Rozdział 33

– Jeśli nie powiem inaczej – kończyłem pośpieszny instruktaż, wypychając nogą ostatnią beczkę – wiejesz na północ, równe dwadzieścia kilometrów za drogą skręcasz nad kanał i chowasz forsę. Koniecznie zakop gdzieś obok pocisk. Metal znajdziemy, papieru za cholerę. I zadzwoń do Ilony jak najszybciej. Z pierwszego telefonu. Niech bierze małego i znika. Nic nie tłumacz. Powołaj się na mnie. Nastrasz. Ją cholernie łatwo nastraszyć, jeśli chodzi o Olafa. Ma kompletnego szmergla na jego punkcie.

Rozmawialiśmy przez radio: to jedyny skuteczny sposób, by nie tracić kontaktu, kiedy jeden z członków załogi postanawia połazić po pędzącym wozie.

– Adam, a może…

– Nie – warknąłem. – Ja i Student. Nie mieszaj się.

Beczka wypadła. Nie zamykając drzwi, uniosłem przedni właz dachowy. Spięty pasem pakiet, złożony z RPG i zasobnika z parą zapasowych naboi, został na podłodze, a ja wygramoliłem się na pancerz.

– Nie mogę cię zostawić – usłyszałem, włażąc na wieżę. – Dla mnie to robisz. Byłabym ostatnią kurwą.

Udało mi się nie spaść, choć na razie traktowała rozkazy poważnie i zasuwała ile pary w silniku. Bewupem rzucało jak cholera, a mną jeszcze bardziej. Do wieży nie tyle wsiadłem, ile zostałem wkopany przez jakiś wybój.

– Kurwą to będziesz, jak zostawisz Zosię dla faceta.

Dobry tekst. Byłem z siebie dumny. Zamilkła. Minęliśmy główne pasmo wzniesień. Zza opadającego horyzontu wyjrzała kreska nasypów, wysepki roślinności porastającej brzegi kanału.

Wóz zaczął zwalniać.

– Jeśli cię zabiją, będę się czuła jak szmata.

Patrzyłem przez noktowizor, wychylony z włazu. Strzał rozpryskowym powinien poprzedzić impuls lasera, zdążę się schować. Przy trafieniu pepancem nie miało znaczenia, po której stronie pancerza trzymam głowę.

– Nie zabiją mnie.

– To po co mam odjeżdżać?

Świat rozszerzał się jak rozkładany wachlarz. Wzrok stopniowo sięgał coraz dalej na północ i południe. Bo i na południe zerknąłem raz czy drugi. 0313 powinien być przed nami, na kierunku bazy, ale na wszelki wypadek…

Nie wypatrzyłem go. Co było do przewidzenia: tak jak my, czaił się gdzieś na styku wzgórz z doliną, jeszcze pod osłoną wzniesień, a już z widokiem na otwartą przestrzeń.

– Choćby po to, by ratować rannych. Słyszałaś: przez bazę nie przejedziemy.

– To nie walcz. Zero zysku. Uciekajmy.

– Jak ucieknę, to ich nie kropnę. A to dobra okazja.

– Nie musisz.

– Kasia, daj już spokój.

– To wariactwo. Zabiją cię.

– Mój problem.

Nasz BWP już nie tyle jechał, ile pełzł. Ręka trzymająca noktowizor zaczynała mi się pocić. Nic, ani śladu.

– Mój też. Coś mi jesteś winien.

– Przecież forsa jedzie…

– Pieprzyć forsę. Orgazm. Obiecałeś, Adam.

Mało nie zgubiłem noktowizora. Wariatka. Porąbana jak pień na zapałki.

– Za taką kasę kupisz sobie całą męską agencję towarzyską. – Nie było czasu na subtelności.

– Kretyn.

– I pamiętaj: gdyby co, pół mojej doli jest dla Ilony.

Wredne, ale wiedziałem, że tym ją dobiję. Zamilkła, a ja zmieniłem częstotliwość.

– Jesteśmy, Student. Strzelisz racę? – Cóż szkodzi spróbować.

– Nawet rakietę. Ale najpierw ty serię.

Raz kozie śmierć.

Nacisnąłem spust kaemu. Krótka seria nad kanał i od razu lufą w prawo. Wyprzedzili nas.

Muszą być na północy. Blokować drogę do bazy. Nie poświęca się takiego atutu.

Wierzyłem w to – i już na starcie znalazłem się o dwa pociski do tyłu. Pierwszy, wystrzelony z południa, gdzie nawet nie próbowałem patrzeć, okazał się za krótki. Postawił słup kurzu między nami a 0313 i zanim obróciłem armatę, Student poprawił następnym. Na oślep, ale z wyczuciem.

Gdyby Kaśka nie ruszyła rakiem sekundę wcześniej, oberwalibyśmy w wieżę.

Dopadłem twarzą celownika i nie zważając na coraz szybszy ruch wozu, naprowadziłem nitki na monstrualnie wielką sylwetkę. Pół kilometra, najwyżej. Mieli cholerne szczęście albo wróżkę na pokładzie, chowając się akurat tam. Gdyby nie pośpiech przy pierwszym wystrzale…

Ja też się pospieszyłem. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak doskonale widoczny ogon rakietowego przyspieszacza przelatuje nad doskonale widocznym zadem bewupa.

– Gazu, Kasia! – Najpierw się wydarłem, a dopiero potem przypomniałem sobie o konieczności zmiany kanału. Ze Studentem nie było już o czym gadać. Znów jego kolej. Jeśli nie odskoczymy w martwe pole, za najbliższy barchan…

Nie zdążyliśmy. BWP jest szybki, ale przyspieszenie ma dalekie od motocykla żużlowego. Byłoby po nas, gdyby Student nie popisał się lepszym.

Zareagował błyskawicznie, zanim jeszcze mój pocisk doleciał w sąsiedztwo celu. Granaty dymne pękły zaraz potem. Tylko dwa, ale to w zupełności wystarczyło. Trzeci pocisk 0313 wypadł już zza czarnej zasłony, minął nas o metry.

– Zwrot!

Chwila nerwów – i jechaliśmy przodem. Kaśka nie zgubiła gąsienicy, a ja zdołałem utrzymać wieżę zwróconą we właściwą stronę. Gdyby Student pomknął naszym śladem, może nawet bym go trafił.

– Co robimy?

– To co w planie! Jedź, a jak powiem, hamuj!

Zadymiania nie było w planie, ale uruchomiła agregat, a ja nie protestowałem. Zanim przebiliśmy się przez pas wzniesień i skręciliśmy na północ, wóz ciągnął już za sobą ładny, czarny ogon. Inna sprawa, że dostaliśmy właśnie wtedy: kiedy teoretycznie staliśmy się niewidoczni.

Pocisk nadleciał nie wiadomo skąd i rozwalił nam tylną część lewego błotnika. To znaczy: próbował rozwalić burtę, tyle że mu się nie udało. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu i oberwaliśmy odłamkowym.

Właz miałem już zamknięty, ale i tak serce podskoczyło mi do gardła. Huk był dość przerażający, coś tam się zapaliło, nie ognia jednak się bałem, lecz nagłego zwrotu. Jeśli zerwało gąsienicę, tak to się skończy: bezradnym piruetem w miejscu i równie bezradnym czekaniem na zagładę. Nie zdążę niczego zrobić. Zanim w ogóle zorientuję się w kierunkach świata, Student poprawi i…

Wóz mknął, podskakiwał na nierównościach – i nie zamierzał skręcać.

Mijały sekundy. Wiele. Dziesiątki.

Czerń z tyłu i żadnych rozbłysków.

Dostrzegłem przemykającą obok beczkę. Czort wie którą. Wcześniej żadnej nie zauważyłem.

Kaśka zaczęła zwalniać.

– Szykuj się! – krzyknęła.

O jasna cholera… Już? W panice omal nie skoczyłem w dół, w stronę lewej, zajętej przez rannych części przedziału desantowego. Byłoby szybciej, tyle że wylądowałbym na piasku z gołymi rękoma.

– Jedź! – zawołałem. – Dodaj gazu!

Ryzykowałem połamanie paru kości więcej, ale uznałem, że warto. Student nie powinien wypatrzyć wozu. Z myślą o takim czarnym wariancie powyrzucałem beczki – miały podsunąć mu odpowiedź na pytanie, dlaczego uciekamy z otwartymi drzwiami – wolałbym jednak nie sprawdzać skuteczności pomysłu. Raz obudzona podejrzliwość może nie poprzestać na wizji beczek-pułapek, które jakoś tam eksplodują, gdy 0313 na nie najedzie. Drzwiami wysiadają zwykle ludzie i gdyby skojarzenia poszły w tę stronę, mój plan mógłby wziąć w łeb. Każda dodatkowa sekunda wolnej jazdy mogła też skutkować strzałem. Musiałem podjąć ryzyko.

Zjechałem z wieży, chwyciłem się uniesionej pokrywy. Dobrze. Ślizg na ławkę, zamknąć właz, głowa w dół, chwyt za granatnik, bieg na tył wozu. Dopiero wypychając rękę w asekuracji przed rozkołysanymi drzwiami, zauważyłem, że płoną. Wewnątrz miały zbiornik, wypełniony już tylko oparami, ale nadal gościnny dla ognia.

– Hamuj!

Nie pomyślałem, że to rozhuśtane cholerstwo zareaguje dokładnie tak jak moje ciało i niesione siłą bezwładu rzuci się na zwalniający wóz. Na szczęście o własnym ciele pomyślałem.

Zaparłem się solidnie i kiedy runąłem głową do przodu w malejący otwór, impetu wystarczyło i na mnie, i na blaszanego zawalidrogę. Próbował przydusić mnie do tylnej ścianki i podpalić, nogi miałem już jednak za progiem i grawitacja opowiedziała się po mojej stronie.

Grzmotnąłem o ziemię, najpierw lewym kolanem, potem lewym barkiem, plecami, biodrem – czort wie którym – znów jakąś nogą, brzuchem, znów ręką, plecami… Nie wiem, ile razy mnie przeturlało. Kiedy świat w końcu znieruchomiał, nie udało mi się wypatrzyć granatnika. Kurz, dym, mrok, słabnący ryk silnika – i nic więcej. Dźwigałem się z trudem, próbując wypędzić z głowy paniczną myśl o pozostawionej w przedziale desantowym broni.

Miałem ją w ręku, ani przez ułamek sekundy o niej nie zapomniałem – prawdę mówiąc, nie myślałem o niczym innym, jak o kończynach połamanych tym żelastwem – a jednak niemal udało mi się uwierzyć, że odjeżdża bewupem.

Zerwałem się, przebiegłem parę kroków i wyrżnąłem jak długi, gdy stopa trafiła na coś okrągłego, co umknęło spod niej jak lód spod łyżwy nowicjusza.

Widoczność wciąż była żadna, ale na szczęście pospiesznie sklecony pakiet rozpadł się dopiero pod koniec twardego lądowania i wszystko leżało obok siebie. Ładunek miotający, na którym wywinąłem orła, torba z resztą amunicji, sam granatnik. W ramach zbierania poobijanych kości wymacałem je i podniosłem się z ziemi już jako pełnosprawny wojownik.

O ile ślepca można określić tym mianem.

Dopiero biegnąc w prawo, w stronę wydm, zdałem sobie sprawę, że nie mam noktowizora. Ot tak, po prostu: nie mam. Może spadł, kiedy wyskakiwałem, może zostawiłem go w wozie, odrzucając nieświadomie, gdy Student zaczął strzelać, albo zahaczając o coś.

Cholerstwo ważyło z kilogram – a ja nawet nie zauważyłem, kiedy przepadło.

Zdołowałoby mnie to – gdybym miał czas się martwić. No i gdyby nie odkrycie, że w środku zasłony dymnej wzmacniacz światła i tak niewiele by mi pomógł.

Inna sprawa, że ta pocieszająca myśl pojawiła się później: kiedy rozpędzone nogi przeniosły mnie przez pierwsze wysokie na pół metra wzniesienie, kolana ugięły się same, a ręce wydźwignęły na ramię rurę granatnika. Musiałem spojrzeć w celownik i zobaczyć zielonkawą nicość.

Odbiegłem kilkanaście metrów od śladu gąsienic, ale okazało się, że to za mało. Po prawej noktowizor wychwytywał mętne zarysy krzewów i piaszczystego stoku, jednak reszta świata przesłonięta była gęstą chmurą dymu. Południe też. A właśnie od południa narastał warkot silnika.

Klęczałem za płaskim pagórkiem, zastanawiając się gorączkowo, czy nie pobiec z powrotem. Oczami wyobraźni widziałem bewupa Studenta mknącego po naszych koleinach – gdybym stanął na tak wytyczonej trasie, sam najechałby mi na lufę. Żadnego kombinowania, żadnych poprawek. Jeden ruch palca i po kłopocie.

Kuszące.

Ale jeśli chybię albo po prostu zauważą mnie pierwsi… Żadnych szans na poprawkę. Tu, za wzniesieniem, w sąsiedztwie wyższych wydm, miałem je, przynajmniej teoretycznie. Nie musiałem stawiać wszystkiego na jedną kartę.

Spudłuję i jak Młynarczyk: w desce surfingowej…

A potem Kaśka. Może nawet Ilona. Za wiele było tych rozmów, listów. Będą podejrzewać, że coś jej wygadałem. Więc dla świętego spokoju i ją…

Łoskot narastał. Już nie tylko silnik: słyszałem także grzechot układu jezdnego. Albo tylko mi się wydawało. Strach robi dziwne rzeczy ze zmysłami, a ja się bałem. Nie wiem, czy bardziej rozjeżdżania żywcem, czy pozostawienia dziewczyn samym sobie, wydania na rzeź – ale fakt faktem: bałem się jak nigdy dotąd.

Biec? Zostać?

Wciąż nic nie widziałem.

Strzelać na wyczucie, kierując się słuchem?

Byli blisko, a ja nie potrafiłem ocenić, którędy jadą. Mogli faktycznie po śladach, maksymalnie oślepieni dymem i kurzem. I narażeni na niespodzianki w postaci porzuconych pocisków. Nawet odłamkowy mógł rozstrzygnąć walkę, trafiając pod gąsienicę, zrywając ją i unieruchamiając 0313. Aha, no i te nieszczęsne beczki. Więc raczej trasa z boku, gdzie dymu było mniej i nic nie leżało. Raczej na lewo od naszych śladów – bo na prawo były podnóża wydm.

Ja też byłem na prawo.

Bezmózgi kretyn, który chyba właśnie zabił dwie najważniejsze w swoim życiu kobiety.

Zerwałem się na nogi. Ryk silnika przestał narastać – i zaczął się przemieszczać. Wciąż był gdzieś na południe ode mnie, ale kiedy wskoczyłem w chmurę dymu, aż nadto dobrze usłyszałem, jak przesuwa się z prawej w lewą.

Gnałem sprintem. Zasobnik z zapasową amunicją, źle przerzucony przez ramię, walił mnie po udzie, a zaraz potem, odepchnięty ruchem nogi, po tylnej krawędzi hełmu. Hełm zjeżdżał mi na oczy, co niewiele zmieniało, bo i tak nic nie widziałem. Dym był wciąż tak gęsty, że przestałem widzieć koniec pocisku. Ale może to dlatego, że już w biegu zarzuciłem RPG na ramię. Wiedziałem, że jeśli zdążę, to w ostatniej chwili. Nie mogłem zmarnować ani kawałka sekundy.

No i nie zmarnowałem.

BWP Studenta był już wyraźnie z lewej, gdy go wypatrzyłem. Minął mnie, odjeżdżał.

Nacisnąłem spust, zanim nogi wyhamowały. Nie miałem wyjścia: w celowniku właśnie rozmywały się ostatnie ostre linie, wykrawające zad maszyny z wirującego tumanu.

Wziąłem poprawkę na ruch. I nawet trafiłem: pocisk pomknął ochoczo śladem znikającego wozu i rozerwał się gdzieś na poziomie moich oczu, a więc na pewno nie od uderzenia w ziemię. Tyle że w chwilę potem silnik bewupa ryknął wściekle, uwolniony na kilka sekund z obowiązku napędzania kół, Patrycja zmieniła biegi i oddalający się hałas, zamiast słabnąć, zaczął przemieszczać się z lewej w prawą.

Obcierka. Nie ucierpieli. I zawracali.

Zacząłem składać następny nabój. Pocisk, ładunek miotający, skręcić. Kiedy wpychałem go do lufy, Student zaczął strzelać. Na dwie sekundy rozszczekał się karabin maszynowy. Skręt wozu uciął serię – wieża nie nadążyła za kadłubem – ale tych dwudziestu pocisków wystarczyło.

Północną stronę świata zalał rudy blask.

Beczka z benzyną. Może wypatrzyli wszystkie poprzednie, teraz jednak ktoś do nich strzelił, więc na wszelki wypadek kaem rozprawił się z jedynym podejrzanym obiektem, dostrzeżonym w chaosie kurzu i dymu. Odruch. To nie zmieniało zasadniczego planu: zatoczyć łuk i dopaść przyczajonego z tyłu wroga. Wiedzieli, gdzie jestem.

Nie zamierzałem na nich czekać.

Kaśka oddalała się z każdą sekundą. Wystarczyło uzbierać tych sekund kilkadziesiąt, by ją ocalić.

Pognałem z powrotem ku wydmom.

Zdążyłem. Patrycja nie próbowała zwalniać, dzięki czemu wóz stanowił znacznie trudniejszy cel, ale też musiał zataczać szerszy łuk. Zyskałem sporo czasu.

Wpadłem między sięgające ud trawy, potem na jakiś stok. Wydawał się wysoki, więc runąłem ślizgiem na kolana, gdy tylko na powrót zaczął opadać.

Błąd. Dymu było tu już mniej i dość szybko się zorientowałem, że górka jest za mała. Nie osłoni klęczącego człowieka. Lepiej odskoczyć dalej.

Student, jakby odgadując moje myśli, zaczął siać po okolicy wachlarzami kul. Nie widział mnie, ale sektor wybrał właściwy, więc najpierw zrezygnowałem z poruszania się biegiem, a potem w ogóle z robienia czegokolwiek. Miał od cholery amunicji i właśnie czynił z niej dobry użytek.

Leżałem na brzuchu, gratulując sobie wyboru za każdym razem, gdy nad karkiem przelatywała bryłka metalu albo osłaniający mnie pagórek wypluwał fontannę piachu.

Powtarzałem sobie, że to jemu się spieszy. Nie mnie. Jemu. Ale to nie była cała prawda. Jeśli zostanie, nie pogna za Kaśką, powinienem rozstrzygnąć walkę, nim dym opadnie.

Wychyliłem się zza wzniesienia. Nic. Słyszałem huk silnika, potem zaterkotał karabin – a sylwetki wozu nie udało mi się wypatrzyć. Ciemno. Musiałbym przez celownik. Zacząłem przekładać RPG na ramię. Coś uderzyło w ziemię, tuż obok. Osunąłem się czym prędzej do tyłu.

Zauważył?

Czekałem. Serce waliło mi w tempie sto dwadzieścia. Kretowisko, nie górka; dłuższa seria rozniesie toto w strzępy, nie trzeba nawet wspomagać się armatą. I to najgorsze: za mało miejsca na unik, gdyby Student dotrzymał słowa i chciał mnie rozjechać jak Młynarczyka.

Ale najpierw będzie strzelał. BWP to nie współczesny czołg, każde trafienie z granatnika jest dla niego śmiertelną próbą. Dostanę ostrzeżenie. Kiedy kule zaczną przelatywać obok nie dwójkami, ale całymi tuzinami, trzeba będzie poderwać się na kolana i spróbować szczęścia.

Student nie strzelał. Nie w moją stronę. To znaczy: nie bardziej niż w inne. Nie żałował sobie i co chwila dostawało się także mojej górce oraz powietrzu nad nią – ale na zasadzie omiatania ołowianym deszczem całej okolicy.

Zacząłem pełznąć. W lewo, potem do tyłu. Barchan na zachodzie wyglądał przy moim kretowisku jak Mount Everest. Gdybym dostał się na drugą stronę, chyba mógłbym biegać. Skok na jeden koniec, strzał, ucieczka na drugi. Nawet eksplozję armatniego pocisku dałoby się przeżyć przy odrobinie szczęścia.

Przebyłem z pięć metrów, obejrzałem się przez ramię – i zobaczyłem to.

Z północy, wysoko, najmniej dwa piętra nad ziemią, nadleciał pocisk. Wąski, długi ogon rakietowego ognia. Siedemdziesiątkatrójka. Kumulacyjny. Nie byłem aż takim ekspertem, by go zidentyfikować – po prostu dodałem dwa do dwóch. Ręka sama puściła granatnik, sięgając do radmora.

– Kaśka!!! Spadaj stąd!!!

Wydarłem się tak, że przez chwilę prawie wierzyłem, iż wyjazd bewupa z dymu ma z tym coś wspólnego. Ale oczywiście nie miał. 0313 umykał między wzniesienia z linii ognia. Posłał też własny pocisk na północ.

Nie próbowałem sprawdzać, czy trafił. Zerwałem się na równe nogi i strzeliłem.

Następny, trzeci z kolei idiota marnujący deficytową amunicję.

Nie w tym rzecz, że spudłowałem – bo akurat jako jedyny trafiłem. Przynajmniej w obrys celu. Tyle że ciut wcześniej między mną a celem wyrosło drzewko. Uschnięte, karłowate i żałosne. Oraz materialne.

Głowica eksplodowała po mojej stronie cieniutkiego pnia, wyrzuciła chuchro na dwa metry w górę i długim jęzorem coraz bardziej rozproszonego strumienia kumulacyjnego dopadła burty pojazdu.

Potem BWP zniknął. Za wydmą, do której próbowałem go nie dopuścić.

Zmarnowałem prawie dwie sekundy, stojąc jak osłupiały i gapiąc się z niedowierzaniem na płonące szczątki drzewka. Chyba jedynego po tej stronie wzgórz. Otrzeźwił mnie odgłos przegazowanego silnika. Zmiana biegów. Zbyt nerwowa, ale trudno się nie zdenerwować, prowadząc wóz, który właśnie zainkasował cios pociskiem przeciwpancernym.

Sięgnąłem przez ramię, jak łucznik do kołczanu. Wyciągnąć głowicę, wyrzutnia pod lewą pachę, skok. Biegłem w stronę palących się gałązek i kurzu, który gęstniał w miarę, jak się zbliżałem. Pocisk do lewej ręki, prawa za plecy, ładunek miotający wyskakuje z pokrowca. Nie zgubić granatnika. Nie wywalić się na pysk. Zdążyć.

Nie zdążyłem. Warkot silnika oddalał się, rozmywał w odbiciach od sąsiednich wzgórz, tonął w dymie. Bo nie kurz stanowił problem. Problemem stał się dym.

Oberwali, wystraszyli się i uruchomili agregat. Jak my. Może zresztą Student podjął tę decyzję wcześniej – zadziwiająco szybko wypełnili czernią całą okolicę. Tak czy inaczej kiedy obiegłem wzniesienie, w pośpiechu upychając w lufie ostatni nabój, było już za późno.

0313 pełzał gdzieś na zachód ode mnie, całkiem blisko, walił z kaemu – chyba na oślep – i był kompletnie niewidzialny. Słyszałem go – to wszystko.

Dłoń do przełącznika radiostacji.

– Zjeżdżaj stąd, Kaśka! Słyszysz?! Uciekaj, idiotko!

Naszego bewupa nie słyszałem, lecz to nic nie znaczyło: mógł być nawet o sto metrów ode mnie. Nie obejrzałem się, nie sprawdziłem. A teraz już za późno. Dym. Wszędzie dym. I kule, dziurawiące go rozmytymi igiełkami światła. Widziałem tylko co trzecią, smugową, ale i tych było za dużo.

Teoretycznie mogłem strzelać, kierując się ich trajektorią, tyle że Student siał nimi dookoła i w ruchu – za cholerę nie potrafiłem ustalić jego pozycji. No i wzgórza. Niektóre serie coś połykało, czyli między mną a wozem musiały być wzniesienia wysokie na co najmniej dwa metry. Trafiłem w jedyne drzewo, jakie tu wyrosło. Niby dlaczego nie miałbym wpakować granatu w któryś z barchanów?

Nie miałem odwagi ryzykować. Oni też umieli liczyć. Powinni wiedzieć, że został mi ostatni nabój.

Kaśce, nawiasem mówiąc, też został ostatni. Albo Lechowskiemu – nie wiedziałem, które popisało się tym godnym przeciwlotnika strzałem. Nieważne. Nie liczyli się. Student zrezygnował z pościgu z mojego powodu. To mnie chciał zabić, nim pojedzie dalej. Tamtych dwoje, choćby i z kompletem amunicji, nie stanowiło zagrożenia. Zresztą na pewno zawrócili.

Jeśli umrę za szybko, Patrycja ich dogoni, a Student wykończy. Tak wyglądała prawda.

Jeśli umrę – albo zmarnuję ostatni pocisk.

Nie pomyślałem o trzeciej ewentualności. Na szczęście załoga 0313 też nie. Przynajmniej na początku.

Manewrowali wśród wzniesień, siali dookoła z karabinu maszynowego i próbowali mnie trafić, względnie sprowokować do strzału. Przejechać raczej nie: dość szybko zauważyłem, że wóz trzyma się możliwie daleko. I słusznie. Miażdżony gąsienicami nieszczęśnik zwykle zdąży pociągnąć za spust.

Miałem do wyboru: leżeć za którąś z górek albo wychylać się z granatnikiem na ramieniu i próbować cokolwiek dostrzec. W pierwszym przypadku uniknąłbym kul. Tyle że i Studentowi w niczym bym nie zaszkodził. Drugi wariant był ryzykowny, niósł jednak szansę ostatecznej wygranej.

Gdyby choć na chwilę pokazali się w celowniku…

Wybrałem kompromis. Trochę leżałem, a trochę klęczałem, wytrzeszczając oczy w ciemność. Żadną zabłąkaną kulą nie dostałem, bewupa nie wypatrzyłem, za to doznałem olśnienia. Mało radosnego: uświadomiłem sobie, co powinien zrobić Student oraz co ja muszę zrobić, zanim i jego olśni.

Uniosłem się i zgięty wpół przebiegłem do następnej wydmy. Prawdę mówiąc – jedynej, którą widziałem.

Udało się. Nikt nie strzelał w tę stronę. Minąłem pagórek. Z mroku wyłonił się następny.

Też go zignorowałem. Kaem walił niemal bez przerwy, ale żaden smugowy pocisk nie pojawił się w polu widzenia. Dobrze. Może się uda. Jeśli zdążę się zbliżyć, nim Student obróci wieżę…

Chyba zdążyłem. Musiałem być blisko, skoro tak mocno dostałem po oczach rozbłyskiem i oberwałem aż trzema kawałkami rozpędzonej materii. Ręczny granat nie lata daleko.

Powaliło mnie raczej zaskoczenie niż ból. Udo zapiekło – i tyle. Kamień. Trafienia w korpus były jeszcze mniej dokuczliwe: po prostu poczułem, że coś rąbnęło w kamizelkę, pod pępkiem i obok obojczyka. Leżałem już, kiedy górą przemknęła pierwsza seria. Sypnęło mi po plecach piaskiem. Zatrzeszczało. Znów sypnęło. Znów zatrzeszczało powietrzem, dartym przez szybsze od dźwięku kawałki metalu. Wyzbyłem się złudzeń.

Student wiedział, gdzie jestem.

Młody – bo tylko on mógł rzucać granaty – najwyraźniej nie: następny eksplodował całkiem gdzie indziej. Miałem szczęście. Gdyby przypadkiem nie posłał pierwszego w moim kierunku, wpakowałbym się przed celownik nie jako znikające za wydmą coś, ale spora ludzka sylwetka. Konałbym w tej chwili, wybebeszony precyzyjnie ulokowaną serią.

Zabrakło sekundy.

Teraz zabrakło centymetrów – licząc w pionie.

Pocisk kalibru 73 musnął grzbiet osłaniającego mnie wzniesienia i nie eksplodując, doleciał do następnego. Nie było daleko, ale dziesięć metrów to sporo jak na możliwości lekkiej, w dodatku przeciwpancernej głowicy.

Znów dostałem jakimś odłamkiem po kamizelce. Ogłuchłem też i przysmażyło mnie żarem podmuchu – lecz nic poza tym. Czołgałem się w lewo jeszcze szybciej niż przedtem.

BWP walił z kaemu. Trochę w pagórek, trochę ponad nim. To w jeden koniec, to w drugi.

Młody rzucił też granat, który wybuchł po tamtej stronie. Armata nie odezwała się więcej. Żeby przeładować, Student musiałby wyłączyć z akcji karabin, a to byłoby głupotą. Pełzłem z szybkością spanikowanej jaszczurki, ale nie przepuściłbym takiej okazji. Chwila ciszy – i klęczę.

Byli blisko. Zobaczę ich i rozwalę. Zanim pójdą po rozum do głowy i zrobią to, co należało zrobić na samym początku. Czyli odjadą.

Zatrzymując się i rozpoczynając polowanie na mnie, Student popełnił największy z dotychczasowych błędów. Powinien pojechać dalej między wzgórza, zatoczyć łuk i dopaść Kaśki. Co prawda i tak musiałby potem wrócić, by mnie wykończyć, ale rozsądna kolejność była właśnie taka. Najpierw pojazd, mogący umknąć, a dopiero w drugiej kolejności piechur.

Człowieka, raz straconego z oczu, trudniej znaleźć, więc rozsądnie postąpił, próbując zlikwidować mnie z marszu, potem jednak wdał się w długotrwałą ciuciubabkę i to już nie było rozsądne.

Tyle że teraz go zdrowo nastraszyłem. Odskoczy na zachód, zacznie myśleć. Nic tak nie daje do myślenia, jak chichot kostuchy nad uchem. Omal go nie dopadłem. Wściekła, chaotyczna strzelanina dowodziła, że zdał sobie z tego sprawę.

Dudniło mi w uszach, słyszałem jak przez watę. Umiałem jednak określić kierunek, z którego dobiegały trzaski prochowych ładunków i pomruk silnika. Dwie sekundy spokoju i znajdę drani w środku celownika. Dwie sekundy spokoju.

Nie dawali mi ich. Jeden strzelał, drugi miotał granat za granatem. Nie miałem prawa ryzykować, nie tak blisko środka górki. Dotrzeć do jej końca i dopiero wtedy…

Nie zdążyłem. Wóz ruszył. Wystarczyło jedno spojrzenie: ściegi smugowych pocisków kreśliły nad grzbietem pagórka całkiem nieprawdopodobny wzór. Góra, dół, skoki o całe metry, jakaś szalona sinusoida. Tylko jazda po wertepach może wywołać taki rozrzut.

Poderwałem się na kolana. Za mało. Okazało się, że moja osłona jest wyższa. Więc półprzysiad. Trochę to potrwało. Potem usiłowałem przebić wzrokiem zasłonę kurzu.

Bez skutku. Wpakowanie w niewielki kawałek pustyni kilkuset kul daje efekt nie gorszy od burzy piaskowej.

Minęła chwila, nim zorientowałem się, że to nie tylko kwestia zapylenia. Celownik zdechł. Cholera wie dlaczego. Odłamek? Wstrząs? Baterie siadły? Nieważne. Nie działał i to się liczyło. Pozostała muszka ze szczerbinką.

Kaem umilkł. Tylko na chwilę, ale to mi wystarczyło, pomogło podjąć decyzję. Zresztą jedyną możliwą. Uciekali, a ja mogłem albo ich dogonić, albo usiąść na tyłku i zacząć płakać po ludziach, których skazałem na śmierć.

Pobiegłem. Nie w kierunku hałasu – aż tak mi nie odbiło. Byli na zachód ode mnie, więc wybrałem kierunek północno-zachodni. Na przecięcie trasy ich odwrotu. Kaem obrabiał południowy koniec wzniesienia. Udało się. Dopadłem najbliższej wysokiej wydmy i nikt do mnie nie strzelił. Za sprawą granatów Młodego kurz wisiał także tutaj.

Biegłem. Coraz szybciej. W końcu na przełaj, nie bawiąc się w schylanie i szukanie osłon. Ale i tak zostawałem w tyle. Bo 0313, choć wciąż bijąc krótkimi seriami, oddalał się w kierunku kanału.

Kurz skończył się wcześniej. Dym trochę dalej. W tym momencie powinienem paść martwy – bo ciemności się nie skończyły i pędziłem, całkiem ślepy oraz w połowie głuchy, na spotkanie wyposażonego w nowoczesny noktowizor wozu. Wystarczy, że ktoś spojrzy we właściwą stronę.

Warkot silnika narastał. Ale trochę bardziej szumiało mi w uszach. Nie byłem pewien odległości. Biegłem z granatnikiem na ramieniu. Na drugim miałem duszę.

Nie dogonię. Uciekną. Zabiją Kaśkę, nie będzie komu ostrzec Ilony, więc ją też zabiją.

Może nie od razu. Może najpierw będą pytać: ile wie, z kim się tą wiedzą podzieliła. Jakiż to problem: zgarnąć do furgonetki drobną, niczego nieświadomą dziewczynę, wywieźć do lasu i…

Nie myśleć o tym. Biec.

Biegłem. Goniłem trzynastotonowego smoka, który pędził, by pożreć moją księżniczkę.

Błagałem go, by mnie zauważył i zionął ogniem. Zabił, dając szansę rozprucia mu bebechów.

I smok usłuchał. Zionął ogniem.

Stado świetlików wyleciało z gniazda, pomknęło w moją stronę. Rozbłysk płomieni wylotowych wykroił z mroku ścięty stożek sunącej w poprzek wieżyczki. I nic ponadto. Nie widziałem ani kadłuba, ani, na dobrą sprawę, własnych przyrządów celowniczych. Tylko rój płonących, metalowych owadów i miejsce, z którego wyskakiwały. Głupie, pijane świetliki, mijające mnie bokiem, górą, walące łebkami w piach…

BWP Studenta jechał za szybko. Prawie przeciąłem mu drogę, lecz zabrakło mi kilkunastu sekund i od razu stało się jasne, że ucieknie. Pomknie na północ, zniknie, nim wypatrzę kadłub, złożę się porządnie do strzału, wezmę poprawkę na ruch. Nawet gdybym przeżył. A nie powinienem. Wozem rzucało, kule chybiały, jednak wciąż przelatywały nie dalej niż o metr, półtora. W końcu któraś trafi.

Zatrzymałem się i strzeliłem. Kilka wirtualnych wieżyczek przed tę realną, plującą ogniem. I niżej. Tam, gdzie – na moje wyczucie – znajdzie się środek kadłuba, kiedy trajektoria pocisku przetnie się z kursem wozu.

Potem padłem na kolana. Powinienem na twarz, ale chciałem wiedzieć. Klęska czy triumf?

Nie dowiedziałem się.

Kula eksplozji połknęła wieżyczkę. Sam wóz jednak, nagle widoczny, oblepiony plamkami ognia, skręcił płynnie w moją stronę. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak wychodzi z łuku i sunie prościutko na mnie.

Dźwignąłem się na nogi. Nawet nie tak szybko. Mogłem szybciej. Zmusiłem się, by tego nie robić. Od samego początku, odkąd tylko zaświtał mi w głowie pomysł tego wariackiego polowania, szykowałem się na tę chwilę. Nie tak miała wyglądać; powinienem teraz uwijać się, ładując RPG kolejnym nabojem – ale czułem, że do tego dojdzie. Do bezpośredniej, fizycznej szarży góry żelastwa, przed którą będę musiał uskakiwać. Jak toreador przed bykiem. Dobry toreador stara się sprawiać wrażenie mniej ruchliwego, czeka z unikiem do końca, więc i ja czekałem. Na szczęście krótko. Nie musiałem rozmyślać o tym, że właśnie zostałem bez szpady i każdy unik to jedynie odroczenie wyroku.

Sunąca trzydziestką klinokształtna morda bewupa była o kilkanaście metrów ode mnie, kiedy skoczyłem w prawo. Tak jak przypuszczałem, Patrycja zareagowała i niemal od razu ściągnęła wolant. Wozem zarzuciło. Przebiegłem ze trzy kroki, wyhamowałem, wbijając piętę w piach, odbiłem się, pognałem w lewo. Udało się. Znów skręciła, ale wywinąłem się gąsienicy.

Zabrakło jej ćwiartki metra.

Gdybym miał amunicję, mógłbym teraz spróbować załadować granatnik. Jakoś go nie zgubiłem. Może właśnie tego bała się Patrycja. Zamiast odjechać, zawrócić i z dystansu kilkudziesięciu metrów wystartować do następnej szarży, wdusiła hamulce. Zorientowałem się w porę, pobiegłem za bewupem.

Pozostać w martwym polu. To jedyny sposób: cały czas być gdzieś, gdzie mnie nie widać albo, przynajmniej, dokąd nie da się szybko dojechać. Z boku, z tyłu, blisko ziemi. Ich wieża płonęła, podobnie jak spore połacie stropu kadłuba. Nikt stamtąd nie strzeli. Nie widziałem dziury wypalonej przez strumień kumulacyjny, ale ten ogień dowodził, że dostali. Czyli po Studencie. Jeśli nawet nie zginął, na pewno nie nadawał się w tej chwili do niczego.

Wóz na razie nie stanowił zagrożenia. Toczył się wolno, skręcał, dotrzymywałem mu tempa. Nie doganiałem, ale też nie zostawałem w tyle. Przyszło mi do głowy, by spróbować dopaść klamki, otworzyć drzwi. Tylko które? I co dalej?

Mieli broń. Karabiny, pistolety. Młody rzucał granatami. No właśnie: Młody.

Nie widziałem go. Dachowe włazy nad przedziałem desantu były pozamykane. Czy wybuch głowicy mógł spowodować opadnięcie uniesionej pokrywy? Jeśli tak, to miałem z głowy Młodego. Ale mógł schować się do środka wcześniej, gdy stało się jasne, że odjeżdżają. Mógł miotać się teraz po ciasnym wnętrzu, wyglądając przez peryskopy i szukając mnie gorączkowo.

Biegłem za bewupem, wypatrując wpychanej w gniazdo strzeleckie lufy. Wciąż nie rzucałem swego RPG. Przestał być bronią, ale trudno mierzyć się ze smokiem, mając całkiem puste ręce.

Patrycja zatrzymała wóz, zaczęła go obracać wokół nieruchomej, prawej gąsienicy.

Dopadłem lewej, umykającej mi strony szerokiego zadu, chwyciłem za klamkę. Szarpnąłem.

Drzwi odskoczyły, zawisły na skośnych zawiasach. W środku było ciemno: albo wyłączyli oświetlenie, albo część elektryczności im siadła. Nie widziałem niczego, BWP wciąż się obracał, próg umknął mi sprzed nosa. Ktoś krzyknął. Potknąłem się, zawisłem jedną ręką na klamce.

Błysk z przodu. Wystrzał. Niecelny: rykoszet sypnął iskrami z ościeży. Patrycja wypaliła drugi raz, znów pudłując. Niełatwo pogodzić strzelanie przez ramię, choćby i z WIST-a, z prowadzeniem wozu. Wypuściłem klamkę, padając na kolana. Prawa gąsienica dołączyła do lewej, tylna ścianka kadłuba zaczęła się oddalać. A górą, przez właz wieżyczki, ktoś gramolił się na zewnątrz.

Nie było dymu, kurzu też niewiele. W świetle księżyca kikut urwanego ramienia zdawał się lśnić perłowym różem. To po tym rozpoznałem Studenta: po ręce, której nie było. On jeden mógł oberwać tak paskudnie. Dostali przed chwilą, widocznie nie w wieżę, tylko niżej. Przez piach, jak przedtem, od Francuzów. To osłabiło strumień i pewnie ocaliło pozostałą dwójkę.

Próbowałem dogonić przyspieszającego bewupa. Tym razem prawe drzwi: przez lewe co parę sekund wylatywała kula. Student, chwiejąc się i walcząc z osłabieniem, próbował wyjąć peem z kabury przy udzie. Udało mu się w końcu. Lewa ręka, prawe biodro – ale dokonał tego.

Twardziel.

Dopadałem już klamki, kiedy któraś z kul Patrycji rąbnęła mnie w naramiennik kamizelki. Zabolało, ale gorzej, że podziałało jak cios pałką: wypadłem z rytmu, potknąłem się, omal nie zgubiłem granatnika. Bo wciąż ściskałem go w wolnej ręce. Nie wiedziałem po co.

Dowiedziałem się kilka sekund później i kilkanaście susów dalej. Znów doganiałem umykające drzwi, kiedy nagle same skoczyły mi na spotkanie. Oberwałem blachą po wyciągniętej dłoni. Skrzydło pomknęło dalej, ustawiając się w zwisie równolegle do burty.

Chyba omal nie pociągnęło za sobą Młodego. Nie spodziewał się mnie tak blisko. No i nie był w najlepszej kondycji. Jednej ręki potrzebował do otwierania drzwi, druga bardziej zastępowała przebite udo, niż dźwigała karabin. Z nosa płynęła krew: pewnie efekt skoku ciśnienia, wywołanego wybuchem.

Trochę potrwało, nim zdołał odzyskać zachwianą równowagę i chwycić beryla oburącz.

Dostrzegłem unoszącą się lufę, ale byłem już wtedy bliżej, no i też trzymałem rurę granatnika w obu rękach. Wypchnięta do przodu trochę rozpaczliwym wyrzutem, ugodziła Młodego w czoło.

Dostatecznie mocno, by runął na plecy. Karabin pociągnął za sobą, co akurat nie miało wielkiego znaczenia: gdyby wypadł mi pod nogi, pewnie i tak nie zatrzymałbym się, by go podnieść.

Słusznie lub nie, wbiłem sobie do głowy, że jeśli raz odpadnę od wozu, będzie po walce. Zabiją mnie. Zastrzelą z daleka, rozjadą, szarżując z dużą prędkością, rzucą granat. Nie dadzą mi drugiej szansy. Nawet sama Patrycja sobie poradzi. Jeśli tylko pozwolę jej chwilę pomyśleć.

Biegłem więc dalej.

Byłem całkiem blisko, wyciągnięte do przodu palce wyczuły już nawet metal. Chwyt, wybicie i wciągnę się do wnętrza. Potem… Nie wiedziałem, co potem: karabin Młodego, jakiś granat czy po prostu gołe pięści. Nie zdążyłem pomyśleć.

Student w końcu doprowadził peem do stanu używalności i strzelił mi w czoło.

Загрузка...