Rozdział 22

Poszłaby za mną i tak, ale wolałem wziąć ją za łokieć i pociągnąć w stronę bewupa o numerze taktycznym 0312. Oporne, przywoływane do porządku baby właśnie tak się prowadzi.

Starałem się wyglądać jak ktoś, kto wtłucze Kaśce za dyskretnym parawanem stalowej ściany, nie łudziłem się jednak i nie doznałem rozczarowania, widząc, że równolegle do nas, kierując się do bewupa 0313, podąża Patrycja.

Student wolał się zabezpieczyć.

– Daruj sobie. Nie zrobię tego.

Byliśmy już za wozem. Kadłub BWP-1 ma około metra sześćdziesięciu wysokości, więc, przynajmniej jeśli o nią chodzi, znaleźliśmy się sami.

– Zabije cię – oznajmiłem, siląc się na spokój.

– No to mnie, kurwa, zabije. Mój problem.

– Nasz.

– Nie ma żadnych „nas”. Jesteś ty i Ilona.

– Ilona mnie nie chce.

– Z taką forsą zechce.

Boże. Obyś miała rację.

– Nie znasz jej. Nie jest taka.

– Wszystkie jesteśmy takie.

Stała oparta łopatkami o błotnik. Mała i krucha na tle bryły wcale nie tak potężnego wozu.

– Naprawdę? No to zrób to.

– Mówię o dawaniu dupy za pieniądze. Nie o wsadzaniu trotylu w cudzą. Jest subtelna różnica.

– Nie musisz… – urwałem. Sama wiedziała, że Student nie tego od niej oczekuje. Łoban mu się naraził, ona nie. Chciał polisy, niczego więcej. – Kasia, pomyśl o Zosi.

Posłała mi dzikie, chyba nienawistne spojrzenie i próbowała odejść. W ostatniej chwili złapałem ją za ramię, przycisnąłem do błotnika.

– Puszczaj – warknęła. Nie wyrywała się jednak.

– To dobra śmierć. Bez bólu. Sam chciałbym tak…

– Puść mnie.

– Masz córkę. Potrzebuje cię.

– Zamknij się.

– Przecież nie zostawisz własnej…

– Adam. – Miała w głosie coś, co sprawiło, że urwałem w pół zdania. – Koniec. Jeszcze jedno słowo o Zosi, i nie rozmawiam z tobą. Nie żartuję.

Słyszałem, że nie żartuje. Mogłem oczywiście trzymać ją tu siłą i zalewać potokiem argumentów. Mogłem też wiercić palcem dziurę w bewupie. Wynik byłby podobny.

– Ja też cię potrzebuję – powiedziałem cicho.

– Ty? Ty potrzebujesz forsy.

– Nie – pokręciłem głową. – Ciebie.

– Gówno prawda.

Nie kłamałem. Naprawdę była mi potrzebna. Jak szalupa załodze starej krypy, która lada moment zderzy się z cyklonem „Ilona” i prawdopodobnie pójdzie na dno. Ale tego jej chyba nie powinienem mówić. Kobiety to nie szalupy. Mają większe ambicje.

– Obrzydło ci życie? – zapytałem ze złością.

Nie odpowiedziała. Patrzyła mi w oczy. Było ciemno, ale nie aż tak. Zrozumiałem. Nie odwracała wzroku, dała mi aż nadto wiele czasu.

Pomyślałem, że jest odważna. I zaraziłem się tą odwagą.

– Ja też dostałem w kość – powiedziałem powoli. Przyglądała mi się w milczeniu. – To wojsko… Będziesz się śmiać, ale… zaciągnąłem się, bo dawali broń.

– Broń? – Musiałem poczekać, w końcu jednak zapytała. Ułożyłem dłoń w kształt pistoletu, przytknąłem do skroni.

– Bum. – Kciuk opadł, niewidzialna, bezgłośna kula pomknęła w głąb czaszki. – Bez bólu.

Męsko i elegancko.

Staliśmy, patrząc w ciemność, za którą kryły się oczy.

– Aż tak? – mruknęła w końcu.

– Prawdziwy z niej potwór – uśmiechnąłem się blado. – Zakochujesz się i wysysa z ciebie całą chęć do życia. Calusieńką. Chcesz tylko jej, niczego więcej. Nagle widzisz, że nic nie ma sensu. Nic. Jest absolutne szczęście z Iloną i totalny koszmar bez Ilony.

Milczała jakiś czas.

– Czemu mi to mówisz?

– Bo jak cię zobaczyłem, tam, przy bramie… Pierwszy raz od półtora roku pomyślałem, że może warto żyć. Że ktoś ją może zastąpi. Że przestanie tak boleć. – Pochyliłem się, musnąłem ustami jej czoło. – Nie umieraj, Kasia. Proszę.

Zastanawiała się nad tym. Stała ze spuszczoną głową, nieruchoma.

– Przecież nie strzelam sobie w łeb – powiedziała cicho. – Ciut ryzykuję, to wszystko. Nie zabiją mnie. Jestem im potrzebna.

– Przydatna – poprawiłem. – Tylko przydatna.

– Zaryzykuję.

Nie było wyzwania w jej głosie. Ale decyzja – tak.

Mogłem dalej wiercić palcem dziurę w bewupie. Albo wziąć przykład z Kaśki i też zrobić coś szalonego.

Wybrałem szaleństwo.

Ująłem jej ręce, rozciągnąłem na boki, położyłem na błotniku. Nie poruszyła się, nie próbowała niczego zmieniać. Czekała, zaskoczona. Opadłem na kolana. Łokcie Kaśki wciąż tkwiły tam, gdzie je zostawiłem. Grzeczna dziewczynka. I, jak na dziewczynki przystało, mała.

Musiałem ująć sobie jeszcze trochę centymetrów, z klęku przejść do siadu po turecku – dopiero wtedy moja twarz znalazła się wystarczająco nisko.

– Co ty wyprawiasz?

Jeszcze nie rozumiała. Zdziwienie i nic ponadto. Ale nadal stała tak, jak chciałem, rozkrzyżowana na błotniku bojowego wozu piechoty, tuż obok przestrzeliny po francuskim pocisku. Jej piersi urosły jakby, ułożyły się we wdzięczną linię. Fajnie wyglądała.

– Grześkowiak miał rację. A ja coś ci wiszę. Muszę oddać, póki żyjesz.

Nie miała nóg jak modelka – do samej szyi – i ważyła więcej, niż ważą modelki, nawet te niewysokie. Wolałem nie stawiać jej na swych udach. Pozostawał skłon. Wiedziałem, że będzie nam niewygodnie, więc zacząłem od pozbycia się kamizelki kuloodpornej. Do Turkmenistanu trafiły najnowsze amerykańskie modele, w końcu choć trochę ergonomiczne, ale wciąż pozostawał sztywny gorset z za wysokim kołnierzem i mnóstwem wystających elementów, mało przyjaznych kobiecej skórze. Zwłaszcza takiej.

Wewnętrzna część uda to wrażliwe miejsce.

Moja prawa dłoń trafiła najpierw tam. Uwięzła na chwilę, bo Kaśka odruchowo zacisnęła kolana – ale chyba wybrałem dobrą stronę nogi. Myślami wciąż była w całkiem innych rejonach i sięgając ku biodrom, ku gumce majteczek, mógłbym oberwać lekkiego kopniaka w szczękę.

– Zwariowałeś?

Za cicho to powiedziała, bez odrobiny oburzenia albo, nie daj Boże, szyderczego śmiechu. Zrozumiałem, że może mnie posądzać o wszystko, tylko nie o robienie czegoś z gruntu głupiego.

Wsunąłem lewą dłoń pod jej sukienkę. Ani szybko, ani wolno. Normalnie. Ruchem człowieka, który wykonuje jak należy celowe, użyteczne czynności i nie ma powodu się nad nimi zastanawiać.

Kolana rozstąpiły się nieznacznie. Niemy sygnał dla uwięzionej między udami ręki.

Wyciągałem ją powoli, próbując wyczuć, czy ucisk faktycznie na powrót narasta i czy Kaśka, podobnie jak ja, nie żałuje, że natura nie obdarzyła mnie dłońmi Myszki Miki.

– Daj spokój…

Próbowała być rozsądna. Na konsekwencję zabrakło już sił. Kiedy w końcu oswobodziłem dłoń i ująłem z obu stron jej biodra, od razu wychyliła je w moją stronę. Troszkę później zrozumiałem, że to z powodu koła, o którego krawędź opierała się pośladkami, lecz w pierwszej chwili uznałem ten ruch za rodzaj ponaglenia. Szybciej niż zamierzałem, zsunąłem z Kaśki białe, bawełniane majteczki i nie tracąc czasu na przewlekanie ich przez obie stopy, zanurkowałem głową pod brzeg sukienki.

Prawa noga Kaśki przemieściła się w bok. Nieznacznie. Może po prostu próbowała coś zrobić z oplecionymi wokół kostki, zahaczonymi o sprzączkę sandała majtkami. Może starała się powiedzieć: „poczekaj, muszę pomyśleć”. Na pewno nie była to jeszcze entuzjastyczna zgoda.

Wsunąłem palce obu dłoni w miękką, włochatą poduszeczkę, otworzyłem sobie drogę do wilgotnego wnętrza. Musnąłem je po raz pierwszy, na razie delikatnie, koniuszkiem nosa i ustami. Łokciami rozpychałem kolana dziewczyny. Powoli, dokładnie na tyle, na ile mi pozwalała.

– Adam…

Sprzeciw? Westchnienie? Nie powinienem tego w ogóle słyszeć, jej uda powinny otulić mi twarz z uszami włącznie. Tak się to robi. Kobieta może szeptać „nie”, nie ryzykując, iż zostanie wysłuchana.

Nie była długonogą modelką i już teraz, na początku, najgłośniej protestował mój kark, ale czułem, że nie mogę pozwolić sobie na luksus zmiany pozycji. Gdybym popuścił choć na chwilę, próbował układać Kaśkę na wznak czy sadzać na błotniku, wyrwałaby mi się. Bałem się ryzykować. Ściskałem w zębach coś więcej niż płatki delikatnej, ciepłej tkanki, zamykające drogę w głąb kobiecego ciała. Ściskałem jej życie. Wilgoć, którą czułem na policzkach, była jak pot z dłoni kogoś zawieszonego nad przepaścią. Puść na chwilę – a zabijesz.

– Nie mogę… Boże, cała się lepię… Adam, przestań.

Płakała wieczorem. W myślach żegnała się z posadą, z córką, może z życiem. Świat jej się walił. Nie miała głowy do kąpieli i gorycz jej ciała nie była teraz goryczą źle spłukanego mydła. Wiedziałem, że tak będzie, i bałem się momentu, w którym i ona to sobie uświadomi.

Próbowała uciec. Złapałem od tyłu jej udo i zacząłem podnosić właśnie po to, by ją zatrzymać. To, że trafiając na mój bark, ułatwiła nam obojgu sprawę, było niezamierzonym efektem ubocznym.

Albo i nie. Trochę wcześniej chyba uniosła się na palcach, silniej wsparła łokciami o błotnik. Urosła. Mogłem wnikać w nią głębiej, szybciej i mocniej.

– Jestem brudna. – Ledwie ją słyszałem, i to nie dlatego, że jej udo przywarło ciasno do mego ucha. – Adam… Nie tak. Proszę…

Nagle przed oczami stanęła mi zalana słońcem redakcja „7 dni”, Ilona siedząca przed monitorem, wachlująca się brzegiem własnej bluzki, narzekająca na upał. Jak to było…?

„Wali ode mnie jak z chaty Masaja”?

Gówno prawda. Może i była wtedy spocona, ale pachniała jak zwykle: czystym ubraniem, które załapało się na kawałek miejsca w pralce wypchanej rzeczami Olafa – nałogowego brudasa.

Rozpieszczała go, kupowała lody i batony, a potem tuliła, służąc za chusteczkę umorusanej po brwi, chłopięcej buzi. Siadywała po turecku na zakurzonych parkowych ławkach, chlupała w pośpiechu chińskie zupki, bawiła się z zaprzyjaźnionymi psami. Parę razy przyłapałem ją ze świeżą plamą na spodniach czy koszulce. I była przy tym najbardziej schludną osobą, jaką potrafiłem sobie wyobrazić. Tylko język miewała niewyparzony.

– Starczy już. Przestań. Nie musisz tak…

Miała rację. Nie musiałem. Bałem się, zamartwiałem, kochałem inną, ale w dole brzucha rozrastało się przyjemne ciepło i gdybym po prostu spłacał dług, wyrównywał rachunki o tę jedną chwilę rozkoszy, której ja doświadczyłem, a ona nie…

Czułem, że mi nie idzie, że od Francuzów może udało mi się być lepszym w walce, lecz na pewno nie uda się w miłości. Palce, język i zęby przeszkadzały sobie nawzajem. Byłem zbyt brutalny i za mało stanowczy równocześnie; twarz oblepiało mi więcej własnego, nerwowego potu niż kobiecych soków, choć Kaśka przyjęła mnie z nadspodziewaną szczodrością.

Powinienem dać sobie z tym spokój, rozpiąć spodnie i wziąć ją jak należy.

Cofałem już nawet rękę, tę mniej potrzebną, ugniatającą spięty pośladek. Gdyby opadła dostatecznie nisko… Ale odrobinę wcześniej paznokcie Kaśki przejechały mi jak grzebień po potylicy, uchu, po dostępnych, niewtopionych w jej brzuch fragmentach twarzy. Pięta przełożonej przez bark nogi wbiła się w kręgosłup z zachłannością haka abordażowego.

Oprzytomniałem.

Nie wolno ryzykować. Zlewały mi się stopniowo w jedność: ona i Ilona. Problem ewentualnego braku męskich sił stanął na głowie i stał się nagle problemem ich nadmiaru.

Jedno nieostrożne, zbyt długie przymknięcie powiek, jakaś chmura, która przesłoni niebo i zmieni twarz Kaśki w nierozpoznawalny owal, wspomnienie zerwane ze smyczy – i będę załatwiony. Wyobrażę sobie, że to moja szarooka boginka i poooleci…

Chyba byłoby mi dobrze. Nawet w taki oszukańczy sposób. Tylko że potem za nic nie przekonałbym Kaśki do ciągnięcia tego dalej. Siebie może tak – chustka w rękę, chwila sprzątania, po sobie bądź co bądź – ale nie ją.

Podziękuje uprzejmie, uśmiechnie się smutno – i da się zabić.

Może ostatni raz miałem okazję robić to z kobietą. Grześkowiak miał rację: w obliczu takiej perspektywy największe pieniądze świata stają się mało ważne.

Ale życie takiej dziewczyny?

Skreślić ją dla chwili przyjemności?

To jej należała się przyjemność. I to właśnie taka: podarowana bezinteresownie. Budząca chęć do życia.

Prawie mi się udało. Jej brzuch, pośladki, dłoń pieszcząca moją głowę, przerzucona przez bark noga – wszystko stopniowo zaczynało pulsować miłosnym rytmem. Odpływała. Chyba nawet usłyszałem pierwszy jęk.

Ale zaraz potem usłyszeliśmy – już oboje – głos Studenta. Trochę gniewny, trochę szyderczy, trochę rozbawiony.

– Wiem, że to weekend, Kulanowicz, ale mamy robotę. Poliżesz sobie później.

Jeśli miałem wątpliwości w kwestii zgody Kaśki na to, co robiliśmy, rozwiała je teraz do reszty. Nagle znalazła się o dobry metr ode mnie. Zostałem z jej smakiem w ustach, zapachem na twarzy. I żądzą mordu, której nijak nie dało się zaspokoić.

Miałem bagnet, jednak nikomu jeszcze nie udało się zaszlachtować żadnego chama przez radio. A właśnie za pośrednictwem radmora do nas przemówił. Pewnie z lenistwa, żeby za daleko nie chodzić, ale podnosząc się z ziemi, czułem, że ocalił sobie tym życie.

Zabiłbym go, gdyby tak po prostu wylazł zza bewupa.

Właśnie spieprzył cud, którego prawie udało mi się dokonać. Czułem się jak szklarz, wstawiający ogromną, kosztowną szybę w źle dopasowaną ramę. Mocowałem ostatnią listewkę, byłem o włos od sukcesu – i nagle chrupnęło.

Nie leciało na mnie szkło, musiałem rozglądać się, szukać rysy – na pozór wszystko było jak przedtem. Ale nie łudziłem się ani przez sekundę i dlatego, niezależnie od ilości kamizelek i peemów, które by tu przydźwigał, rozprułbym go od krocza po gardło.

Kaśka stała nieruchomo, opierając czoło o burtę wozu. Mała, skulona, nagle obca.

– No już, kurwa, biegiem do mnie! – zachrzęścił zamocowany do kamizelki nadajnik. – I tak namarnowaliście czasu.

Stał gdzieś tam, w mroku, z noktowizorem przy oczach. Niewidoczny, nietykalny, w pełni kontrolujący sytuację. Powtórzyłem to sobie w myśli. Pomogło. Zamiast podbiegać do dziewczyny, przytulać, pocieszać, tłumaczyć, że nic się nie stało, i pytać, czy w to wierzy, po prostu się ubrałem. W grę wchodziła jedynie kevlarowa kamizelka, w dodatku zapinana z przodu, ale i tak zdrowo się spociłem. Czułem, że Student gapi się na nas, czeka na moment, gdy Kaśka, łykając łzy upokorzenia, schyli się i podciągnie majtki. Musiała coś z nimi zrobić: wlokły się za stopą, wczepione w klamerkę sandała. Byłem prawie pewien, że nie darował sobie okazji sprawdzenia, jak z tego wybrnie.

Patrzył na nas i mógł zauważyć jeśli nie sam bagnet, to coś podejrzanego w moich ruchach. Starałem się wyglądać naturalnie, lecz trudno to pogodzić z próbami utrzymania za pasem koniuszka pochwy – a tyle mi pozostało. Nie pomyślałem wcześniej o solidnym zamocowaniu zdobyczy; dopóki byłem w kamizelce, praktycznie nie miała prawa się wyśliznąć – i stało się.

– Ogłuchliście? Biegiem, ale już!

Założyłem kamizelkę. Bagnet zlitował się, nie wypadł.

– Kasia… – Nie poruszyła się. – Chodź.

Nic, żadnej reakcji. Jeśli miałem jakieś resztki złudzeń odnośnie do jej decyzji, właśnie mnie ich pozbawiła. To nie wstyd skleił jej twarz z zakurzoną blachą. Stała z białym, bawełnianym piętnem oplecionym wokół kostki, bo po prostu do niczego jej się już nie spieszyło.

Teraz powinienem powiedzieć, że przecież byliśmy blisko, mogło jej być wspaniale i że w przyszłości będzie wspaniale jeszcze tysiące razy. Bo ma mnie.

Tyle że nie miała. Należałem do Ilony. Tak bardzo, że nawet nie potrafiłem przekonująco kłamać.

Opadłem na kolana, ująłem jej stopę, przełożyłem przez otwór majtek. Wciągnąłem je na biodra, po nogach znów szorstkich od gęsiej skórki. Nie opierała się, nie pomagała. Zobojętniała na wszystko, dała się wziąć za rękę i poprowadzić na południe, gdzie mieliśmy zabijać lub umierać.

Nie biegliśmy, ale Student nie ponaglał więcej.

– Dawaj resztę – usłyszałem w radiu jego głos. W chwilę później za moimi plecami zamruczał rozrusznik. Dotarliśmy do leżących na brzuchach jeńców równocześnie z bewupem.

Trochę za późno rozpoznałem nasz wóz. Nie zdążyłem wyciągnąć w porę wniosków i wyprzedzić Młodego. Gdybym zdążył, też niewiele by pomogło: po lewej stronie przedziału desantowego nie było już dla mnie miejsca. Podłogę, przywaloną nadwyżką siatki, zajmował Czarek, a w głębi, przy wieży, przycupnął Kleczko. To jemu przypadła rola głównego rozładowującego.

Mogłem tylko bezradnie patrzeć, jak niezdarnie manewruje bezwładnym ciałem Szamockiego. Nie szło mu. Był najgorszym kandydatem na noszowego, jakiego w życiu widziałem: zgubił podniesiony nie wiadomo po co hełmofon Czarka, złapał go, zgubił samego Czarka, zahaczył własną głową o strop, łokciem omal nie wybił oka Lechowskiemu.

– Odsuń się – warknął zniecierpliwiony Młody. Puścił nogi rannego, chwycił za brzeg siatki. – Wyłaź, Lechowski. Wyciągniemy go na tym. I nieść będzie wygodniej.

Właśnie tego się bałem.

– Zostaw go. Nie widzisz? Nieprzytomny.

Młody zawahał się. Ja też się wahałem. Miał karabin na plecach, a sylwetka bewupa osłaniała nas przed Studentem i Patrycją. Gdybym zdołał go szybko rozbroić…

Nie odważyłem się próbować. Bez dobrego ciosu bagnetem raczej nie wchodziło to w grę, no i Kaśka też była po tamtej, niewidocznej stronie. Mieliby zakładniczkę.

– Ale Student kazał – wtrącił niepewnie Kleczko. – Mamy wszyscy podpalać. Solidarnie.

– Szamocki nie będzie. – Trudno powiedzieć, że zwietrzyłem okazję. Po prostu każdy sposób odwrócenia uwagi od siatki był dobry. – I co? Zabijecie go?

Chyba zdziwiło ich takie postawienie sprawy.

– Znaczy się… No coś ty? – Młody cofnął się odruchowo o pół kroku. Podobnie jak ja, mówił stłumionym głosem.

– Kaśkę chce zabić. Bo też nie podpali lontu.

– Ale przecież on…

– Co: nie może? A co to ma do rzeczy? Student ubzdurał sobie, że kropnie każdego, kto nie umoczy razem z nim. Czyli i Szamockiego też. – Wyglądał na lekko porażonego takim postawieniem sprawy, więc postanowiłem pójść na całość. – Możemy go rozbroić. Odbija mu.

Widziałeś, co zrobił z Łobanem? Chcesz być następny?

Przyglądali mi się bez słowa, teraz już we trzech, bo i Lechowski uniósł się na łokciach.

– Łoban się stawiał – mruknął Młody.

– Kaśka też się stawia. Damy ją zabić?

Nie odpowiedział. Uciekł spojrzeniem w bok.

– Ja tam chcę żyć – wyręczył go Kleczko. Głos mu drżał, trudno powiedzieć: ze zdenerwowania czy gniewu. – Mnie w to nie mieszajcie.

Obrócił się i przez właz dowódcy wydostał się na pancerz. Nie wyglądało to na ucieczkę albo bieg z donosem, zrozumiałem jednak od razu, że nie warto liczyć na jego neutralność. Jeden podejrzany gest, a zacznie krzyczeć.

Młody odczytał to chyba podobnie. Dostrzegłem ulgę na jego twarzy. Nie musiał już podejmować decyzji.

– Dobra – skinął na Lechowskiego. – Wyłaź. Pomożemy ci.

Praktycznie musieliśmy go nieść, ale przynajmniej wysiadł sam i siatka pozostała tam, gdzie była: na pociskach. Szamocki został w wozie, cała reszta zebrała się obok szeregu leżących na brzuchach jeńców.

Ktoś porozcinał im bluzy na plecach i powpychał pod spód ładunki wybuchowe. Na zewnątrz wystawały jedynie długie ogony lontów, po dwa na każdego. Cała trójka leżała nieruchomo, pogodzona już chyba z tym, co nieuchronne.

– Szamocki jest nieprzytomny – uprzedziłem pytanie Studenta. Pokazał palcem, gdzie mamy posadzić Lechowskiego, i dopiero potem zerknął w kierunku wozu.

– To go obudź. – Uniósł dłoń i błysnął płomieniem zapalniczki. – Kto nie przypala, idzie do nieba.

Lechowski był bardzo słaby: nie próbował siadać, tylko od razu położył się na boku.

– Sam go obudź – powiedziałem raczej spokojnie niż wyzywająco. Ale i ten spokój był wyraźnie nie na miejscu. W jednej chwili przylgnęły do mnie wszystkie spojrzenia.

Student sprawiał wrażenie najmniej zaskoczonego.

– Patrycja – rzucił niedbale.

Bez słowa zrobiła w tył zwrot i ruszyła w stronę bewupa. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie wymaca przypadkiem ukrytych na ławce naboi.

Student wyciągnął rękę z zapalniczką w kierunku Kaśki.

– Palisz? – zapytał z lekkim uśmieszkiem.

– Palenie szkodzi – mruknęła.

– Tak myślałem – pokiwał głową. Schował zapalniczkę, schylił się, wyjął z torby rolkę taśmy. – Wolisz zdrowo umrzeć? Twoja sprawa. Kleczko, przyczep pani ładunek.

Mieli jeszcze dwa wolne. Licząc z rannymi i Kaśką, było nas ośmioro i Student najwyraźniej postanowił dać każdemu z nas szansę wykazania się solidarnością.

– Zostaw ją – powiedziałem, patrząc, jak blondas odbiera długi na metr odcinek taśmy i szerokim łukiem zachodzi dziewczynę od tyłu. – Przyda się. Będzie negocjować.

Kleczko zatrzymał się natychmiast, wodząc niepewnym spojrzeniem między mną a Studentem.

– Nie potrzebujemy negocjatora. Kleczko, chcesz dołączyć na piątego?

Podziałało: jasnowłosy niemal biegiem dopadł Kaśki, oplótł taśmą najpierw ładunek, potem jej talię. Pomyślałem, że ma ją całkiem wyraźnie zaznaczoną; nie to, co u Ilony, ale też miło popatrzeć.

– Tych Afgańczyków może ktoś kiedyś złapać i zdrowo przesłuchać. Chcesz, żeby śpiewali o polskim żołnierzu, targującym się zajadle o cenę? – Czułem, że trafiłem, więc poszedłem za ciosem: – No i język. Podejrzewam, że po rosyjsku łatwiej się z nimi dogadać niż po angielsku. A ona zna rosyjski.

Drugi dobry argument. Mimo to zakręcił palcem, pokazując Kleczce, by dokończył robotę i związał Kaśkę. Bez oporu skrzyżowała nadgarstki za plecami.

– Zostaw ją – powtórzyłem. – Chyba… chyba się z nią ożenię. I podpalę ten lont. Nie wyda mnie. Męża nie musi. Będziesz miał swoją gwarancję.

Popatrzyli na mnie oboje. Jednakowo badawczo i z jednakowym brakiem entuzjazmu.

– Słyszałeś o rozwodach? – wzruszył ramionami Student.

Dwa jeden w pojedynku na argumenty. Za mała przewaga. Patrzyłem, jak Kleczko popycha dziewczynę, ustawia obok leżących na brzuchach legionistów, kuca, oplata sznurkiem nogi. Gdybym podszedł, odsunął go, padł na kolana i zaczął całować jej stopy, tu, teraz, na oczach wszystkich… Może by mnie wysłuchała. Może uwierzyłaby, że tak już pozostanie, że po kres naszych dni będę to robił, ile razy znajdę cień przyzwolenia w jej twarzy, bez oglądania się na spojrzenia innych, na głupawe uśmieszki reszty świata, który w sposób naturalny i radosny można mieć w dupie, gdy się kogoś kocha. Może doceniłaby dar: moje rozdeptane na miazgę serce, pokornie złożone pod sandałem rozdeptywaczki. Może zgodziłaby się żyć, pozwoliła wielbić, a nawet obiecała, że spróbuje odwzajemnić choć część tego, co do niej czuję.

Był tylko jeden problem. Nie była Iloną Roman. Jedyną kobietą, której z najświętszym przekonaniem mógłbym składać takie deklaracje.

– Przywiązać do nich? – Kleczko posłał dowódcy niepewne spojrzenie. Francuzi, oprócz tego, że spętani indywidualnie, połączeni byli w jedną zbiorową ofiarę dodatkowymi kawałkami sznura.

– Wiąż. – Student powiódł wzrokiem po zebranych, kończąc na powracającej Patrycji. – Zasada jest prosta: każdy zabija wszystkich. Leżą blisko, cholera wie, czy jeden ładunek nie załatwi całej czwórki. Rozumiecie? W świetle prawa każdy z nas będzie miał cztery trupy na koncie. I żaden prokurator nie pójdzie z wami na układ. Mordercom nie przysługują układy.

Odczekał chwilę dla spotęgowania efektu. Dopiero potem uniósł wymownie brwi.

– Nic z tego. Nie dałam rady go dobudzić. – Patrycja trąciła butem ostatni z przygotowanych ładunków. – Jeden możesz sobie darować.

– Dwa – uprzedziłem Studenta. – To moja dziewczyna. Razem w łóżku, razem w grobie. – Z krzywym uśmiechem złożyłem dłonie za plecami. – Dawaj z tym sznurkiem, Kleczko.

Gapili się na mnie dobre ćwierć minuty. Wszyscy. Kaśka oczywiście najbardziej intensywnie: gdybym nie zachował ostrożności i nie omijał jej spojrzeniem, chyba wgniotłaby mi gałki oczne aż w potylicę.

– Daj spokój – usłyszałem jej gniewny głos. Nie wzruszony, nie zdumiony. Gówno tam: wkurzyłem ją.

– Odwal się. – Też byłem zły. Trudno powiedzieć na którą. Jednej i drugiej dawałem, na ile mnie stać, i w obu przypadkach dostawałem kopniaka. Kobieta to najgłupszy z boskich wynalazków: powinniśmy rozmnażać się przez pączkowanie i mieć święty spokój.

– Odbiło ci?

– Dokładnie – rzuciłem przez zęby. – Odbiło. Zakochanie: ciężka psychiczna choroba, w powikłaniach śmiertelna. Ja mam właśnie taką z powikłaniami.

– Jaja sobie robisz? – upewnił się Student. Po raz pierwszy wyglądał na zbitego z tropu.

– To chemia – wzruszyłem ramionami. – Prochy czy baba: jeden pies. Jak się uzależnisz, wolisz umrzeć, niż żyć na głodzie. Zabijasz ją? Proszę. Ale mnie też lepiej zabij.

Nie kończyłem, nie tłumaczyłem, dlaczego i dla kogo lepiej. Groźby niedopowiedziane bywają skuteczniejsze.

Milczał dość długo. Raz i drugi zerknął na Młodego. Było jednak za ciemno, a chłopak stał wyraźnie na uboczu. Może te parę kroków ocaliło mi życie.

Jedyny odwód nie robił wrażenia pewnego.

– Obcinam ci połowę doli – oznajmił Student surowym i jak gdyby uroczystym tonem. – Kleczko, rozwiąż ją.

Загрузка...