Wykombinowałem tak, by po górnym pasie dało się przejechać. Nie znasz się, więc nie będę ci tłumaczył, w czym problem. Krótko: jeśli po wszystkim przyjrzy się temu podejrzliwy fachowiec, może wyciągnąć wniosek, że robiłem dach bardziej z myślą o moście niż dachu.
– Chcecie…? – Niepewnie przesunęła palcem z kratownicy na odległą sylwetkę zniszczonego mostu.
– Nikt nie będzie szukał ciężarówki na wschodnim brzegu. Niby jak miała przejechać przez kanał? I po co? Tam nic nie ma. Pustynia aż do afgańskiej granicy.
– Może głupia jestem – wzruszyła ramionami – ale nie bardzo rozumiem, jak chcecie to zrobić.
– Nie my. Afgańczycy. Ja też nie wiem, jak chcemy to zrobić, ale tyle nam Chudzyński powiedział – że większą i gorszą część roboty odwalą tamci.
– Gorszą? – zmrużyła oczy. Wytrzymałem jej spojrzenie.
– Ma być bez ofiar – powiedziałem cicho. – Nie patrz tak. Nikt nikomu nie chce robić krzywdy. I technicznie to jest do zrobienia. W nocy czuwa tu czterech ludzi. Praktycznie trzech, bo ten w budynku się nie liczy. Kamera nie obejmuje polem widzenia okolicy baraków, więc jeśli uda się przemycić Afgańczyków do środka… Zostają dwa obsadzone schrony i jeden żołnierz w wozie dyżurnym.
– Czterech? – Zaskoczyłem ją. – Tylko?
– Pomnóż to przez trzy, bo skład warty to trzy zmiany. Masz dwunastu. Plus dowódcę i pomocnika. Po dobie służbę obejmuje następna czternastka. To w sumie dwudziestu ośmiu chłopa. Praktycznie cały pluton. A Bruszczak musi jeszcze upchać w grafik patrole, przepustki, pomoc przy przeładunkach, choroby, delegacje… Wyobraź sobie teraz, że choćby tylko jeden wartownik jest nasz, a Afgańczycy przychodzą z paralizatorem. – Coś drgnęło w jej twarzy. – No właśnie. To dlatego spanikowałem. Ci faceci, na których wczoraj polowaliśmy… Chudzyński mówił o środkach nasennych dla wartowników, ale na wypadek komplikacji miały być i paralizatory. Są tu dość popularne, odkąd w modę weszły porwania. I oto zjawiają się faceci z paralizatorem. Pomyślałem, że to już.
– Więc postanowiłeś się mnie pozbyć – dokończyła cicho.
– To akurat postanowiłem na początku – sprostowałem. – W nocy przestraszyłem się, że mogę nie zdążyć. No i spaprałem sprawę. Pomyślałem, że gdyby to już teraz, lepiej, by widzieli w tobie moją dziewczynę.
Milczała jakiś czas. Nie patrzyła na mnie.
– Mało spałam – mruknęła w końcu. – Nie za bardzo mogę myśleć. Może po prostu powiedz, co teraz będzie.
– Jak zakabluję tamtych? Pewnie dostanę większy wyrok od Chudzyńskiego. Sęk w tym, że najpierw zacząłem spawać te kratownice, a dopiero potem on się zjawił. Wyjdę na inicjatora.
Nie uwierzą, że to miał być dach.
– Zamkną cię? – zmarszczyła brwi.
– W areszcie. Wątpię, czy da się coś komuś udowodnić. Jeśli Sławek i Chudzyński nie puszczą farby, sprawa zostanie umorzona. Odsiedzę w celi parę miesięcy, a potem wylecę z wojska jako psychol z urojeniami. To optymistyczny wariant. Gorszy: idziemy siedzieć całą paczką. I całkiem gówniany: jako koronny świadek nie dożywam procesu.
Odwróciła się, ruszyła w stronę baraków. Pod wiatr i pył, więc zwieszona głowa była jak najbardziej na miejscu.
– Więc co? – spytała z bezsilną złością. – Zero wyboru?
Wahałem się, czy to mówić. Wiatr zdecydował za mnie. Zaatakował nagle ze zdwojoną furią, oślepił. Nie musiałem nikomu patrzeć w oczy. Niepowtarzalna okazja.
– Miałbym na mieszkanie, żonę, dziecko i własną firmę. Na życie. Bez tej forsy…
Wyszłabyś za bezrobotnego? Bo żadna normalna nie wyjdzie.
Chyba nie posłała mi zdumionego spojrzenia. Błogosławiony pył Kara-Kum. Szliśmy właściwie na oślep.
– W Polsce jest gnój i jeszcze długo będzie. Może kiedyś się poprawi i znajdę pracę, z której da się utrzymać rodzinę. Ale wtedy będę już za stary, by jakaś dziewczyna… Przesram życie, rozumiesz? Muszę sobie znaleźć kogoś do kochania, Kaśka. Teraz, nie kiedyś tam. Muszę.
Bo bez tego już dłużej…
Nie odezwała się. Byłem jej za to wdzięczny. I prawie nienawidziłem. Za delikatność, zrozumienie też można nienawidzić. Jeśli okazuje je ktoś taki. Coraz bardziej pożądany i coraz bardziej niedostępny.
Przespała się ze mną. I co z tego? Była dziennikarką, była niebanalna, wybijała się ponad przeciętność. Pewnie miała na koncie dziesiątki takich przygód. Albo, co gorsza, dwie, trzy.
Dziewczyny z klasą rzadziej skaczą z łóżka do łóżka. Ale też rzadziej wiążą się na stałe z takimi jak ja. Kobietom powinno się ustawowo zabronić posiadania klasy, tego ulotnego cholerstwa, które sprawia, że rozkochują cię w sobie, nie dając równocześnie nic w zamian.
Weszliśmy między baraki. Osłaniały trochę od wiatru, więc w końcu nasze spojrzenia się spotkały.
– Załóżmy, że to w ten weekend – powiedziała rzeczowo. – Jak to sobie wyobrażasz? Co się stanie?
Łatwizna. Rozegrałem to w wyobraźni z tysiąc razy.
– Są cztery cele – zacząłem odchylać palce. – Żadnych ofiar. Zataić jak najdłużej fakt kradzieży. Skierować pościg na zachód. No i wyłgać się z udziału w całej imprezie.
– Kaszka z mleczkiem – rzuciła sarkastycznie.
– Aż tak to nie, ale… Chudzyński mówi, że przy dobrym ustawieniu nie będzie problemu z zaskoczeniem wartowników. O ile w ogóle zajdzie taka potrzeba. Mogą spać. Albo być od nas – wyjaśniłem, widząc pytające spojrzenie.
– Cała zmiana? – zmarszczyła brwi. – Niby jakim…?
Nie dokończyła. Sama znalazła odpowiedź.
– Bruszczak, Grzywacz i Szamocki – wyliczyłem. – Oni decydują, kto, gdzie i jak pilnuje.
Taki wspólnik byłby bezcenny. Więc pewnie doktorek któregoś zwerbował.
– Bruszczak? – zasugerowała.
– Bo toleruje tu taki burdel? – uśmiechnąłem się mało radośnie. – I widać od razu, że desperat? Pozory mylą. Te przepustki i picie na terenie baz wojskowych wymyślili w samej Warszawie. Nowa moda. Jakiś psycholog stwierdził, że lepiej dać się facetom wyszumieć po służbie. Mamy tu samych zawodowców, teoretycznie poważnych, odpowiedzialnych fachowców, którzy wiedzą, kiedy wolno sobie pofolgować. Wypoczną, rozładują stres, dłużej wytrzymają.
Rzadsze zmiany, mniej nowicjuszy, mniej ofiar, niższe koszty, przelotów choćby. Same korzyści.
– No dobrze. Nie wiemy, który z nich.
– W weekendy zwykle na miejscu jest tylko jeden. Może wystawić wartowników napastnikom i tak pokierować resztą wojska, by mało szkodziła, a sama nie ucierpiała. Gdyby do dyspozycji byli ci czterej Afgańczycy, można by się pokusić o błyskawiczne opanowanie Piątki.
Wbiegasz, totalne zaskoczenie, bierzesz gości pod lufę, wiążesz i po kłopocie. Tak to chyba planowali.
– Wiążesz? Bawiliby się w takie…?
– Z Amerykanami nie. Z nami… – uśmiechnąłem się lekko. – Wiesz, dlaczego nasi w Iraku tak uparcie jeździli polskimi honkerami, chociaż dostali amerykańskie hummery?
– Aha. – Zrozumiała.
– Żyj i daj żyć innym. Ja cię nie zabiję, to i ty mnie kiedyś może nie zabijesz. No, mniejsza o to. W każdym razie jeśli mamy działać sami, pewnie spróbujemy zablokować… – zawahałem się – uczciwych. Parę serii po ścianach i bez rozkazu żaden nosa nie wychyli. A dowódcy albo nie będzie z nimi, albo nie wyda takiego rozkazu.
– Parę serii? Czyli jednak walka?
– Niekoniecznie. – Ująłem jej dłoń, raczej dla przyjemności niż z potrzeby. A także by sprawdzić, czy jeszcze mogę. Mogłem. Stanęliśmy obok transzei wykopanej za latrynami. – Patrz. Masz pod ogniem z flanki całą ścianę Piątki, no i drzwi. Zaręczam ci, że w tym plutonie nie ma ani bohaterów, ani idiotów. Śpiewająco dadzą się zablokować.
– To tylko dwie ściany – zauważyła.
– Mamy tu więcej stanowisk strzeleckich. Wystarczy wybrać dwa dobre, by pokryć ogniem wszystkie wyjścia.
– I nikt nie zginie? – Nie wyglądała na przekonaną.
– Jeśli nikt nie zgłupieje, skończy się na strachu.
– I hałasie.
– Dookoła jest pustynia. Myślisz, że czemu tak nas tu mało? Bo do ochrony więcej nie potrzeba, a w razie gdyby któryś magazyn pieprznął, straty będą mniejsze.
– Ale… gdzieś w pobliżu jest wojsko?
– Najbliżej mamy bazę ogniową. Haubice 155 mm. Jesteśmy w zasięgu ich ostrzału; na wezwanie pierwszy pocisk spadnie we wskazane miejsce po minucie. Po pięciu minutach mogą tu być myśliwce z bombami kasetowymi. Po siedmiu śmigłowce szturmowe, a po dwudziestu pięciu czołgi. Ale nie będą. Wiesz dlaczego? – Oczywiście pokręciła głową. – Bo to teren wojskowy. Jeszcze z czasów radzieckich, oznakowany tablicami, bezludny. Tubylcy wiedzą, że nie wolno tu wchodzić, a jak który wejdzie, to oberwie bez pytania, i to nie z karabinu, tylko od razu z armaty. Właśnie dlatego urządzono bazę amunicyjną w takim miejscu. Możemy bez wahania strzelać do wszystkiego, co się rusza. A jak się ma takie uprawnienia, pluton zmechanizowany, nocną kamerę, zaminowane przedpole i taki jak tu, otwarty teren, to dopiero parę kompanii partyzantów może człowieka nastraszyć.
– A ta baza ogniowa…? Nie zorientują się?
– Za daleko. Wystarczy odciąć uczciwych od radia. A dostatecznie mocne nadajniki mamy tylko w wozach i dyżurce.
– No dobrze, powiedzmy. Zero ofiar i alarmu. Co dalej?
– Mamy własnego stara. Będzie pewnie załadowany. Wystarczy wyjechać z magazynu – wskazałem barak numer 3. – Gorzej z mostem, ale żuraw powinien w kilkanaście minut przewieźć kratownice nad kanał. Wykop i południowe baraki są w jednej linii. Ci w Piątce nic nie zobaczą, bo stołówka zasłania. Ułoży się most, star przejedzie, kratownice wrócą na miejsce, zatrzemy ślady i poczekamy.
– Na co?
– Na odsiecz. Pewnie do rana, więc będzie czas posprzątać. W nocy zjawi się co najwyżej lotnictwo. Zwłaszcza jak dostaną meldunek, że sytuacja w składnicy jest opanowana.
– A dostaną?
– A czemu nie? To rozległy teren. Cóż w tym dziwnego, że dowódca i paru innych, przypadkowo przebywających poza kwaterami w momencie ataku, broniło się całą noc w którymś schronie? Albo dało nogę na zewnątrz, a rano wróciło, opanowało jeden z wozów i nadało meldunek? Jak się nie wie, że to wszystko robota samych Polaków, cała historia trzyma się kupy i brzmi wiarygodnie.
– Nie dla mnie – rzuciła ponuro.
Ruszyliśmy w stronę mojej kwatery. Zastanawiała się, marszcząc czoło. Posępna, zmartwiona. Nie oglądałem jej jeszcze w tej postaci. Ale i taka mi się podobała.