– Adam? Śpisz?
Spałem, ale obudziła mnie. To znaczy, tak myślałem z początku: że to ona. Łóżko było ciasne, nas dwoje, a w dodatku w tym specyficznym, łóżkowym znaczeniu tego słowa byliśmy sobie obcy, co cholernie utrudnia wspólny nocleg. Budziłem się więc niejeden raz, miałem myśli i sny pełne Kaśki i siłą rzeczy teraz też pomyślałem o niej.
– Ktoś przyjechał – skomentowała ryknięcie silnika.
Na dworze było szaro, co w warunkach wiosny, naszej bazy i soboty oznaczało jeszcze noc.
– Wóz dyżurny – wymamrotałem. – Od czasu do czasu przejeżdża z miejsca… – przerwałem, by ziewnąć.
– Nie. – Miała głos przytomniejszy od mojego i leżała z głową na poduszce, nie próbując się poruszać. Żadnego przeciągania się, tarcia oczu. Ten etap miała za sobą. Czort wie, jak długo leżała tak, wpatrując się w mój profil.
– To bewup. – Wyjąłem dłonie spod koca, zacząłem rozcierać odrętwiałą twarz. – Znam ten dźwięk. Może…
– Mówię ci, że ktoś przyjechał. Był też samochód.
To zmieniało postać rzeczy.
– No to nastaw się na hałasy – mruknąłem ponuro. – To musi być wóz amunicyjny, a amunicję mamy tam – wskazałem ścianę z worków.
– A jak to autobus? Może odwołali alarm.
– No… może. Lepiej by było – rzuciłem bez przekonania. Jeszcze się całkiem nie obudziłem, ale zaczynałem sobie przypominać, jak cholernie brakuje mi ostatnio szczęścia. Inna sprawa, że nie wiedziałem już, które z wzajemnie sprzecznych rozstrzygnięć uznałbym za to szczęśliwe.
– Bruszczak mnie odeśle? – Usiadła nagle, krzyżując pod kocem nogi. Poczułem jej kolano na udzie i od razu zaczęło mi się robić cieplej kilkanaście centymetrów dalej.
– Odeśle? – powtórzyłem machinalnie.
– Tu miało być bezpiecznie. Ale po tym wczorajszym…
– Bruszczak nic do ciebie nie ma – zaprotestowałem dla zasady. Akurat w tym momencie wyobraziłem go sobie stojącego w portkach od piżamy przed jakimś ważniakiem i tłumaczącego się z damskich majtek powiewających na wietrze.
– A do ciebie? Nie wyglądałeś wczoraj jak jego pupil. – Nie próbowałem zaprzeczać. – Nie chcę być zarozumiała, ale oni wszyscy mogą ci trochę zazdrościć.
– Zazdrościć? – Przez to kolano, którego nie cofała, byłem mocno rozkojarzony. Moje spodenki też powiewały na wietrze, co ważniakom w mundurach pewnie nie przeszkadzało, ale mnie bardzo. Właśnie dotarł do mnie rozmiar wczorajszej hańby. Nie ma nic żałośniejszego od gołego faceta, który niczego nie zdziałał i już nie zdziała.
Za późno ugryzłem się w język. A ona była zbyt spostrzegawcza, inteligentna… no i wrażliwa.
Zabolało ją. Wiedziałem, że kłapiąc bezmyślnie dziobem, sprawiłem jej przykrość. I miałem przynajmniej tyle honoru, by natychmiast spróbować to naprawić.
– Jezu, przepraszam… – Byłem tak skruszony, że odważyłem się wziąć ją za rękę. – Przecież wiesz, że to nie… Jeszcze się nie obudziłem, to dlatego. Jasne, że mają mi czego zazdrościć. To znaczy…
– …tak im się wydaje – dokończyła. Jej twarz mówiła: „Jestem duża, wiem, że życie to nie bajka”.
Ścisnąłem jej palce.
– Cieszę się, że tu jesteś – powiedziałem. – Naprawdę.
No pewnie. Pozwalała nie myśleć o Ilonie. To znaczy: myśleć rzadziej.
Siedziała jakiś czas, spoglądając na ścianę. Gdzieś na zewnątrz zajęczał rozrusznik.
Ciężarówka, chyba star 6x6, powoli przetoczyła się za oknem.
– Mogę ci zadać pytanie? – usłyszałem stłumiony od skrywanego napięcia głos Kasi. – Tylko że… niedyskretne.
– Najwyżej nie odpowiem.
– Odpowiesz – zapewniła jeszcze ciszej.
– No to wal.
Jeszcze się wahała. Nagle zacząłem się bać.
– Adam… Jeżeli nie… Możemy uznać, że po prostu nie było… no, rozmowy? Nie chcę… Z dawnych kumpli właściwie nikt mi nie pozostał i nie chciałabym, żebyśmy i my…
– Zawsze będziemy kumplami. Spoko – posłałem jej uśmiech. – Nie obrażam się tak łatwo.
Pytajcie, Sosnowska.
Zapytała.
Wkładając rękę pod koc i zaciskając dłoń na tym draniu, który tak mnie sponiewierał w nocy.
Mieścił się bez trudu w jej ciepłych, nieruchomych palcach. Może ze dwie, trzy sekundy.
A potem stopniowo przestał się mieścić. Byłem półprzytomny z wrażenia, niemal pewny, że serce wyjdzie mi gardłem albo po prostu pęknie; nie potrafiłem poruszyć ani jednym mięśniem, ale tam, pod jej palcami, miałem moc tej ciężarówki zza ściany.
Patrzyła mi w oczy. Nadal bez uśmiechu, z powagą. Ale i czymś zbliżonym do ulgi, do radosnego zdziwienia.
– To dlaczego? – zapytała szeptem, w którym wyrzut mieszał się z tkliwością. – Myślałam, że…
– Kasia… – z ogromnym wysiłkiem przepchnąłem ślinę przez gardło. – Co ty… robisz?
– Jeszcze nic. – Fakt, jej dłoń nie poruszyła się. – Nie wiem, czy mogę. Czy chcesz.
To jej lewa dłoń była tą mądrą, dobrą, kochaną. Ale ściskałem w spoconych nagle palcach prawą, więc tę przyciągnąłem do ust, by złożyć delikatny pocałunek.
Teraz już wiedziała. Wcale nie musiałem posyłać jej w górę żartobliwego uśmiechu czy słów.
– Dziewczyny zawsze mogą. A my zawsze chcemy.
Polubiłem ją kiedyś, bo zareagowała błyskiem zębów na mój pierwszy, siłą rzeczy wymuszony, jak to przy obcych, żart. I potem zawsze się śmiała, gdy choć odrobinę starałem się ją rozbawić. Nie wiem, czy kobiety zdają sobie sprawę z tego, jak to podnosi mężczyznę we własnych oczach, czyniąc atrakcyjniejszymi je same. Pewnie tak. Ja aż do tego poranka nie miałem pojęcia, jakim błogosławieństwem może być uśmiech dziewczyny, którą już się zdobyło i która przekłada udo nad twoimi nagimi biodrami, by opasać je zdecydowanym uściskiem, dawać i brać.
To biel jej zębów sprawiła, że przestałem się bać i że wszystko poszło tak dobrze. No… może jeszcze i to, że obudziła się wcześniej, a jej myśli, podobnie jak ciało, nie zamierzały wyślizgiwać się spod koca. Była tak gotowa, jak tylko gotowa może być kobieta. Zanim zdążyłem się zachwycić, byłem w środku. Albo raczej: ona tkwiła na mnie.
Nie próbowałem niczego zmieniać. To ona była tą odważniejszą i to ona miała prawo do małej zemsty za to, co jej wczoraj zrobiłem – nie robiąc niczego. Nie mówiąc już o najważniejszym: jej wyczuciu sytuacji.
Poprowadziła mnie ku rozkoszy jak dobry, wyrozumiały nauczyciel tańca stremowanego ucznia.
– Masz mi patrzeć w oczy – powiedziała zaraz na początku. – I nie spiesz się.
Patrzyłem. To powinno być trudniejsze: tak naprawdę byliśmy parą obcych ludzi, dwoma znakami zapytania, które przypadkiem zahaczyły o siebie. I nie miała szarych tęczówek. Ale byłem pełen Kaśki, od czubka mózgu po końce palców u nóg, i to, co w trakcie co śmielszych marzeń budziło me obawy, teraz nie nastręczało ani odrobiny trudności. Uciekałem ze spojrzeniem tylko dlatego, że na dłuższą metę nie dało się znieść równocześnie widoku jej twarzy i wszystkiego, co mi oferowała.
Strasznie późno przypomniałem sobie o jej piersiach. Prawie się nie całowaliśmy, więc w pewnym sensie przez cały czas była daleko. Nie miałem o to żalu. Nie można oglądać kogoś, kogo się obsypuje pocałunkami, a ja pożądałem jednakowo silnie obu tych doznań. Nie było więc szans, by moje usta zabłądziły na któryś z niewysokich, napinających luźną koszulkę pagórków.
Ale ręce mogły. Wpuściła moją dłoń i nawet nachyliła się ku niej, poddając pieszczocie, lecz przycisnęła łokcie do boków, kiedy próbowałem unieść koszulę.
– Nie – wymruczała. – Kiepskie są.
– Na pewno nie.
– Nie chcę. Proszę.
Zrobiłbym dla niej wszystko. Czułem, że nie ma racji, ale nie próbowałem więcej jej rozbierać. Nawet nie sięgałem tam. Błądziłem rękoma po jej udach, podbiciu stóp, biodrach, policzkach… Wystarczało mi to.
Jej chyba też. I zagapiła się, przeoczyła moment, kiedy patrząc jej w same środki źrenic, przestałem cokolwiek widzieć. Nie zwolniła w porę, nie dała mi odetchnąć.
U Hemingwaya pod bohaterami zakołysał się świat. Mnie nie dane było tego dostąpić.
Ale kiedy uniesienie opadło, ujrzałem nad sobą trochę rozkojarzony, lecz przede wszystkim przyjazny, wolny od wyrzutu uśmiech spoconej Kaśki i pomyślałem, że po szalonym pijaństwie nie przyjdzie kac.
– Nie… Nie wyszło? – zapytałem rwącym się szeptem. – Ty nie…?
– Ale prawie – pocieszyła mnie.
– To jeden ci wiszę.
Objąłem ją i przytuliłem.
Spaliśmy do dziewiątej. Żadne z nas nie zmalało, ale dopasowaliśmy się do siebie jak para łyżek i nagle przestaliśmy sobie przeszkadzać. Gdyby nie pukanie, pewnie nie wstalibyśmy przed południem.
– Zaraz koniec śniadania – usłyszałem zakłopotany głos Sławka. – Lepiej się pospiesz.
Odszedł, nie próbując ruszać klamki.
– Ładne mi wojsko – powiedziała Kaśka zrzędliwym tonem, wyłażąc spod koca i sprawdzając godzinę. – Okradną was, a wy się nawet nie zbudzicie.
– Też się cieszę, że panią widzę, pani redaktor. Wsunęła stopy w tenisówki, podeszła do łóżka Grzywacza, podniosła wczorajsze szorty oraz, pytająco, brew.
– Pasuje?
– Zależy, co planujesz na dzisiaj. – Przemogłem się i rezygnując z owijania się kocem, podszedłem do okna. Miało i zasłonę, i firankę, ale obie w symbolicznych ilościach. Trzeba było trochę pokombinować, by zabezpieczyć strategiczne kierunki. Oczywiście od razu się zorientowała.
– To na moją cześć? – wyszczerzyła zęby. – Zazdrosny?
– A mam prawo czuć się zazdrosny?
Nie wiem, po co to powiedziałem. Inna sprawa, że mogła rozładować napięcie jednym żartobliwym unikiem. Zamiast tego obdarzyła mnie poważnym, niemal smutnym spojrzeniem.
– Przepraszam. – Zaskoczyła mnie do tego stopnia, że dałem spokój firance, tracąc tym samym pretekst do stania tyłem i oglądania się przez ramię.
– Przepraszam?
– To znaczy… na wszelki wypadek. – Posłużyła się kobiecą intuicją i rzuciła mi spodnie.
Mogłem stanąć jak należy, twarzą do rozmówcy, niby to przypadkiem zakrywając dolne partie brzucha. – Kilkanaście lat przerwy. Sama po sobie widzę, jaka inna jestem, więc pewnie ty też…
Ale tamten Adam… Jak to powiedzieć… No, nie byłeś łatwy.
– Proszę?
– Nie zaliczałeś panienki po panience.
– Aha – mruknąłem bez entuzjazmu.
– Po prostu poważnie do tego podchodziłeś – pocieszyła mnie, trafnie zgadując, że nie wziąłem tego za komplement. – Nie zrozum mnie źle: to fajnie, kiedy ktoś obchodzi się z tobą jak z jajkiem. Podobało mi się to u ciebie, słowo. Tylko teraz się boję… Nie chcę cię urazić.
Skrzywdzić – poprawiła się odważnie. – Porządny facet ma wyrzuty sumienia, skrupuły… – Westchnęła. – Cholera, ciężko się z tobą rozmawia.
– Kasia – powiedziałem cicho – ja nic nie mówię. Udało mi się ją najpierw zaskoczyć, a zaraz potem rozśmieszyć. I wyraźnie rozładować napięcie.
– Widzisz, z jaką kretynką się zadajesz? Nic dziwnego, że piszę w gazecie dla bab. A propos… – podniosła kusą sukienkę ze stojącym kołnierzem i wycięciami w okolicy ramion. – Dostanę od Bruszczaka wywiad w czymś takim?
– Na pewno – rzuciłem bez entuzjazmu, zaczynając się ubierać. – Tylko nie wiem, czy będzie mówił z sensem.
– Taka seksowna? – ucieszyła się. Po czym stanęła plecami do mnie i jednym ruchem pozbyła się koszuli. Nie miałem wcześniej okazji oglądać jej pośladków, więc ocknąłem się dopiero, gdy znikły pod bielą koktajlowej sukienki.
– Daj spokój – zaprotestowałem. – Chyba nie chcesz…?
– Atak zazdrości numer dwa?
Pewnie nie odezwałbym się już słowem – zwłaszcza że trafiła – ale spod szafy widać było akurat okolice naszego ufortyfikowanego parkingu. I stojący tam transporter z czerwonymi znakami na tle białych kwadratów.
– Cholera…
Ludzie zwykle uśmiechali się na widok pancernej sanitarki. MTLB to nie śmigłowiec, ale mógł dotrzeć niemal wszędzie, dzięki gąsienicom omijał zaminowane odcinki dróg, a czerwone półksiężyce, namalowane obok czerwonych krzyży, mocno redukowały ryzyko świadomego ataku. W kraju, gdzie każdy musiał się liczyć z nagłym i poważnym uszczerbkiem na zdrowiu, taki widok w sposób naturalny podnosił na duchu, i to niezależnie od postawy patrzącego wobec wojny. Byłem chyba jedynym w promieniu setek kilometrów malkontentem, odnoszącym się do sanitarki z niechęcią.
– Myślisz, że kogoś przywieźli?
– Przywieźli? – posłałem jej roztargnione spojrzenie.
– No wiesz… Następnego z tych czterech. Albo któregoś z naszych.
Zrozumiałem, że pyta o ciała.
– Trupów nie wożą – mruknąłem. Szybko uzupełniłem strój o buty i podkoszulek. Już z dłonią na klamce powiedziałem: – Zdejmij to i włóż coś… skromnego.
– Słucham? – popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Cicha, skromna, nieśmiała. Typ kury domowej. Taka masz być. Wybierz coś odpowiedniego, przyjdź na stołówkę i za dużo nie gadaj. – Jej wzrok był już wystarczająco twardy, bym przypomniał sobie o najważniejszym. – Proszę.
Kapitan doktor Chudzyński był z grubsza w moim wieku, miał zbyt wydatny jak na oficera brzuch, przerzedzone włosy i bladoniebieskie oczy. Kiedy się postarał, potrafił budzić sympatię. Tego ranka jego notowania w oczach zgromadzonych na stołówce podniosła skrzynka świeżutkich pączków, napoleonek i temu podobnych wypieków, którą przywieźli medycy.
– Sam? – Bruszczak poklepał taboret na wypadek, gdybym próbował wybrać bardziej zaciszny stół. – Koleżanka śpi?
– Nie obrażać dam – zaprotestował lekarz. W spojrzeniu, które mi posłał, doszukałem się czegoś dziwnego. Ale tego ranka, po nocy z Kaśką, o każdym spotkanym po drodze mógłbym powiedzieć to samo. Na złodzieju czapka gore.
– Damie wypada spać do południa – pouczył go Czarek.
– Ale nie damie pracującej. Widziałem Trysię: urzęduje, aż iskry z komputera lecą. To tylko wy się byczycie, panowie liniowi. My, logistycy, harujemy na okrągło.
Podał mi dłoń. Uścisk miał, że daj Boże każdemu, choć nie wyrósł wyżej niż Kaśka.
– Oni nie o plutonowej Górskiej – powiedziałem z nieco zakłopotanym uśmiechem. – Mamy tu dziennikarkę.
– Kto ma, to ma – mruknął Bruszczak. Nie chciał jednak uchodzić za tępego zupaka w oczach gościa, poprzestał więc na tym i zajął się pączkiem. Zauważyłem, że powieki ma mocno zaczerwienione. Może od wypatrywania wroga, może od szukania prawd życiowych na dnie kieliszka.
Szamocki też nie wyglądał kwitnąco.
– Te głupie kutasy wystrzelały pół ciężarówki granatów! – Postawił kubek jak pieczęć pod wyrokiem na śmiertelnego wroga. – I ani jednego szweda, wyobrażasz sobie?!
– Walczymy ze Szwedami? – zainteresował się uprzejmie doktor Chudzyński. – Przeszli w końcu na drugą stronę? Zawsze mówiłem, że im ten ich socjalizm powyżera mózgi.
– Porucznik mówi o pociskach do bewupa – wyjaśniłem. – Tych z zapalnikami Boforsa.
Mogłem sobie darować tę kwestię, ale i on nie musiał udawać ignoranta. Bywał tu często i bez wątpienia przyszło mu wysłuchać co najmniej jednego wykładu Szamockiego.
– A, te… – udał, że sobie przypomina. – Cóż, może są za drogie. Kontyngent znów jest niewypłacalny. Nie zdziwcie się, jeśli to będzie ostatnia taka dostawa – uniósł łyżeczkę z kawałkiem kremówki. – Jest możliwość, że tyły przejdą na suchy prowiant. Dla linii są na razie warzywa i normalne mięso, ale my, nieroby… – Zgarnął ustami zawartość łyżeczki i z błogą miną zaczął powoli poruszać dokładnie wygoloną szczęką. – Aha, no i z podwyżki nici.
Bruszczak zastygł z końcówką pączka w dłoni.
– Nie będzie waloryzacji? – zapytał z niedowierzaniem.
– Też – rzucił niedbale Chudzyński.
– Co pan pieprzy?! – Trudno powiedzieć, czy porucznika bardziej poruszyła sama nowina, czy sposób jej przekazania. – Sam słyszałem, jak minister zapewniał…
– Że pieniądze dla armii muszą się znaleźć? – wszedł mu w słowo doskonale spokojny lekarz. – Logik wytłumaczyłby panu, że takie stwierdzenie nic nie znaczy. Nie mówiąc o tym, że przyjmowanie za dobrą monetę obietnic polityka… Bruszczak nie miał zamiaru tego słuchać. Bez słowa zerwał się z taboretu i opuścił stołówkę. Musiał być naprawdę zły, bo pierwszy raz widziałem go wymuszającego pierwszeństwo na kobiecie. Inna sprawa, że uskakująca mu z drogi Kaśka nie była plutonową Górską, do której sprowadzały się moje dotychczasowe obserwacje.
– Ma długi – mruknął Szamocki. – Liczył na tę forsę.
– Nie on jeden – pokiwał głową Chudzyński. – To na razie nic oficjalnego, ale w delcie atmosfera jest jak w Rosji przed rewolucją. Kadra chodzi wściekła, a żołnierze samopas. Jeżeli zostaniecie tu nagle oblężeni, radzę liczyć na siebie.
Był bardziej szarmancki od Bruszczaka, wobec czego podniósł się, gdy Kaśka podeszła do stołu.
– Grozi nam oblężenie? – zapytała z uśmiechem.
– Ależ skąd – odpowiedział błyskiem zębów. – Zacząłem od „jeżeli”. Przepraszam, jeśli wystraszyłem. – Wyciągnął rękę. – Pani pozwoli: kapitan lekarz Mariusz Chudzyński.
– Nowic… Sosnowska – poprawiła się. – Tak jakby redaktor.
Pomyślałem, że nie wygląda na warszawską dziennikarkę. Włożyła znoszone brązowe sandały na płaskim obcasie oraz białą sukienkę w drobne niebieskie wzorki. Sukienka miała obszerny dół i skąpe ramiączka, bez przeróbek mogące zastąpić sznurowadła. Odsłaniała ramiona i sporo pleców, było jednak w jej kroju coś, co budziło więcej skojarzeń z porządną panienką ze skromnego domu niż przebojową łowczynią sensacji. Z drugiej strony: panie piszące dla innych pań to osobny gatunek dziennikarza. Może tak właśnie noszono się w tej branży, rozpisując równocześnie o orgazmach, kłopotach ze wzwodem partnera i wyższości wakacji na Bermudach nad żeglugą po Karaibach. Nie wiedziałem.
Usiadła. Kucharz przyniósł śniadanie, a ja je zjadłem, ale gdyby mnie zapytali o skład, potrafiłbym powiedzieć co najwyżej, że nie jadłem łyżką. Słuchałem jednym uchem rozmowy Kaśki z doktorem, myślami jednak byłem gdzie indziej.
– Jak praca? – zapytał Chudzyński, wychodząc ze swojej kabiny. Ja progu swojej nie przekroczyłem. Wyprawa do ubikacji stanowiła wyłącznie pretekst, by wyrwać się z towarzystwa składnicowych VIP-ów.
– Która? – rzuciłem mu ponure spojrzenie. Podświadomie pragnąłem chyba, by się zniechęcił i machnął na mnie ręką. Podświadomość bywa niekiedy przeraźliwie bezmyślna. Na szczęście doktor swoją trzymał na krótkiej smyczy.
– Ta konkretna, metalowa – wyszczerzył zęby.
– Rozbabrana – odpowiedziałem po chwili.
– Ale jest pan blisko? – zasugerował. Pokiwałem głową w mocno dwuznaczny sposób.
Rozsądny przedsiębiorca nie czekałby dłużej i postawiłby na mnie krzyżyk. On jedynie przybrał poważniejszy wyraz twarzy. – Proszę to skończyć.
– W końcu skończę – mruknąłem ponuro.
– Dzisiaj – dodał z lekkim naciskiem.
– Dzisiaj? – Czułem, jak sztywnieje mi twarz. – Dlaczego tak nagle? Chyba nie chcecie…?
To nie będzie jutro?
– A gdyby? – zainteresował się. Na zaniepokojonego jednak nie wyglądał, co z kolei mnie nieco uspokoiło. Nie był idiotą, zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Tacy ludzie reagują żywiej na sygnały ostrzegawcze nadchodzące w ostatniej chwili, gdy kości grzechocą już w kubku.
Pomyślałem, że właśnie udzielił mi odpowiedzi.
Ale miałem też za sobą tę noc. Nie potrafiłem zadowolić się nagą dedukcją.
– Nierealne – stwierdziłem z najgłębszym przekonaniem, jakie potrafiłem wtłoczyć w struny głosowe. – Ta wczorajsza strzelanina… Za dużo ludzi przebywa w składnicy. A ma być pusto. Każdy dodatkowy człowiek to dodatkowe ryzyko.
– Brawo – rzucił lekko ironicznie. – Wnioskowanie bez zarzutu. Ale tak szczerze… Tylko w tym problem?
– Tylko? – parsknąłem. – Mówi pan, jakby chodziło o skok na budkę z lodami!
– To nie lody – powiedział z naciskiem. – To milion dolarów. W najgorszym razie.
Widział pan taką forsę?
– Nie. I nie zobaczę.
W jasnoniebieskich, jakby rozwodnionych oczach pojawiło się coś zbliżonego do obawy.
Nie lęku – najwyżej obawy.
– Chyba nie chce pan powiedzieć, że rezygnuje? – Niedowierzania było w jego głosie znacznie więcej niż pogróżki. Co nie znaczy, że miałem prawo czuć się bezpieczny. – Z miliona zielonych?!
– Chodziło mi o to, że to forsa do podziału – spuściłem z tonu. Balem się, że przesadzę i po prostu odejdzie, nim poruszę kwestię pierwszorzędną. – Przecież nie robimy tego we dwóch.
A to już trochę mniejsze pieniądze, prawda? Nie warto wariować i pchać się bez oglądania na szanse.
– Mniejsze pieniądze?! – Jakoś go nie uspokoiłem. – Milion dolców?! Na siedmior…?!
Urwał zbyt gwałtownie, bym mógł to przegapić. Ale chyba udało mi się przynajmniej zasiać ziarno wątpliwości w jego umyśle. Sam siebie zaskoczyłem refleksem.
– Nie rozumie pan?! – Początek mego wzburzonego okrzyku niemal nałożył się na jego końcówkę. – To wariactwo, nikt nigdy czegoś takiego nie robił! Jak coś skopiemy…
– Ciszej – syknął. – Zawsze jest ten pierwszy raz. A zresztą… pierwszym łatwiej. Gdybym w osiemdziesiątym dziewiątym miał tyle lat co teraz… Byle jełop mógł dojść do majątku. Premia dziewiczego terenu. Idziesz przodem, nie masz konkurencji, tubylcy nie potrafią jeszcze z tobą walczyć. Pizarro, Cortez… Albo ben Laden. Myśli pan, że tacy genialni byli? Nie. Po prostu pierwsi.
– Nie znamy planów – powiedziałem grobowym głosem. – Jest sto rzeczy do spieprzenia, a my nawet…
– Niech pan skończy z tą liczbą mnogą – rzucił ze złością, szarpiąc się z jakimś opornym guzikiem rozporka. – Wyraźnie mówiłem temu gówniarzowi: żadnych rozmów o akcji.
– Nie było rozmów – zapewniłem odruchowo. – Zresztą… przecież nie o to chodzi.
Mieliśmy nie próbować szukać innych. To pan miał na myśli.
– Moje myśli to moja sprawa. Jeśli cokolwiek ma z tego wyjść, musimy działać jak wojsko. Jeden dowódca, zero dyskusji nad rozkazami. Dzielimy się po równo, ale na tym koniec demokracji. Jeśli nie dociera to do pana, to wolę usłyszeć o tym teraz. Co, rezygnuje pan?
– Nie omawialiśmy kwestii wycofania się – powiedziałem beznamiętnie. – Nie mówię, że w to nie wchodzę. Zwłaszcza że dach jest prawie gotowy. Ale wolałbym wiedzieć…
Nie dokończyłem, choć czekał. W końcu skinął głową.
– Są dwie opcje. Może pan zrobić to z nami i zostać zamożnym człowiekiem. Albo skończyć jako bezrobotny. Wiem – uśmiechnął się – że zakosztował pan tych słodkości. Więc daruję sobie wyjaśnianie, jak to jest, kiedy człowiek staje się gównem. A taki jest u nas status bezrobotnego. Nikt tego nie mówi wprost, ale… No i bezrobotni nie mają pięknych kobiet.
Nie zmarnował czasu przeznaczonego na śniadanie.
– Pięknych kobiet? – Udałem, że nie rozumiem. Nie liczyłem na to, że uwierzy. Chodziło o zamanifestowanie zdrowego stosunku do Kaśki. Słabsze miejsce, owszem. Ale nie rana. Nie wystarczy zagrozić szturchnięciem, by wymusić posłuszeństwo. Rozważałem też obstawianie tezy „dupa jak dupa, mam ją gdzieś”, ale sprawy zaszły za daleko i nie miałem odwagi podjąć aż takiego ryzyka.
– No, może przesadziłem – uśmiechnął się. – Ale to chyba dobrze, prawda? Te doskonałe są zwykle nie do zdobycia, a nawet jeśli, to nie do utrzymania. A ona wygląda i na dostępną, i na wartą fatygi. Optymalny zestaw.
Cholera, z ust mi to wyjął. Tak naprawdę to mi się właśnie w Kaśce podobało: że lokowała się w spadkowych rejonach pierwszej ligi. Albo i ciut niżej.
– Mówi pan o redaktor Sosnowskiej?
– Obaj mówimy – wzruszył ramionami. – Od początku. Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jej obecność panu przeszkadza. Nie ci wszyscy zablokowani przepustkowicze.
Nie było sensu się wypierać. Musiałbym zamknąć dyskusję na tym etapie. A nie mogłem.
– Nie jest moją żoną – też wzruszyłem ramionami. – Ale owszem: trochę mi na niej zależy.
– Trochę? – zapytał od niechcenia.
– Trochę – powtórzyłem twardo. – Lubię ją, jest niebrzydka i nie zadziera nosa. Ale czy coś z tego będzie…? Mąż, dziecko… Chcę mieć gwarancję, że nic jej się nie stanie. Że będzie gdzie indziej, kiedy pan da sygnał. Choćby dlatego, że nie jesteśmy tak blisko, bym mógł zapewnić pana o jej dyskrecji.
Skinął głową. Z wyrazu jego twarzy nic nie wynikało.
– Uwzględnię to – rzucił lakonicznie. – Ale wracając do pana… Nie wyjeżdżam jeszcze.
Niech pan wszystko przemyśli i da znać. No i skończy ten dach.
– Będziemy się kochać? – zapytała ni to figlarnym, ni kpiącym tonem. Pytanie było o tyle zasadne, że zgarnąłem ją sprzed baraku, gdzie gawędziła z dwoma szeregowymi, i nie dbając o pozory pociągnąłem wprost do swej kwatery. Wypisz, wymaluj: facet na ostrym głodzie. Z drugiej strony mogła to być zwykła, bezinteresowna zazdrość albo coś jeszcze gorszego – chęć rozładowania jakichś osobistych frustracji chociażby. To tłumaczyło tarczę ironii.
Jej spojrzenie zdawało się mówić: „wcale mi nie zależy”. Przegapiłbym je pewnie, gdyby nie to „może przesadziłem” Chudzyńskiego. Nie była Sandrą Bullock, fakt.
– Nie wiem – powiedziałem cicho, opierając się o starannie zamknięte drzwi.
Zastanawiałem się, jak jej to powiedzieć. Nie, wróć: czy w ogóle mówić.
Nie zrozumiała. Jej twarz złagodniała, zmiękła – ale tylko dlatego, że błędnie zinterpretowała moje słowa.
– Aha – mruknęła. Nadal się uśmiechała, ale teraz jej uśmiechem, jak najdelikatniejszą gąbką, można było obmywać rany na duszy. Ostre kryształki ironii znikły bez śladu. – Rozumiem. No cóż, może po prostu… sprawdzimy? Nie bój się, nie wpadnę w furię. Dopiero co skończyliśmy – zerknęła na łóżko. – Wiem, że to musi trochę potrwać.
Patrzyłem jej w twarz, zbierając się na odwagę. Nie szło mi za dobrze. Rozsądek krzyczał, by dać sobie spokój z gadaniem. Czekałem kilkanaście lat, mogłem poczekać jeszcze kilkanaście dni. To nie potrwa dłużej.
Prawie uległem. Pokonał mnie niepewny ruch jej dłoni ku jednemu z symbolicznych ramiączek sukienki. Zsunęła je, pozwalając tkaninie opaść kilka centymetrów i ukazać ćwiartkę niedużej piersi.
– Mogę? – Druga dłoń sięgnęła do moich spodni. – To trochę nieprzyzwoity sposób, ale bywa skuteczny.
Wolałem nie wyobrażać sobie, o czym myśli. Już nacisku na guzik wystarczyło, bym zaczął odzyskiwać wiadome siły. Złapałem ją za nadgarstek.
– Poczekaj… – Miała w oczach zdziwienie i jakby zalążki lęku, więc choć nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, opasałem ją ramionami i przytuliłem. – Pewnie że chcę. Ale ja nie o tym… Jest… jest coś, o czym ci…
Utknąłem z nosem w jej włosach, z jej zapachem w nozdrzach, jej ciepłem rozlewającym się po ciele.
– Cicho – wymruczała. – Nie psuj.
– Nie, nie. Nie rozumiesz…
– Jeśli to nie HIV, to się zamknij. – Pocałowała mnie w ucho, potem w policzek i szyję.
Pomyślałem, że tak byłoby prościej. Zacisnąć powieki, skoczyć w przygodę jak z wysokiego mostu. Oszołomienie, serce w gardle, zero refleksji. Tyle że mnie nie mogła już wystarczyć przygoda. Smakowała za dobrze, za bardzo przypominała narkotyk. I mogła uzależnić.
Miałem dość samozaparcia, by najpierw pogadać z dilerem. Uświadomić mu, że klient bywa niewypłacalny. Zapytać, czy gwarantuje stałe dostawy komuś takiemu. Nie przyszło mi to łatwo. Wiadomo, jacy są dilerzy.
– Nie mam nikogo. – Zacząłem od dobrych wieści, by jakoś złagodzić jej zawód. – Tyle że nie mam też pracy, mieszkania… Parę groszy na koncie. Jestem goły.
Nie przestała kleić się do mnie, nie próbowała zaglądać w oczy i sprawdzać, czy nie pada ofiarą męskich wykrętów.
– To tak jak ja. – Całus w obojczyk. – No i co z tego? – Następny, w szyję. – Dwoje gołych nie może pobaraszkować w łóżku? Co, nie dajesz rady bez viagry?
– Kasia, to poważna sprawa – rzuciłem błagalnie.
Powoli godziła się z myślą, że nie porwę jej na ręce i nie pognam w kierunku łóżka.
Cofnęła się odrobinę.
– No? – westchnęła, śląc mi smutne spojrzenie. – Mów.
– Chciałbym, żebyś wyjechała. Sanitarka niedługo wraca. Mogłabyś się z nimi zabrać.
– Dlaczego? – zapytała ciszej.
– Lepiej, żebyś nie wiedziała. To… – Nasuwające się określenia były zbyt patetyczne bądź na odwrót, trywialne, więc zastąpiłem słowa ruchem dłoni po jej policzku. – Nie ma sensu, byś wdeptywała w cudze problemy. Wrócisz do swojego życia, ja do swojego.
Zastanawiała się nad tym. Nie patrzyliśmy sobie w oczy; trochę za ciasno się obejmowaliśmy.
– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Masz rację. Seks bez problemów powinien zostać seksem bez problemów. Ale mówiłeś, że to niczego między nami nie zmienia. Że pozostaniemy kumplami. Więc może jako kumplowi… Sama sobie nie potrafię pomóc w życiu, ale nigdy nie wiadomo: może tobie akurat tak. A dyskrecję masz jak w banku.
– Wiem – zapewniłem odruchowo. Po czym zreflektowałem się. – To znaczy… wierzę ci.
Tylko… Są wybory, przed którymi lepiej nie stawać. A ja za bardzo cię lubię, by ci fundować taki zgryz. Też przez to przechodzę, więc możesz mi wierzyć: wiem, co mówię.
– Przede wszystkim mówisz. Do mnie. Sam. Niczego z ciebie nie wyciskam, to ty zacząłeś. – Dała mi czas, bym to przemyślał. – Słuchaj, Adam: znamy się kupę lat. Słabo, bo słabo, ale… No, ja też cię lubię. I nie zrobię ci świństwa. Więc jeśli chcesz się wygadać, poradzić – to wal śmiało. Wiem, że za łatwo wskoczyłam ci do łóżka. Ale normalnie taka nie jestem. Jak się z kimś… no, to nie ot tak sobie. Ta osoba musi dla mnie coś znaczyć. Chyba też tak do tego podchodzisz, więc powinieneś rozumieć.
Rozumiałem. A ona miała rację. Pocałowałem ją delikatnie w czubek nosa, a kiedy napięcie na jej twarzy zelżało, powiedziałem to w końcu.
– Musisz wyjechać, bo zamierzamy okraść magazyn.
– Co?!
– I sprzedać amunicję Afgańczykom. Za milion dolarów.