Jednostka ognia BWP-1 to czterdzieści naboi do armaty plus amunicja do kaemu, no i rakiety Malutka. Kaem się za bardzo nie liczył, Malutką Student miał już tylko jedną. Nie wierzyłem, by zaryzykował zmarnowanie ostatniego ppk: jego posiadanie wymuszało na nas jazdę w określonym kierunku i tylko głupiec pozbywałby się takiego atutu. Na zachodzie ciągnęły się otwarte przestrzenie, na otwartej przestrzeni ten jeden pocisk załatwiłby nas z prawdopodobieństwem bliższym jedności niż połowie, nie skręciliśmy więc na zachód – i na tym kończyła się rola Malutkiej. Była jak broń jądrowa w epoce zimnej wojny: do straszenia, a nie strzelania.
Strzelała armata. Po starciu z legionistami Student uzupełnił amunicję i brakowało mu teraz raptem paru sztuk. Sześciu chyba. Strzał Młodego przy rozstaniu, potem poprawka po Malutkiej na pobojowisku, no i cztery próby wykończenia nas przy trzeciej beczce-drogowskazie. Może należało odliczyć także kilka klasycznych granatów odłamkowych – nie na wiele się przydają, jeśli ofiara ucieka pojazdem opancerzonym – ale równie dobrze mogli w ogóle ich nie zabrać. Nie sprawdziłem, nie miałem pewności.
Wyglądało na to, że nie muszą przesadnie oszczędzać. Jechaliśmy na północny zachód, w stronę bazy, a Student walił do nas za każdym razem, kiedy nadarzyła się okazja.
Pociski kumulacyjne, wymierzone w wóz, nadlatywały na przemian z posyłanymi nad wieżę szwedami. Pierwszych było więcej – i pośród wystrzelonych, i chyba także w magazynie amunicyjnym 0313 – ale, podobnie jak w przypadku Malutkiej, Studentowi wystarczył sam fakt posiadania tych drugich, by wymusić na nas określone zachowanie. Trafienie w szybko jadący wóz z pozbawionej stabilizatora armaty innego wozu to nie lada sztuka. Ulokowanie zaopatrzonego w precyzyjny zapalnik pocisku nad celem – to reguła. Nie musieli nawet zwalniać.
W najgorszym razie, jeśli celowniczy źle dobrał moment, eksplozja następowała wyżej i trochę mniej odłamków smagało pancerz bewupa. Zawsze jednak, za każdym razem było ich na tyle dużo, iż podróżowanie z odkrytym włazem ocierało się stopniem ryzyka o grę w rosyjską ruletkę.
Niby miałem na sobie kamizelkę, a gdzieś po dnie wozu telepał się mój hełm, wolałem jednak nie sprawdzać, jak ma się ich jakość w stosunku do jakości naszpikowanych wzmocnionym materiałem wybuchowym i prefabrykowanymi odłamkami produktów WAT-u. Tym bardziej że zastępując hełmofon hełmem, pozbawiłbym się łączności z Kaśką. No i kwestia noktowizora: on nie miał ani kamizelki, ani hełmu. Jeden odłamek, a stracę coś, co mogło się przydać w przyszłości.
Spasowałem. Dałem się zapędzić do wnętrza wieży, co z miejsca wykreśliło RPG z listy liczących się środków rażenia. Skazany na celownik, miałem też od tej pory mniejsze pole widzenia. Na szczęście przez większość czasu Student miał je z grubsza podobne. Ciągnący się za nami kurz przeszkadzał i jemu, a z przywileju przesiadywania na stropie wieży korzystał coraz rzadziej: trochę z obawy przed moim kaemem, a trochę dlatego, że kolidowało to z wychwytywaniem okazji do strzału.
Teren był na tyle urozmaicony, że na całe minuty znikaliśmy sobie z oczu i że właśnie minuty, nie ich ułamki, dzieliły kolejne wystrzały. Dwadzieścia kilka przeciwpancernych pocisków to bardzo dużo z punktu widzenia ostrzeliwanego, ale zarazem przygnębiająco niewiele w odczuciu strzelającego. My też mieliśmy amunicję przeciwpancerną – niewiele, lecz jednak – co zmuszało ścigających do trzymania się w przyzwoitej odległości. Czyli takiej, przy której właściwie nie ma się prawa trafić za pierwszym czy drugim razem. Chybianie było od początku wpisane w taktykę naszych prześladowców, co więcej: stanowiło jej fundament – ale właśnie dlatego musieli uważać, by nie przedobrzyć i nie wystawić samym sobie zbyt słonego rachunku.
Może zresztą nie obawiali się naszego działa, lecz po prostu nie byli w stanie skrócić dystansu: ktoś, kto zwalnia z myślą o oddaniu strzału, musi mieć problemy z dogonieniem zbiega.
Student całkiem nieźle poradził sobie z tym problemem. Strzelał tylko przy naprawdę dobrych okazjach, dzięki czemu bałem się rzadziej, za to mocniej.
Nie próbowałem się odgryzać. Za każdym razem, gdy sylwetka 0313 rozrastała się ze ściętego stożka wieżyczki do przysadzistej bryły widzianego od przodu wozu, darłem się do mikrofonu, a Kaśka zaczynała zygzakować. Łączenie uników ze strzelaniem byłoby ewidentnym marnowaniem amunicji. Student, który w takich razach zwalniał, a nawet zatrzymywał się całkowicie, chybiał regularnie – i to pozwalało mi trzymać łapy z dala od spustu. Ciężko było, nie dałem się jednak ponieść emocjom i po półgodzinnej ucieczce nadal mieliśmy do dyspozycji cztery kumulacyjne.
Dziewięć zero. Taki był wynik. Strzelali do nas dziewięć razy, z tego trzykrotnie rozpryskowymi. Przejechaliśmy ze dwadzieścia kilka kilometrów – Kaśka praktycznie nie zdejmowała nogi z gazu. Niby dobrze. Niby byle tak dalej. Ale z tych sześciu pepanców aż dwa przeszły centymetry obok. Centymetry. Mniej niż metr. Chyba. Celownik armatni wypacza perspektywę, kiedy człowiek spogląda w oczy nadlatującej śmierci.
Nie byłem pewien, czy się boję. Chwilami na pewno nie: myślałem o Ilonie, o tym dniu, kiedy zobaczę ją wtuloną w ramię innego faceta, pchającą wózek z jego dzieckiem, i wizja oberwania między oczy przeciwpancernym pociskiem kalibru 73 wydawała się nawet całkiem miła. Potem BWP Studenta wyłaniał się zza falistego horyzontu lub zza zakrętu, zwalniał, i instynkt samozachowawczy robił swoje. Wołałem: „unik!”, pociłem się trzy razy szybciej i czekałem. Zwykle na widok podrywającego się do następnej kilkusetmetrówki bewupa, rzadziej na całkowity bezruch i rozbłysk ognia z jego lufy.
– Płasko się robi.
Kaśka. Zdałem sobie sprawę, że milczała przez cały ten czas. Robiła swoje i nie odzywała się.
– Trudno – rzuciłem przez zęby. I po chwili: – Dobrze.
Nie pytała o nic. Student miał tendencję do strzelania raczej za wysoko niż za nisko, więc widziała większość spośród tych sześciu posłanych nam pepanców. Miała prawo do lekkiego szczękościsku.
Matka. Z forsą na nowe życie, więc i uzasadnioną nadzieją odzyskania córki. Komuś takiemu ani przez myśl nie przejdzie, że pocisk kalibru 73 mm może nieść wybawienie. Bała się.
Pewnie umierała ze strachu. I nic nie mówiła.
– Co się… dzieje?
W pierwszej chwili pomyślałem, że to ona. Idiotyzm. Głos Lechowskiego, nawet zniekształcony brakiem sił i cierpieniem, brzmiał zupełnie inaczej. Zerknąłem w dół. Sądząc po układzie widocznych fragmentów ciała, na pół siedział, na pół leżał w fotelu dowódcy. Nogi zostały z tyłu, od strony przedziału desantowego. Niby dobrze, skoro wroga mieliśmy za sobą, wątpiłem jednak, by kierował się chęcią prowadzenia obserwacji. Podpełzł dokładnie tak daleko, by sięgnąć hełmofonu, i na tym poprzestał.
– Drobne kłopoty. – Korzystając z faktu, że już i tak patrzę w dół, wyciągnąłem spod siedziska pulpit sterowania rakietą.
– Jak… drobne?
– Rozwalą nas. Albo my ich. – Trochę mi było głupio mówić takie rzeczy komuś, kto być może umierał, a już na pewno nie miał jak walczyć o przetrwanie, ale z drugiej strony sprawiało mi dziwną frajdę tak swobodne, bezstresowe ocieranie się o śmierć. Bo jednak się nie bałem: to było raczej jak gra, w trakcie której człowiek poci się i wykrzykuje z podniecenia, nie czując jednak strachu.
Wielkie dzięki, panno Roman. Chociaż raz będzie z ciebie trochę pożytku. Żywe trupy nie trzęsą się z przejęcia, stając do pojedynku. I trudniej im spieprzyć strzał.
– Gaz do dechy, Kasia. Musimy odskoczyć jak najdalej. A potem, jak powiem, ostro hamuj. Możesz na jakimś stoku, szybciej pójdzie.
Rozbłysk. Przyspieszany rakietowym silnikiem pocisk pomknął prościutko w moją stronę, rósł, rósł – i znikł w ostatniej chwili, z pozoru tuż przed przedziurawieniem celownika.
Serce postukało mi chyba trochę szybciej – i tyle.
– Kasia – powiedziałem całkiem spokojnie – stop.
Zatrzymała wóz. Tak jak poradziłem: skręcając na najbliższe wzniesienie. Nie było strome, zbyt wiele pędu nam nie ujęło, ale sekundę pewnie zyskaliśmy.
Bujało nami jeszcze, kiedy wystrzeliłem rakietę.
Bujało nami nadal, kiedy eksplodowała.
Potem zabujało jeszcze mocniej. Gdy trochę ochłonąłem z wrażenia, dotarło do mnie, że oznacza to cholernie bliski wybuch. Może nawet nad stropem przedziału desantowego.
Praktycznie tuż po starcie.
Gdyby nie ten pocisk sprzed paru zaledwie sekund, byłbym pewien, że to Student nas dostał. Huk był potężny, wozem zatrzęsło, a przez dziury po francuskim podkalibrowym wdmuchało do środka tyle kurzu, że na moment zrobiło się wyraźnie ciemniej.
– Adam?!
Przestraszyła się. Trudno wnioskować z krótkiego okrzyku, ale miałem wrażenie, że o mnie.
– Wszystko w porządku. – Wstrząs nie przeniósł się na szczęście na brzmienie mego głosu. – Jedź.
Silnik nie zgasł – dopiero gdy ruszyliśmy, przyszło mi do głowy, że przecież mógł. Ale poza tym było kiepsko. Nic nie widziałem. To znaczy owszem: stanowisko działonowego poza celownikiem wyposażone jest w cztery peryskopy i nawet w tych spoglądających na boki pulsowało białe światło płonącego paliwa rakietowego. Sam celownik jednak kompletnie oślepł.
A dokładniej mówiąc: palił się.
Wepchnąłem pulpit sterowania pod fotel, złapałem gaśnicę i otworzyłem właz. Głupio, ale głupcom często dopisuje szczęście: żaden z placków ognia nie spłynął mi na biodra, nie wpakowałem łokcia w ani jedno jeziorko żaru. Tu, na stropie wieży, nie było ich zresztą wiele.
Znacznie bardziej dostało się pokrywom nad przedziałem desantu, a najbardziej pustyni za wozem. Wbrew pozorom, Malutka opuściła wyrzutnię i przeleciała parę metrów, nim trafił ją szlag. Inna sprawa, że spustoszeń i tak narobiła.
Szyna wyrzutni wyglądała jakoś dziwnie. Nie potrafiłem określić, na czym polega różnica, ale od razu zrozumiałem, że próba instalowania na niej kolejnej rakiety będzie stratą cennego czasu. Może później, gdyby trafiła się dłuższa przerwa. Teraz zdecydowanie powinienem to sobie odpuścić.
Naprawdę ważny był celownik. Soczewki obu kanałów optycznych – dziennego i nocnego – osłaniała gruba tafla szkła pancernego. To po niej hulały płomienie.
Siknąłem na nią proszkiem z gaśnicy, kiedy Student posłał nam następny pocisk.
Coś mocno kojarzącego się z pociągiem pospiesznym przemknęło mi tuż obok ucha.
Odruchowo zapadłem się w głąb wozu. Gramoliłem się z powrotem, kiedy nasz BWP przetoczył się przez wyostrzony wiatrem grzbiet barchanu i runął w dół. Przywaliłem łopatkami o krawędź otworu, a potem, gdy zjeżdżaliśmy pod kątem 45 stopni – jeszcze brodą o pokrywę.
– Adam, palimy się!
Jakbym sam nie wiedział. Hełmofon, jak na złość, przetrzymał całą tę młockę, nie spadł i nie zwolnił mnie z obowiązku martwienia się także za innych. Musiałem obrócić się i zerknąć na przedni pancerz.
– Spokojnie! To blacha; wytrzyma! Zaraz zgaśnie!
Tak do końca nie byłem tego pewien: co jak co, ale paliwa rakietowe wydzielają ogromną ilość energii i chyba byłyby w stanie, odpowiednio długo pozostawione same sobie, przepalić cienki w tym miejscu pancerz. A właśnie tym nas obrzygało, kiedy Malutka rozpadła się na setki kawałków: jej materiałem pędnym.
– Tu jest chyba gaśnica! Mogę…
– Jedź!
Pojechała. I to dobrze, adekwatnie do okoliczności. Wydmy były tu wyraźnie niższe, tylko sporadycznie górujące nad dwumetrowym wozem, więc większość z nich pokonywała w poprzek, zygzakując bez żadnego związku z ukształtowaniem terenu. Student widział nas przez większą część czasu, ale nie dziwiłem się zbytnio, oglądając na południu mrok i tylko mrok. Cel miotał mu się przed oczyma jak zwariowane jo-jo i wprowadzenie sensownej poprawki na jego ruch wydawało się dość beznadziejne. W dodatku skaczący po piaskowych falach BWP kurzył dwa razy mocniej niż poprzednio, co też nie ułatwiało strzelania.
Przede wszystkim jednak sprawialiśmy wrażenie bezbronnych. Z perspektywy Studenta to, co się stało, wyglądało pewnie jak detonacja pocisku w lufie lub coś równie morderczego.
Przez sześciokrotnie powiększający celownik widział wprawdzie, że przeżyłem, no i że sam wóz nadal jest na chodzie, miał jednak święte prawo zakładać, że naszemu systemu ogniowemu zdrowo się dostało. Dał sobie spokój z ostrożnością i pognał do szarży.
Dopiero teraz, miotając się z jednaj strony włazu na drugą, próbując nie wylecieć za burtę lub na odwrót, nie wylądować na dnie wozu, zrozumiałem, o ile lepszego mieli kierowcę.
Patrycja prowadziła bewupa po niewiele równiejszym terenie, prowadziła na tyle gładko, że Student strzelał z kaemu i prawie trafiał – a mimo to paciorki smugowych pocisków kalibru 7,62 potrzebowały coraz mniej czasu, by dotrzeć nad mą głowę lub zabębnić o tylne drzwi.
Zbliżali się, nadrabiali stracony dystans.
– Płasko! – usłyszałem nagle ocierający się o panikę okrzyk Kaśki. – Adam, następny takyr!
Nagle zrozumiałem, dlaczego nie strzelają. Mieli mapy, wiedzieli, że pakujemy się w pułapkę. To znaczy: teraz, kiedy ewidentnie odpadła nam możliwość odpalania rakiet. Płaska i gładka równina to doskonałe miejsce, by dokonać egzekucji: można strzelać w pełnym biegu albo, w ostateczności, zatrzymać się i spokojnie naprowadzić Malutką na umykający cel.
Zdałem sobie sprawę, że nawet przywrócenie sprawności armacie nie za wiele nam pomoże. Niskie barchany nie ukryją bewupa, będziemy skazani na wymianę ognia z daleka, a taka taktyka preferuje bogatszych w amunicję.
– Co jest?
Lechowski. Jakimś cudem nie zemdlał, choć musiało grzmotnąć nim parę razy o burty, a może nawet i strop.
– Nic! Leż!
Przejechałem dłonią po oczyszczonej z płomienia tafli pancernego szkła. Gorące. Parzyło, musiałem raz po raz cofać palce. Resztki środka gaszącego odpadły, ale wyczułem coś, co mi się nie spodobało. Rysy? Nacisnąłem mocniej i tętno podskoczyło mi o połowę: palec wszedł ze chrzęstem w coś, co powinno zastopować karabinowy pocisk.
Osunąłem się na fotel. Twarz do celownika. Gówno. Widok jak z dna drinka, dobrze przyprawionego lodem. Kalejdoskop czerni i świetlnych refleksów, ani kawałka kształtu.
Poderwałem się z powrotem i zacząłem wydłubywać odłamki pokruszonej osłony z blaszanej obejmy. Raz i drugi musiałem kucać, schodząc z drogi nadlatującym seriom. Zwykle była to ostrożność na wyrost, ale zanim dotarło do mnie, że gołe palce nie poradzą sobie z przeszkodą, osłaniająca mnie pokrywa zainkasowała dwa uderzenia. Student i z kaemu strzelał wstrzemięźliwie, najwyraźniej jednak trafiał od czasu do czasu.
Kulom wolałem się kłaniać. To nie pociski armatnie. Nie zabijają szybko, bólu byłoby na pewno więcej. Wciąż nie zanadto bałem się śmierci, ale umierania – już tak.
Nie miałem bagnetu, scyzoryka, młotka – niczego poręcznego, czym można by się zmierzyć z opornym szkłem. Czasu na poszukiwania też nie miałem. Wyszarpnąłem stary, niezawodny granat made in USA i trochę waląc korpusem, a trochę podważając dźwigienką mechanizmu spustowego, zacząłem przywracać wzrok naszemu bewupowi.
Ktoś krzyknął. Z bólu. Lechowski. Dopiero teraz.
– Adam! Mam skręcać?!
Obejrzałem się, za siebie, a przed wóz. Tu i ówdzie po blachach pełzały płomyki, zakłócając widzenie, ale równina przed nami była wystarczająco wielka i płaska, bym wypatrzył ją w pogłębionym ogniem mroku. No i, przede wszystkim, była blisko.
Jeszcze chwila – i żegnajcie, wydmy.
– Zatrzymaj! Za jakąś górką!
Następna seria. Rykoszet od lewego błotnika. Kurtyna pyłu, podniesiona przez kule, które nie doleciały. I dużo więcej pyłu za nami. Jakim cudem ten cholernik w ogóle nas wypatrzył? A może po prostu walił tam, gdzie się najbardziej kurzy?
Skręciliśmy. Potem znów. I jeszcze raz. BWP toczył się coraz wolniej. Kątem oka dostrzegłem obracający się właz i głowę Kaśki, wyłaniającą się spod pancerza. Wóz miał lusterka, może nawet wciąż całe, ale nawet dobry kierowca wybrałby w nocy taką metodę parkowania. Niby nie było obok żadnych sąsiadów z podatnym na zadrapanie lakierem, graliśmy jednak o dużo większą stawkę niż szofer, manewrujący świeżo malowanym mercedesem w gąszczu jeszcze droższych limuzyn. W grę nie wchodziło ewentualne odszkodowanie: każda niedokładność to większa sylwetka i większe pole do popisu dla nadlatujących z głębi pustyni pocisków.
Próbowała ukryć, ile się dało, i nie miałem prawa jej tego zabraniać.
Tłukłem granatem w zaklinowany kawał pancernego szkła, krzywiłem się, słysząc jęki rykoszetów, i starałem się nie myśleć o tym, że któryś może zahaczyć o wychyloną z włazu, kobiecą twarz.
– Gonią? – To znów Lechowski. Przestałem tłuc i wróciłem do podważania. – Daj… granatnik. I wiejcie. Spróbuję… zatrzymać.
Zastygłem na moment. Wóz też. To znaczy: wóz na dobre. Nie byłem pewien, czy miało to coś wspólnego z pojękiwaniem w hełmofonie. Może po prostu Kaśka uznała, że lepiej się nie ustawi. Wydma była nieduża i prawdę mówiąc, nie dawała kierowcy wielkiego pola do popisu.
– I tak dłużej… Boli jak… Wolę tu poczekać. Wrócicie. Albo ktoś… Nie wytrzymam.
Rzuca jak…
Coś mi chrupnęło pod palcami. Pomacałem z niedowierzaniem. Ustąpiła. Wysypała się, suka, chyba nawet nie kalecząc palców. Górą przemknęła następna seria z kaemu, za wysoka o dobre dwa metry. Wydało mi się, że widzę mruganie płomienia wylotowego.
– Daj spokój! – Krzyk Kaśki, pełen złości. – Leż! Ranny jesteś! Zamknij się i leż!
Ta złość ją zdradziła. Obnażyła strach i rozpaczliwą walkę o to, by nie powiedzieć „tak!”.
Pomysł nie był zły. Był może nawet najlepszy z możliwych. Tylko skurwysyński.
Opadłem na siedzisko, przywarłem twarzą do okładziny okularu. Jest! Jest światło, kształty!
– Widzę ich! – Wciąż się nie bałem, po prostu zaraziła mnie swym krzykiem. – Z wozu, Kaśka! Schowaj się gdzieś!
– Nie!
– Spierdalaj! Łeb nisko i zacieraj ślady! Jak się zapalimy, nie sprawdzą, ilu było w środku!
– Nie!
– I weź forsę! Jakby co, połowa mojej doli dla Ilony, połowa dla rodziny! Jasne?
– Głuchy jesteś?! Nie!
Nie było czasu na kłótnie. Nie było też sensu proponować czegoś takiego Lechowskiemu: nawet ona, w pełni zdrowa, miała niewielkie szanse. Nasz wóz musiałby się porządnie rozpalić, by nie dało się zerknąć w otwarty właz. No i zbyt pusto tu dookoła: wszystkiego parę niskich garbów, kilka kęp roślinności o gabarytach pióropusza indiańskiego wodza. Potrzeba małego cudu i prześladowców bez wyobraźni, by się skutecznie ukryć.
Dałem sobie spokój. Ze wszystkimi. Nawet o Ilonie tylko pomyślałem, że gdzieś tam jest.
W tej chwili liczył się celownik i to, co w celowniku.
A było tego sporo. Dokładnie: dwa wrogie bewupy. Odłamek rakiety, który pokiereszował osłonę z pancernego szkła, dopadł też układu optycznego. Nie zniszczył soczewki, uderzył jednak wystarczająco mocno, by pękła. Obraz świata zewnętrznego rozpadł się na dwie części, podobnie jak nitki celownicze. Akurat w samym środku, w najważniejszym punkcie, zewnętrzna warstwa szkła uległa skruszeniu, rozmazując szczegóły i przyprawiając mnie o szybsze bicie serca.
Niby widziałem co trzeba, ale…
Siedziałbym pewnie, pocił się i wmawiał sobie, sensownie skądinąd, że skoro dwa zachodzące na siebie bewupy Studenta znalazły się na skrzyżowaniu dwóch zachodzących na siebie znaczków celowniczych, to trzeba po prostu wciskać spust i cieszyć się dwoma bliźniaczymi trafieniami. Na szczęście oglądana od frontu armata-dwururka bluznęła dwiema plamami ognia i wyleczyła mnie z wątpliwości.
Posłałem im pocisk, zanim ten ich doleciał w sąsiedztwo naszego wozu.
Student strzelił w biegu. Miał przed sobą niewysoką górkę i pewnie zaczynający się stok sprawił, że pocisk poszybował za wysoko. Wiele chyba nie brakło, ale strzał okazał się za długi, więc eksplozja nastąpiła gdzieś daleko z tyłu i nic nie przesłoniło mi widoku.
Widziałem wyraźnie – choć podwójnie – jak słup ognia i kurzu wyrasta z ziemi, pochłaniając nadjeżdżający wóz i odrzucając go o kilkadziesiąt stopni z poprzedniego kursu.
Patrycja szarpnęła wolantem natychmiast, niemal w chwili eksplozji. Odruch paniki. A nie panikuje się na widok pocisku eksplodującego daleko przed pojazdem.
Cholera. Prawie ich miałem. Ociupina wyżej i dostaliby w podbrzusze.
Zamiast tego oberwali w odwagę. Chyba oboje. Przez następne pół minuty Patrycja prowadziła wóz chaotycznym zygzakiem, a Student po raz pierwszy tracił bez sensu amunicję.
Widziałem jedynie górną część kadłuba, nie próbowałem więc strzelać, ale oni i owszem – walili ile wlezie. Zmarnowali trzy pociski, z których najlepiej wymierzony nie trafiłby w stodołę, gdybym to w stodole zaparkował.
Potem 0313 znikł niemal w całości. Z przodu łagodne wzniesienie, z tyłu chyba jakaś niecka – i zmalał do rozmiarów górnej, węższej połówki wieży. Widziałem ją jeszcze, była jednak tak maleńka, że zniekształcenia układu optycznego praktycznie wykluczały jej ostrzeliwanie. W końcu bym trafił, tyle że „w końcu” jest dobre dla kogoś z pełnym magazynem amunicji, nie trzema kumulacyjnymi sierotkami, trzymanymi na czarną godzinę.
Nawet Student miał wątpliwości. Stali i stali, myśleli i myśleli, nim ich armata w końcu przemówiła.
Pocisk poderwał chmurę pyłu kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów przed nami – i na jakiś czas znów zrobiło się spokojnie.
Próbowałem liczyć. Wychodziło mi, że strzelali do nas dwadzieścia jeden razy. Może źle wychodziło, ale większa dokładność była wręcz niewskazana. Przenosili amunicję w skrzynkach i nadwyżka z tej ostatniej mogła jechać w przedziale desantu. Nie było sensu zakładać, że kiedy Młody odpalał pierwszy pocisk, tam, na miejscu wymiany z Turkmenami, mieli ich równo 40.
Tak skrupulatne rachunki mogły prowadzić na manowce. No i, prawdę mówiąc, nie miały sensu.
Połowę już wystrzelali, ale połowa została i, gdyby strzelali równie sensownie jak dotąd, powinni nas dostać, nim skończą im się naboje. To, że do tej pory żyliśmy, to bardziej kwestia szczęścia niż błędów Studenta. Był jak gracz, który rzucił sześciokrotnie kostką i nie trafił szóstki. Los miał u niego dług, a z losu jest honorowy facet, który może nie od razu, ale spłaca tego typu długi.
Pozostawało pytanie, czy sytuacja dojrzała do rzucania kostką.
Tkwiłem przy celowniku i patrzyłem, jak Student zmaga się z tym problemem. Zaczął od pomiaru odległości: nie kryjąc się z tym, usiadł na obramowaniu włazu i przez chwilę manipulował przy dalmierzu. Chyba dalmierzu – pewności nie miałem. Czujniki naszego bewupa zamocowane były do kadłuba, kadłub skryty za górką, więc aparatura ostrzegająca przed laserem nie zareagowała. Inna sprawa, że Student też musiał mieć z tym kłopoty. Wydma o łagodnym spadku kiepsko odbija promienie, a widoczny kawałek wieży był zbyt mały. Pewnie dlatego tak długo walczył o precyzyjny pomiar.
Potem schował się w wozie i spróbował szczęścia.
Pocisk przeniósł. Nie wiem o ile, ale przeniósł.
Następny też.
Trzeci okazał się za krótki, wybuchł między nami a strzelającym i na jakąś minutę przekreślił sens strzelania. Czwarty przeleciał bokiem – diabli wiedzą: za wysoko, za nisko czy może idealnie. Znajdowaliśmy się daleko jedni od drugich i naturalny rozrzut armaty dawał o sobie znać.
Nie zdziwiłem się zbytnio, widząc, jak pokrywa w stropie wieżyczki unosi się, a na prowadnicę wjeżdża Malutka.
– Kasia.
– Tak? – Odpowiedziała błyskawicznie. Jeśli zastanawiałem się, jak bardzo jest zdenerwowana, mogłem to sobie darować. Była. Bardzo.
– Wysiądźcie. Oboje – dorzuciłem szybko, obawiając się protestów. – Może odpalą rakietę. Ja też wysiadam. Za chwilę. Pomóż Lechowskiemu.
Tym razem usłuchała. Skorzystałem z faktu, że lufa działa jest pusta, załadowałem odłamkowym i – nie przykładając się zanadto – posłałem pocisk w stronę wozu Studenta.
Eksplodował tam, gdzie chciałem: między nami, na tyle blisko kryjówki przeciwnika, by na jakiś czas zasłonić mu widok. Bałem się ryzykować przestrzelenia, więc świadomie zaniżyłem nastawę odległości i gwiżdżące nad wieżą odłamki raczej nie postraszyły Studenta. Nie dałem tym samym żadnemu szansy rozprawienia się z mocowaną na wyrzutni rakietą, ale cóż – niczego nie dostaje się za darmo. Kupowałem czas, a to był najskuteczniejszy sposób.
Złapałem RPG razem z nosidłem na amunicję, zabrałem noktowizor, przecisnąłem się na zwolnione miejsce kierowcy. Rozglądałem się przez chwilę, wysilałem pamięć, po czym uruchomiłem aparaturę dymotwórczą i wygramoliłem się z wozu, by sprawdzić, czy działa.
Działała. Rozgrzany silnik błyskawicznie odparowywał doprowadzane przez specjalną instalację paliwo. Patrząc na gęstą chmurę, rosnącą w oczach do imponujących rozmiarów, skląłem się w duchu za bezmyślność. Kiedy jak kiedy, ale w trakcie ucieczki ten stary patent mógł się okazać naprawdę użyteczny. Powinienem dużo wcześniej…
– To pomoże? – W głosie Kaśki brakowało optymizmu. Może tłumiła go zadyszka.
Lechowski sprawiał wrażenie przytomnego, ale chyba bardziej wyniosła go z wozu, niż pomogła wysiąść. Teraz klęczała obok drzwi, przy nogach Szamockiego.
– Celownik powinno oślepić. – Rozejrzałem się. – Zasuwajcie za tamtą górkę.
– A ty?
– Nie będzie strzelał. Potrzebuje tej rakiety.
– To zostanę.
Nie chciało mi się kłócić. Może zresztą miała rację: beze mnie raczej nie przeżyją. A szybka śmierć od eksplozji jest łatwiejsza niż bezsilne wyczekiwanie na nieuchronne obok wraku wozu i mojego trupa.
– To wracaj do środka. Może próbować rozpryskowymi.
Uniosłem się i sprawdziłem, jak noktowizor radzi sobie z coraz gęściejszą chmurą dymu.
Wyglądało na to, że nie bardzo. Chyba dostrzegałem górkę, za którą krył się wóz Studenta, ale tylko chyba.
Rakieta w każdym razie nie nadlatywała.
Zamiast niej przyleciała fala elektromagnetyczna.
– Dobra, Adam – zaszemrał wiszący przy kamizelce radmor. – Szybciej będzie, jak się dogadamy.