Dałem mu jakieś pół minuty. Może całą. Nie byłem pewien, ile konkretnie.
Stałem w otwartych na oścież drzwiach i czekałem na kule. Nie jedną: zwisający wzdłuż nogi komar był wystarczająco widoczny, by zapewnić mi długą serię. Miałem nadzieję, że dobrze wymierzoną. Że Strażnik nie spanikuje i nie zgruchoce mi nią ud albo kolan – samobójcy nie bólu szukają, lecz ucieczki przed nim. Ale godziłem się i na ból.
Kiedy człowiekowi rozsypie się świat, boli trochę bardziej. I, przede wszystkim, dłużej.
Stałem w wykreślonym framugą prostokącie światła i czekałem. Najbardziej wyzywający cel w całej okolicy. Nie do przegapienia. Nie do zignorowania.
Zignorował mnie.
Powoli podniosłem granatnik. Może mnie rozpoznał i miał wątpliwości co do intencji. No więc proszę: oto moje intencje. Wpakować mu kilogram heksogenu, najpierw w pancerz, za którym się kryje, a potem w bebechy. Nic do niego nie miałem, po prostu oczekiwałem, że zachowa się rozsądnie i wyleczy mnie z Ilony garścią ołowianych tabletek.
Nie zamierzałem strzelać. Dopiero potem, kiedy mnie olał. Po kilkunastu sekundach bezowocnego czekania naprawdę przyłożyłem kolbę jak Bóg przykazał i nawet odnalazłem wzrokiem przyrządy celownicze. Tyle jeszcze dałem radę. Łez w oczach nie było wcale tak dużo, widziałem calutki granatnik i nawet słupy ogrodzenia.
Bewupa już nie. Za ciemno. Za mokro.
Opuściłem komara. Żołnierz nie marnuje ostatniego naboju. Nagle pomyślałem, że tyle mi zostało: umrzeć trochę fajniej. Po żołniersku właśnie. Z sensem.
Może miało to jakiś związek z przyniesionym ze wschodu pomrukiem silnika.
Zawróciłem. Jeszcze bez pośpiechu. Jeszcze dając im szansę: temu w górze i temu w bewupie.
Nie skorzystali. Wszedłem do baraku i zamknąłem za sobą drzwi. A potem odsunąłem się na bok, za mur. Na wypadek, gdyby skandalicznie spóźniony Strażnik wyrobił się na ostatnią chwilę i walnął serią po skrzydle ze sklejki.
Znów chciałem żyć. Troszeczkę. I chyba na krótko. Ale chciałem. Miałem coś do zrobienia.
– Kaśka?
– Jestem – odpowiedziała, kiedy tylko zwolniłem przycisk. Musiała czekać.
– Słychać was. Dajcie sobie na wstrzymanie.
Okna pokoiku Szamockiego wychodziły na wschód, Strażnik nie mógł ich widzieć.
Zapaliłem światło i przeprowadziłem szybką rewizję. Nie naszukałem się wiele: parę mebli to za mało, by porządnie schować półlitrówkę. Nie mówiąc o trzech. Odpieczętowałem pierwszą z brzegu i chlapnąłem sobie zdrowo. Potem jeszcze raz. I jeszcze.
Pomogło. Za mało, więc wróciłem do dyżurki i podniosłem kopertę. Nie wiem, czy miała ruszyć moim poczuciem obowiązku czy tym, co sam chowałem w majtkach, ale nosiła ewidentny ślad kontaktu z ciałem Kaśki i to wystarczyło. Wypychałem z głowy Ilonę i próbowałem wyobrażać sobie, jak spłacam wiadomy dług innej, czarnowłosej dziewczynie. Jej uda owijają mnie w pasie, pierś wciska się w twarz. Nie ma ich takich świetnych jak Ilona – o tamtych czułem intuicyjnie, że są naj, jak ona cała – ale na pewno wystarczą, by zetrzeć łzy.
Może warto przeżyć.
Nie myśleć o Ilonie. Statek zatonął. Teraz szalupa jest moim statkiem. Ostatnią szansą ocalenia.
Ja też jestem jej ostatnią szansą.
Alkohol dotarł do mózgu, przywrócił zdolność w miarę normalnego funkcjonowania.
Znów potrafiłem się bać. Trochę za mało, ale już o dwoje, więc jakoś wystarczyło na rezygnację z podchodzenia do drzwi i robienia z siebie żywej tarczy. Mogłem też myśleć.
Zacząłem właśnie od tej tarczy.
Baraki stoją blisko siebie. Ktoś, kto obserwuje Piątkę, nie powinien mnie przegapić.
Powinienem leżeć teraz martwy.
Zagadka.
W dyżurce pozostał sprawny nadajnik, przez który jakiś zdesperowany i obdarzony szczęściem uciekinier z Piątki mógł wezwać posiłki.
Następna zagadka.
No, ta akurat do wyjaśnienia: rezerwa na czarną godzinę. Mogliśmy wracać pieszo.
Któreś z nas mogło zostać ranne. Szamocki uwzględnił to i zadbał o możliwość wezwania pomocy. Co prawda była radiostacja w bewupie Strażnika, ale…
…ale jak dotąd 0311 faktycznie się nie popisał. Silnik zgasł, celownik chyba wysiadł, skoro nie zostałem zauważony. Rzęch?
Za dużo tych nieszczęść. Więc raczej to co zwykle: zawiódł człowiek, nie technika. Ktoś tu zaspał. Albo – kto wie? – może pękł i po prostu uciekł?
Gdybym wiedział, który to jest…
Siedziałem i wyobrażałem ich sobie, jednego po drugim. Strata czasu. Za słabo ich znałem. Teoretycznie każdy mógł zapisać się do drużyny Chudzyńskiego. Nie tędy droga.
Więc inaczej: Patrycja chyba była ze mną szczera. Przynajmniej w kwestii likwidacji Strażnika. Chciała go zabić. To pewne, bo chciała zabić nas. Zrezygnowała tylko dlatego, że byłem jej potrzebny – właśnie jako zabójca. I nie chodziło raczej o usunięcie zbyt kosztownego wspólnika. Za dużo ryzykowała. Mogłem przecież postawić krzyżyk na Kaśce, zerwać się ze smyczy i narobić znacznie większych kłopotów. Czyli bała się go. Naprawdę.
Który z chłopaków Bruszczaka mógł napędzić jej takiego stracha? Komu mogło odbić tak, by zarzynał złotonośną kurę? Tylko dlatego, że okazała się gołębiem i jaja będą mniejsze? A najwyraźniej Strażnikowi odbiło. Dowód jest banalnie prosty: mieliśmy go zabijać z dwoma nabojami w garści. Przy czym Patrycja nie umiała strzelać, a ja mogłem w ogóle nie dotrzeć do swojego.
Musiała być zdesperowana, skoro na to poszła. Musiała wierzyć, że facet faktycznie wykończy ją natychmiast, tu i teraz. A on musiał mówić śmiertelnie serio.
No, chyba że z Patrycji jest lepszy psycholog, niż myślałem. I wie, że nie poświęcę Kaśki.
Tylko że byłaby dupą, nie psychologiem: odrobina niepewności w głosie Ilony i bez wahania poświęciłbym całą ludzkość. Kaśkę, choć z wahaniem, też. Jedno niezobowiązujące „może kiedyś”, a myślałbym teraz wyłącznie o forsie na wiejski domek dla swej boginki.
Siedziałem przy stole, machinalnie obracałem w dłoniach pomarszczoną od wilgoci kopertę i zastanawiałem się nad tym wszystkim. Czułem, że w gruncie rzeczy do niczego nie dojdę, a jeśli nawet, to będzie to czysto akademicki sukces, bo koniec końców i tak wezmę komara, wyjdę przed barak i strzelę – nieważne do kogo i z jakich powodów. Ale wolałem rozgryzać zagadki, niż dawać mózgowi wolne. Zbyt łatwo wracał do Ilony.
Uwielbia kwiaty, świeczniki, jakieś półeczki z ozdóbkami. W wiejskim domu, mając ogródek, ściany, w które da się wbić gwóźdź, i przede wszystkim nieznaną jej dotąd swobodę stuprocentowego właściciela, byłaby szczęśliwa.
Dobra, dość. Ze mną by nie była. A Kaśka może potrafi. To mokre na kopercie to nie tylko mocz. Chciała mnie i gdybym miał pod ręką laboratorium, mógłbym to udowodnić bez uciekania się do intuicji.
Nie miałem probówek, o wiedzy nie mówiąc, więc tarłem w palcach rozmiękczony wilgocią róg koperty. Tarłem, tarłem, no i przetarłem.
Wewnątrz był papier. Tak naprawdę wcale nie zamierzałem zaglądać – o liście zdążyłem pomyśleć, że trzeba go będzie zniszczyć – ale skoro już zacząłem…
Następny punkt zaczepienia dla umysłu, ześlizgującego się w stronę marzeń o szarookiej gwiazdce z nieba.
Rozdarłem kopertę. Oczekiwałem listu albo czegoś w tym rodzaju – liter, krótko mówiąc.
Znalazłem fotografię. Dokładniej: jej kserokopię. A jeszcze dokładniej: produkt komputerowej drukarki, pracującej w trybie czarno-białym.
Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę rasy żółtej. Na pierwszy rzut oka: patrzącego w obiektyw.
Coś z nim było nie tak, ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym i drugi rzut oka też nie wystarczył. Dopiero po całkiem długiej chwili zrozumiałem, skąd te wątpliwości. Facet miał nijaki wyraz twarzy i dość tępe spojrzenie, to jednak przytrafia się niejednemu ustawionemu przed obiektywem. Nie w mimice problem. Raczej w jej braku.
Trudno ładnie pozować, kończąc się parę centymetrów poniżej podbródka. Autor zdjęcia zadał sobie trochę trudu i chyba uniósł powieki, ale już nie dolną krawędź fotografii. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że pracował na cyfrówce, a efekt swej pracy, chcąc nie chcąc, przepuszczał przez komputer. Nie potępiałem jednak Szamockiego. Spieszył się, a ten skrawek czerni w dole kadru powinien umknąć uwadze każdego, kto nie zetknął się z całkiem świeżym w Wojsku Polskim zwyczajem obcinania ludziom głów.
Na policzku martwego partyzanta też było widać skrzepy krwi. Wyglądały jak brud.
Pewnie dlatego Czarek zrezygnował z koloru: kikut szyi dało się wykadrować, ale podrapanej twarzy już nie. Czerwień krwi podziałałaby na wyobraźnię naszych afgańskich kontrahentów.
Zamiast uspokajać się myślą, że znamy ich kumpla, zaczęliby się zastanawiać, co mu zrobiliśmy – i żegnaj milionie dolarów. Wersja czarno-biała też pewnie skłoniłaby ich do myślenia i dlatego wylądowała w majtkach Kaśki, nie w dłoni Okrągłej Twarzy. Ale mogła się przydać i nie widziałem niczego niepokojącego w fakcie, że najpierw Szamocki, a potem Student chcieli ją mieć w odwodzie na wszelki wypadek. Łatwiej wytłumaczyć się z fotografii trupa niż z braku jakichkolwiek referencji. Nie to mnie martwiło.
Martwił mnie zbieg okoliczności.
Chudzyński nie jechał z nami i bez tych czterech, którzy dali się przyłapać beerdeemowi w wersji Rudy, a potem pozabijać, nie mieliśmy namacalnych upoważnień do przeprowadzenia transakcji. Znajomość miejsca to za mało: partyzantów mógł wypatrzyć jakiś satelita, mogli zostać zdradzeni. Oczywiście pozostawały wyjaśnienia, wiedza, której podstawieni w nasze miejsce uczestnicy jakiejś chytrej pułapki nie powinni posiadać, ale z góry było wiadomo, że wymiana odbędzie się z palcami na spustach i każdy drobiazg zwiększający zaufanie mógł ocalić nam życie.
Ta twarz na zdjęciu, twarz kogoś, kto miał nas przyprowadzić, spadła nam jak z nieba.
Nie wykorzystaliśmy jej, ale była – jak fotel katapultowy w myśliwcu. Broń Boże używać tego cholerstwa i broń Boże nie zaopatrzyć się w nie, jeśli tylko jest dostępne.
Nagle zrozumiałem, po co Szamocki zabrał Kaśkę na przejażdżkę poprzedniej nocy.
Czemu tak naprawdę służyło praktyczne testowanie skuteczności szwedów.
Potrzebował ciała i aparatu fotograficznego – w jednym miejscu i choć na krótko. Już wtedy. Lepszy byłby żywy partyzant, ale obława ruszyła, szanse na żywego zmalały drastycznie, więc próbował uratować, co się da.
Nie wyszło: śmigłowiec z ważniakami z wywiadu zjawił się parę minut za wcześnie.
Niepowtarzalna okazja przepadła. I oto kilkanaście godzin później los się do nas uśmiecha.
Młynarczykowi odbija, a my dostajemy prezent w postaci właściwej głowy. Twarzy, którą można sfotografować.
Zbyt piękne.
Wpatrywałem się w oblicze martwego Azjaty. Nie wiedziałem po co. Może potrzebował tego mój ciężko poturbowany instynkt przetrwania. Widok ludzkich szczątków i upokorzenia, jakie niesie ze sobą śmierć, to niezła odtrutka na samobójcze myśli. Nie wiem, czy podziałała w moim przypadku. Ale parę klapek w mózgu pootwierała.
Na początek wyłączyłem lampkę. Cholernie późno, ale usprawiedliwiał mnie fakt, że miałem tu jeszcze trochę posiedzieć. A góry i tak nie mogę ruszyć: zbyt łatwo zauważyć całkowite zaciemnienie. Mogłem co prawda wyciągnąć się na którymś z oficerskich łóżek i połączyć myślenie z przyzwyczajaniem oczu do mroku, ale ani u Szamockiego, ani u Bruszczaka nie wisiał na ścianie szkic bazy.
Siedziałem, gapiłem się na przygnębiająco pusty arkusz papieru i układałem strategię. Bo taktyka nie wystarczała. Tu, na przedpolu realnego świata, już nie. Prawdopodobnie dostanę kulą w łeb zaraz po tym, jak go wychylę z baraku, miałem jednak obowiązek zakładać, że w realnym świecie nic nie jest proste, i zatroszczyć się o dalszą przyszłość.
Wisiałem Kaśce jeden orgazm i jedno życie.
Oczywiście to nie ona pierwsza upomniała się o swoje.
– Adam? – Stłumiony głos w radmorze pasował do wywoływania faceta, który właśnie podkrada się do ofiary z bronią w ręku. – Co się dzieje? Nie widzę cię.
Aha. Dzięki za podpowiedź. Nie była aż taką idiotką, by podjeżdżać całkiem blisko, w miejsce, skąd da się ogarnąć spojrzeniem cały teren bazy, ale i tak dzięki. Prawie zapomniałem w swych kalkulacjach o niej i jej noktowizorze.
– I niech tak zostanie – rzuciłem sucho. – Wiesz już, gdzie stoi jedenastka? No to łeb za wydmę i czekaj, aż powiem. Bo cię jeszcze zobaczy.
– Rozwidnia się – warknęła.
– I dobrze. Łatwiej trafię. – Odczekałem chwilę. – Nie odezwał się?
– Nie. O czym tu mówić? Chce ćwierć miliona. Nie wie, że Student nie żyje. Dzieli przez czworo.
– Kaśka? – Nie zamierzałem bawić się w Wersal. – Nie gadała z nim?
– Nie. – Skorzystała z okazji i dodała: – Uważaj na siebie.
Mądra dziewczyna. Właśnie na siebie powinienem uważać. Nie na tych dwoje, tylko na siebie. Nadal kusiło mnie, by powtórzyć numer z ustawianiem się w progu.
– Muszę podejść bliżej. Nie słychać was tu, więc nie wyłączajcie silnika i czekajcie. Dasz radę przejechać przez most, Kasia?
– Po co? – Nie byłem pewien, czy wyczuwam podejrzliwość w głosie Patrycji. Niepokój na pewno, ale trudno się nie niepokoić przed walką. – Stąd też go widać. Jadę dwadzieścia metrów i mogę walić.
– Pytam na wszelki wypadek. Wiesz, to wóz. Może odjechać. Chciałem po prostu wiedzieć, czy w razie czego… Ale masz rację: zostańcie tam. – Uśmiechnąłem się krzywo i tak, żeby było słychać. – Wolę, żebyś wróciła pieszo.
– Bierz się do roboty – mruknęła. – Aha, Adam… I pamiętaj o wujku. Serio mówiłam.
Rozłączyła się. Pomyślałem jeszcze przez chwilę, po czym zajrzałem do ofoliowanej instrukcji, podniosłem słuchawkę telefonu i wystukałem numer.
– Dawaj doktora Chudzyńskiego – nie dopuściłem do głosu dyżurnego bazy artyleryjskiej.
– Ale już.
Mogłem trafić na jakiegoś służbistę, który zażąda kryptonimów, upoważnień itede. No i, przede wszystkim, mogło go tam nie być. Ale wierzyłem Patrycji. Idiota łatwiej uwierzy w istnienie innych idiotów.
Czekał, i to właśnie tam, przy odbiorniku. Nie wiem, jaką bajkę wymyślił na tę okoliczność. Rozumiałem, dlaczego dyżurny bez zawracania mi głowy przekazał mu słuchawkę.
Byliśmy na wojnie, a Wojsko Polskie naprawdę nade wszystko ceniło sobie życie własnych ludzi. Wojsko służy politykom, a politycy nienawidzą tracić żołnierzy na nikomu niepotrzebnych wojnach w drugim końcu świata. To psuje notowania. Służby medyczne miały więc w kontyngencie wszelkie możliwe priorytety i nikt od generała w dół nie śmiał wejść w drogę lekarzowi. Oczywiście miałem szczęście, było to jednak szczęście wygrywającego w kości, nie w totolotka.
– Co się dzieje? – Pewnie siedział tam jak na szpilkach i pewnie dlatego zapomniał się przedstawić. – Kto mówi?
– Kulanowicz. Mieliśmy problemy. Patrycja cię potrzebuje. Pośpiesz się. Trochę dostała.
Muszę kończyć.
Rozłączyłem się. Oczywiście parę sekund później telefon rozbrzęczał się nachalnie, zignorowałem go jednak. Im więcej powiem, tym więcej zasieję wątpliwości. Zakochanym kretynom też zdarza się myśleć.
Wstałem, schowałem kopertę do kieszeni, wziąłem granatnik i skierowałem się w stronę kuchni. Wolałbym pokój Bruszczaka czy Szamockiego, ale żaden z nich nie palił. Kucharz chyba też nie, szansa znalezienia zapalniczki obok pieców gazowych wydała mi się jednak większa.
Znalazłem zapałki. Też dobrze. Poświęciłem jedną, by upewnić się, że nie zamokły, po czym wyszedłem przed barak.
Dopóki kierowałem się lekko na prawo od Trójki, osłaniał mnie od strony bewupa.
Mogłem spokojnie przemaszerować te sześćdziesiąt metrów w poprzek placu plus trzydzieści wzdłuż ściany magazynu, a dopiero potem położyć się na brzuchu i wpełznąć w pole widzenia celownika. Może nawet wcale nie musiałem pełzać: jeśli wóz stał dalej niż o te przyjęte szacunkowo dwieście metrów, oba baraki zlewały się celowniczemu w jedną bryłę. Sprawdziłem to na planie.
Mimo to od początku poruszałem się na brzuchu. Nie tak ostrożnie jak poprzednio – oczy, których się obawiałem, nie mogły znajdować się wysoko, więc i martwych pól miałem więcej – ale jednak na brzuchu.
Na wysokości masztu zatrzymałem się na chwilę. Tu, z dala od baraków, było najciemniej, ale do Bruszczaka miałem raptem trzydzieści metrów, więc widziałem nie tylko siedzącą przy słupie sylwetkę, lecz nawet refleksy światła na taśmie klejącej. Owinęli mu nią pół głowy. Oczy też. Miałem nadzieję, że nie zapomnieli o pozostawieniu w spokoju przynajmniej nosa, nie zadałem sobie jednak trudu podczołgania się bliżej i sprawdzenia. Jeśli się udusił, to dawno temu. Nic nie poradzę. W kwestii egzekucji, której miał na nim dokonać Strażnik, już mogłem. Ba, miałem nawet ekstremalnie szeroki wachlarz wyborów. Bagnet w kieszeni czynił mnie panem jego życia i śmierci.
Jeszcze parę minut temu zastanawiałbym się poważnie, czy nie posłuchać Patrycji i nie wsadzić mu go między żebra. Miałem dobry powód, by zabijać: Ilonę Roman. Swoim „nigdy” ocaliła właśnie ludzkie życie. Może nie odważyłbym się ryzykować, gdyby to ona była nagrodą w tej grze. Nie była jednak, więc z ulgą dopuściłem do głosu wątpliwości i zostawiłem Bruszczaka w spokoju.
Może Patrycja mówiła prawdę, a ja wyląduję za kratami na podstawie jego zeznań. Ale tylko „może”. Bardziej niż w jej szczerość wierzyłem w inteligencję Szamockiego.
Nie spaprałby wszystkiego już na wstępie, wpadając do Szóstki z bronią w ręku i odsłoniętą twarzą. Bruszczak mógł mu teoretycznie zedrzeć kominiarkę, tyle że wtedy raczej by nie dożył przywiązywania do masztu. Ten partyzant upolowany szwedem raczej nie podciął sobie gardła scyzorykiem. Czarek poszedł do niego sam. Jeszcze bez aparatu, czyli nie po zdjęcie.
Facet mógł przeżyć, zeznawać i rozłożyć całe przedsięwzięcie – więc musiał umrzeć. Teraz Bruszczak by musiał.
Poza tym sam Szamocki może nie przeżyć. Ślad się urwie; martwi nie zeznają i nie wsypują wspólników.
Poza tym ja mogę nie przeżyć. Wtedy, nawiasem mówiąc, Strażnik pewnie załatwi Bruszczaka i odejdę z tego świata w glorii bohatera, który zginął za Polskę, wolność waszą, naszą i handlu kaspijskim gazem.
Poza tym miałem już Bruszczaka na swej liście osób do uratowania. Z tyłu, ale tam był.
Gdybym podczołgał się teraz, zaapelował do wdzięczności i rozciął mu więzy, na pierwszą pozycję awansowałby kosztem kobiet i dzieci. Lubiłem go, był w porządku – pomijając tego kurewskiego pecha – założyłem więc, że pochwaliłby mój wybór, po czym zostawiłem go własnemu losowi i poczołgałem się dalej.
Znów nikt do mnie nie strzelał. Dostałem się do Trójki przez północne wrota, te, którymi wyjechał star. Szybko znalazłem to, czego potrzebowałem. Nie miałem dużych potrzeb: kawałek lontu wolnotlącego, kawałek prochowego, trzy saperskie spłonki, dwie lekkie laski i jedna cięższa kostka trotylu. Wziąłbym więcej lasek – złączone taśmą są poręczniejsze jako namiastka granatu – ale taśmy tu nie było, a ja nie miałem czasu szukać w innych barakach.
Niebo na wschodzie robiło się coraz mniej czarne, nabierając barwy mrocznego granatu.
Wszyscy moi wrogowie mieli noktowizory, więc teoretycznie słońce powinno być moim sojusznikiem – ale Chudzyński już tu jechał i musiałem się spieszyć.
Powtórzyłem sobie raz jeszcze wszystkie argumenty i wypełzłem z baraku. Tym razem niedaleko: tylko za rozwarte wrota. W momencie, gdy osłoniły mnie od wschodu, od strony kanału, podniosłem się i przebiegłem pod ścianę Dwójki. Na bezczelnego. Przez całą prawą połówkę celownika 0311.
Argumenty argumentami, a jednak byłem mile zaskoczony brakiem nadlatujących kul.
W tym samym stylu, sprintem, pokonałem przestrzeń dzielącą Dwójkę od Jedynki. Lewa połówka obrazu w celowniku. I nic.
Wzdłuż zachodniej ściany baraku numer 1 przeszedłem już spacerkiem. Tu nikt mnie nie mógł zobaczyć, ani z bewupa, ani znad kanału. W kierunku rozpoczynającej południowy szereg Czwórki też pełzłem spokojnie. Patrycja znajdowała się dość wysoko i mogła mnie teoretycznie wypatrzyć, ale wątpiłem, by posunęła się choćby do podejrzliwych pytań. Nie była naiwna, wiedziała, że rozejrzę się za bronią, miałem więc prawo pokazać się jej w dowolnym miejscu bazy. Zresztą myśliwy podchodzący ofiarę od czoła to kiepski myśliwy.
Naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się dopiero na południe od baraków, kiedy musiałem porzucić ostatni narożnik i jak najgorszy myśliwy świata poczołgać się niemal wprost w paszczę wypatrującego mnie żelaznego smoka. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym częściej nachodziła mnie myśl o kocie bawiącym się myszą.
Mogłem się mylić, a dowód w postaci życia nie był żadnym dowodem. Ot, po prostu zasnął, zamyślił się, nie patrzy. Więc i nie strzela. Zaraz zerknie w celownik i wyleczy mnie ze złudzeń. Jeśli faktycznie ma kocią naturę, to nie od razu. Nie musi. Wystarczy zapanować nad pierwszym odruchem, by dojść do wniosku, że taki jak ja, zmordowany słabeusz, nie stanowi wielkiego zagrożenia i potrzebuje wielu sekund, by złożyć się do strzału.
Jeśli mnie widzi, zdąży zabić. Bez pośpiechu. Więc czemu się trochę nie zabawić?
Starałem się o tym nie myśleć. Wierzyć w słuszność własnego rozumowania.
Zasieki pokonałem, wykorzystując wyszarpaną przez bewupa dziurę. Miał ją teraz prawie na wprost lufy, ale zaryzykowałem. Im krócej to trwa, tym lepiej. Inna sprawa, że za ogrodzeniem odbiłem ostro w prawo. Nie tyle z uwagi na celownik 0311 i jego wąski sektor widzenia. Bałem się raczej Patrycji. Mogła obserwować wóz Strażnika i mogła się zdziwić, gdyby wypatrzyła mnie pełznącego prosto na jego lufę.
Zatoczyłem szeroki łuk, cały czas na brzuchu. Gdzieś za kanałem wschodziło słońce, ale ja widziałem coraz więcej gwiazd. Mdliło mnie z wysiłku. Kiedy w końcu dowlokłem się do bewupa, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było obrzyganie mu lewej gąsienicy.
Leżałem potem diabli wiedzą jak długo, dysząc z wysiłku i nasłuchując z nadzieją, czy ten w środku nie ocknął się wreszcie i nie wyłazi, by strzelić mi w łeb. Chciałem tego.
Zdychałem ze zmęczenia. Gdyby naga Ilona pojawiła się w tej chwili obok mnie i zaproponowała szybki numerek, musiałbym poprosić, by poczekała.
Nikt się nie zjawił. Żadnego seksu, żadnego strzelania. Pozbierałem się jakoś, otworzyłem lewe drzwi przedziału desantowego i zajrzałem do środka.
Ciemno. Ale w fotelu kierowcy nikogo chyba nie było. Cóż, nie tam powinienem szukać Strażnika. Wieża i tylko wieża. Obijając się o próg kolanami i zapalnikiem komara, wlazłem do środka. Cholera wie po co: musiałby spać jak zabity, by przegapić cały hałas, jakiego narobiłem.
Oczywiście nie było go i przy armacie.
Czyli, jak mówią amerykańscy towarzysze: bingo. Byłem kretynem, ale przynajmniej obdarzonym zdolnością logicznego myślenia. I intuicją.
Jakoś mnie to nie ucieszyło. Miałem rację, czyli będę musiał pełznąć dalej. Następne trzysta metrów. Tyle stąd było do kanału. I to w linii prostej.
Zerknąłem w peryskop. Na wschodzie granat już wyraźnie górował nad czernią. Cholera.
Za długo to trwa. Chudzyński jedzie gasienicówką, nie karetką, ale po drodze może zasuwać sześćdziesiątką. Niedługo tu będzie.
Wyciągnąłem trotyl, zacząłem składać ładunki i wpychać je między osadzone w karuzelowym magazynku pociski. Nie szło mi za dobrze. Ręce drżały z wysiłku. Włączyłem oświetlenie, lecz i tak omal nie pomyliłem lontów. Myślami byłem już przy ich długości.
Ten właściwy spalał się w tempie centymetra na minutę. Łatwy rachunek – wystarczy wiedzieć, kiedy się chce zrobić bum. Kłopot w tym, że nie potrafiłem ocenić, jak szybko dotrę na miejsce. Kwadrans? Dwadzieścia minut?
Najbezpieczniej byłoby dać sobie godzinę. Będę bardziej zmęczony i tym razem naprawdę przyjdzie mi się skradać. Godzina to wcale nie tak wiele, jeśli się podchodzi czujnego, uzbrojonego i niebezpiecznego faceta.
Ale nie miałem godziny.
Odciąłem dwa rozpaczliwie krótkie kawałki lontu. Wyjąłem zapałki, ale nie użyłem ich jeszcze. Obróciłem wieżę. W jedną stronę, w drugą. Na koniec sięgnąłem po radmora.
– Patrycja… Słyszysz mnie?
Drzwi zostawiłem uchylone, fala jakoś znalazła drogę.
– Co jest? Już?
– No właśnie nie. Poczekam trochę. Facet się rozgląda. Ruszał wieżą.
Jeśli nie patrzyła wcześniej, teraz się nie powstrzyma. I dobrze. Zafundowałem jej kolejny obrót, już pełen, o 360 stopni, po czym wcisnąłem przycisk nadawania.
– Nie wychylaj się teraz. Gapi się w waszą stronę. Pewnie mu wyszło, że już jesteście blisko. Kaśka, słyszysz mnie? Jak powiem „padnij”, kleisz się do podłogi. Jasne?
Bałem się, że usłyszę ociekające podejrzliwością pytanie Patrycji. Kierowca to nie piechur, nawet gdyby chciał, nie bardzo ma gdzie padać plackiem. Chyba właśnie wydałem najgłupszy rozkaz w całej historii wojsk pancernych i miała święte prawo mnie o niego zapytać.
Ulżyło mi, kiedy usłyszałem głos Kaśki.
– Jasne. Będziemy uważać. Ale ty też uważaj, dobrze? Nie szalej, Adam. Proszę.
– Spokojnie – powiedziałem. – Nie zrobię nic głupiego.
Wątpię, by mi uwierzyła, widząc, jak siedzę na dwustu kilogramach amunicji i podpalam dwa lonty naraz.