Elektrooptyczne nocne przyrządy obserwacyjne naszego BWP były o trzy dekady młodsze od reszty pojazdu, ale, choć nowoczesne, nie dorównywały termowizorom. Każdy z trzech członków załogi dysponował wzmacniaczem szczątkowego światła gwiazd czy księżyca, czyli mniej więcej tym samym, czym dysponuje kot lub sowa. Czyniło to jego oczy niemal równie skutecznymi jak za dnia – lecz nic ponadto. Pasywne noktowizory nie odróżniały obiektów ciepłych od chłodnych i zbliżający się człowiek nie świecił niczym żarówka na tle terenu. Według producenta przyrząd dowódcy pozwalał na kontrolowanie otoczenia w promieniu 1200 metrów, ale dotyczyło to chyba intruzów wielkości pojazdu, a nie ludzi oglądanych pod postacią głów czy popiersi.
Nic dziwnego, że człowiekowi, na którego czekaliśmy, udało się zbliżyć niepostrzeżenie na pół kilometra. Dookoła było za dużo pagórków, a Szamocki nie miał pewności, z której strony tamten nadejdzie, i musiał przeczesywać wzrokiem trzy czwarte horyzontu. Poza tym Turkmen był mocno spóźniony. Zanim się zjawił, wszyscy byli już znudzeni, senni i odpowiednio mniej czujni.
Siedziałem obok posapującej przez sen Kaśki, rozmyślając z goryczą o tym, że znów dałem plamę we wszelkich możliwych dziedzinach. Nie powinno nas tu w ogóle być – ale nie postawiłem się Szamockiemu i byliśmy. Nie wybiłem komuś z głowy pomysłu zabierania dziewczyny na pustynię. Nie zrobiłem niczego, by umożliwić jej wygodną drzemkę. Od drzwi do wieży ciągnęły się rozdzielone zbiornikiem ławki dla czterech żołnierzy każda. Dwie osoby mogły tu wygospodarować jedno miejsce leżące. Wystarczyło pomyśleć i zaproponować…
O tym, że na dodatek jest jej zimno, przypomniałem sobie dopiero tuż przed alarmem.
Szamocki poruszył się i etap ciszy na pokładzie przeszedł do historii.
– Pobudka, Student. Klient na pierwszej. Tylko spokojnie, nie strzel przypadkiem. – Zaszumiał elektryczny napęd i wieża zaczęła się obracać. – Weź namiar.
Celownik armaty był dokładniejszy od przyrządu dowódcy, więc Studentowi nie sprawiło kłopotu odszukanie wskazanego obiektu. Gorzej z pomiarem odległości: BWP nie miał zabudowanego laserowego dalmierza. Student musiał wychylić się z wieży i użyć przenośnego, podobnego do lornetki urządzenia.
– Pięćset czterdzieści pięć – odczytał.
– Do faceta czy czegoś obok?
– Za mało widać. Mierzyłem w ten krzak z lewej.
Nie pokrzykiwali bynajmniej, ale w wozie było cicho i nawet rzucane półgłosem słowa natychmiast przebijały się przez słabą barierę nieświadomości, budząc śpiących. Hofman poruszył się w swoim kącie, Grześkowiak usiadł i ziewając jak hipopotam, drapał się po krótko ostrzyżonej głowie.
– Nie wiem, czy się uda – Szamocki obrócił się i przechylił zza oparcia ku zdezorientowanej dziewczynie. – Kwestia refleksu. Ale spróbujemy sfotografować eksplozję.
– Mam fotografować wybuchy? – Nie czułem entuzjazmu w jej głosie. Trudno skakać z podniecenia, mając obolały tyłek i perspektywę uwiecznienia na kliszy odległej o pół kilometra kulki ognia, otoczonej doskonałą czernią nie wiadomo czego. Za takie zdjęcia nie przyznają nagród.
– Wybuch – poprawił ją Szamocki. – Przypominam o zakładzie. Gość robi „padnij”, strzelamy i jedziemy liczyć, ile jest w nim dziur. Słyszysz, Student? Masz się postarać.
Było ciemno. Nie umiałem ocenić stanu emocjonalnego Kaśki. Nad głosem panowała niemal perfekcyjnie. No i była otępiała po drzemce.
– Chce pan zabić tego człowieka? – zapytała.
– Proszę? – Szamocki jakby się zdziwił, co zdziwiło z kolei mnie. Wojna wojną, ale nie miał przecież bagażu doświadczeń porównywalnego z tym Młynarczyka. Powinien podchodzić do tych spraw trochę bardziej po ludzku.
– Nie próbujecie ich łapać? Myślałam…
– Może złapiemy – powiedział, odczekawszy uprzejmie parę sekund. – Odłamki są lekkie, bo pocisk mały. Coś jakby śrut, więc nie zabijają tak łatwo. Przy odrobinie szczęścia dostarczymy go panom z wywiadu prawie na chodzie.
– Ładne mi szczęście – mruknąłem. Oboje zerknęli pytająco w moją stronę. – Traf go w rękę czy nogę, to najpierw nas ostrzela, a potem wyląduje na przesłuchaniu zamiast w szpitalu.
Nie wiem, kto miałby sikać z radości.
– O co ci chodzi?
– Mógłbyś po prostu poczekać, aż wyjdzie na otwartą przestrzeń. Seria pod nogi i facet podnosi ręce.
– Żal ci go?
– Jest szansa, że to cywil. Może chłopak idący na randkę. Wiesz, jak działa komunikacja.
Autobus się spóźnił…
– Każde dziecko wie, że obowiązuje godzina policyjna. Łazisz po zmroku – siebie wiń. A uczciwy szedłby drogą. Nie, Adaś. To terrorysta albo w najlepszym razie handlarz czegoś trefnego. Tak czy siak łobuz. Puść go, a jutro zakopie minę na naszej drodze albo wsadzi ci nóż.
– Żywy może wydać innych.
– Gówno – rzucił z lekkim zniecierpliwieniem. – Po dobroci to oni nigdy nie wydają. A już na pewno nie nam. Dobrze wiesz, co będzie, jak go capnę.
– Co będzie? – zapytała Kaśka. Nie sądziłem, że jej odpowie. I pomyliłem się.
– Nasi oddadzą go Turkmenom.
Czekała chwilę, nim zrozumiała, że skończył.
– I co? Nie dostaniecie pochwały w rozkazie?
– Nie w tym rzecz. Nikt tu nie lubi partyzantów, ostatecznie strzelają do nas, ale co innego kropnąć takiego, a co innego oddać tym rzeźnikom.
– Turkmeńskiej policji? – upewniła się. – Oni…?
Dał jej czas, by dokończyła. Nie skorzystała. Przywarł twarzą do osłony peryskopu.
– Czterysta osiemdziesiąt – usłyszałem głos Studenta. – Powolutku idzie. Ostrożny zawodnik.
Pomyślałem, że jeśli Turkmen ma noktowizor i trochę sprytu, uniknie pułapki. Nasz wóz był nieźle zamaskowany gałęziami saksaułu, ale gabarytami odbiegał od typowego dla okolicy skupiska roślinności i ktoś obdarzony zdolnością widzenia w mroku nie powinien go przegapić.
Lufa działa wolno podążała za pokazującym się i znikającym popiersiem piechura, więc padając nagle na brzuch, Turkmen nie wywinąłby się pociskowi – lecz gdyby dyskretnie zniknął na chwilę i nie zjawił się tam, dokąd powinien zmierzać…
Po cichu życzyłem mu takiego przebłysku intuicji.
– Dobra, zmierz do następnej górki. A jak powiem, puknij z kaemu. Ma się schować. – Szamocki odwrócił się w naszą stronę. – Wstawaj, Katarzyno, i szykuj aparat.
Myślałem, że trochę ją zmroziła rozmowa o jeńcach wojennych. Może, ale nim skończył, stała w otwartym włazie z palcem na wyzwalaczu migawki. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może traktować swój zawód śmiertelnie serio. Nie kojarzyła mi się z rasową dziennikarką, lecz przecież mogła nią być.
– Moglibyśmy go załatwić serią kaemu – wyjaśnił Szamocki. – Szansa pół na pół. Z armaty automatycznej trochę większa, ale jak się chybi i facet padnie, to i armata guzik da. A my mamy coś lepszego… Masz odległość, Student?
– Jest.
– No to… ku chwale Wojskowej Akademii Technicznej.
Student wystrzelił krótką, trzynabojową serię, odczekał chwilę i wypalił z armaty.
Dostrzegłem wykrzywioną w bolesnym oczekiwaniu twarz Kaśki. Spodziewała się pewnie potwornego huku – działo to działo, nawet takie krótkie jak nasze. Nie ogłuszyło nas jednak i usłyszałem serię trzasków migawki. Aparat robił to automatycznie, co nieźle wróżyło powodzeniu sesji zdjęciowej.
Pocisk eksplodował, zanim spłonęło paliwo rakietowego przyspieszacza. Blisko i spektakularnie.
– Ma zapalnik czasowy. – Szamocki stanął we włazie. – Dokładność rzędu trzech metrów, więc można skutecznie ostrzeliwać ludzi ukrytych w okopie. Adam wytłumaczy ci, jakie to ważne. Wtedy, przy moście, nie mieli takiej amunicji. No dobra, jedziemy. Dawaj, Fornalski.
Zobaczymy, co z gościa zostało. Kasia, do środka. Różnie bywa.
BWP, pewnie na fali dumy z osiągnięć swego działka, odpalił silnik za pierwszym razem i z godną drapieżcy chyżością pomknął ku zdobyczy. Ci dwaj po prawej sięgnęli po karabiny, ja przeładowałem glauberyta, ale chyba żaden z nas nie wierzył, że ta ostrożność może okazać się potrzebna. Nawet gdyby cudowna zabawka Czarka zawiodła, Turkmen raczej umierałby teraz na zawał serca albo gnał na oślep byle dalej, niż szykował się do wymiany ognia z szarżującą górą stali. A gdyby jednak, to nie po to woziliśmy najeżoną uzbrojeniem i elektroniką wieżę, by jacyś na pół ślepi piechocińcy wyręczali ją w robocie.
I rzeczywiście: nie postrzelaliśmy sobie.
– Stop!
Niewiele widziałem. Kaśka też, lecz raczej nie dlatego stała obok, nie próbując podnosić aparatu.
– Chyba na amen. – Szamocki oderwał twarz od peryskopu i wynurzył się z włazu. – Adam, bierz wóz i wracaj. Facet mógł mieć kolegów w osiedlu. Osłaniajcie Młynarczyka.
Byłem tak zaskoczony, że mój protest dogonił go dopiero na ziemi.
– Chcesz tu zostać?! Zgłupiałeś?! Sam?!
Machnął niedbale dłonią.
– Zwykle głupieję sam. No już, nie ma was.
Sławek nie przepadał za nim i pewnie dlatego od razu zaczął zawracać. Szamocki kolejnym niedbałym ruchem wyciągnął pistolet i ruszył w stronę niewidocznego ciała.
Pojawili się równocześnie, lecz śmigłowiec wylądował nieco szybciej, niż Szamocki dotarł do bewupa. Obserwowałem porucznika z fotela dowódcy wozu, ale nie miałem pewności, czy faktycznie przyspieszył na dźwięk narastającego terkotu. Strzelanina poderwała na nogi całe osiedle i musiałem skupić uwagę na tubylcach.
Wspólnicy partyzantów, o ile tu byli, mieli dość rozsądku, by pozostać w konspiracji.
Kilkadziesiąt osób wyległo na podwórka, dwa razy tyle stało w oknach, jednak nikt nie zapuszczał się poza obręb zabudowań, nie właził na zajmowany przez Młynarczyka dach ani nie strzelał. Nawet jeśli w czyjejś rozgorączkowanej głowie zrodziły się takie plany, przylot śmigłowca skutecznie je przekreślił.
Mi-24 miał na burtach czerwone krzyże i półksiężyce, ale w charakterze dodatku do nich woził działko pod zdeformowanym od elektroniki nosem, po kaemie w bocznych drzwiach i długie masywne zasobniki, które bardziej wyglądały na rozsiewacze śmiercionośnego żelastwa niż bagażniki na nosze. Maszyna była silnie opancerzona – silniej nawet od swych przeciwpancernych krewniaków – i wyposażona chyba we wszystko, co pomaga śmigłowcowi przetrwać na współczesnym polu walki. Zasadniczo był to jeden z trzech Mi-24 SAR, śmigłowców poszukiwawczo-ratowniczych przeznaczonych do ewakuacji zestrzelonych lotników i innych pechowców, których nieszczęście dopadło gdzieś, dokąd zwykła albo i opancerzona karetka nie mogła dotrzeć na czas, ale ponieważ NATO walczyło w warunkach zdecydowanej przewagi, rannymi zajmowały się lżejsze maszyny, a mile nader często woziły rozmaitych ważniaków. Żaden inny pojazd nie oferował pasażerom tak dobrej ochrony i zestawu reanimacyjnego na wypadek, gdyby ochrona mimo wszystko zawiodła.
Tym razem dwudziestkaczwórka przywiozła trzyosobowy, majorowsko-pułkownikowski zespół ponurych i małomównych facetów, z daleka pachnących wywiadem. Na sam ich widok jeszcze raz skląłem w myślach Szamockiego. Z wizyt speców od rozpoznania zazwyczaj nie wynikało nic dobrego.
Kiedy Czarek zauważył, że nie zdąży, zwolnił. Musiałem wygramolić się z wozu, stuknąć obcasami i złożyć meldunek.
– Tylko jeden? – zapytał najstarszy stopniem, pełen pułkownik w kamizelce i kapeluszu. – Jesteście pewni?
– Tak jest – odparłem z przekonaniem. Nie dotyczyło ono wprawdzie liczby nadchodzących od strony pustyni ludzi, a tego, że należy twardo upierać się, iż zrobiliśmy wszystko idealnie – ale było szczere i to się liczyło.
– A nie dało się żywcem? – skrzywił się młodszy z majorów. – Jeden człowiek, dookoła pusto, a wy od razu z armaty… Mieliście go na widelcu, przewaga miażdżąca, uciec nie mógł…
Czołem, poruczniku. – Odsalutował niedbale zatrzymującemu się obok nas Szamockiemu. – Właśnie tłumaczę waszemu zastępcy, jaką plamę daliście.
– To przez ten meldunek o karabinie 12,7 – powiedziałem szybko, nie chcąc, by Szamocki wyskoczył z wersją jaskrawo odmienną od mojej. – Wiedzieliśmy, że ścigani dysponują bronią przeciwpancerną, a on pojawił się nagle i wyglądało na to, że mierzy w odsłoniętą burtę wozu.
Kąt był prawie prosty, przebicie gwarantowane. Nie było czasu do namysłu.
Chyba ich przekonałem.
– Trup? – Major przeniósł spojrzenie na Szamockiego.
– Dostał cztery odłamki. – Ściągnął z ramienia chlebak. – To jego. Granaty. Miał też scyzoryk, ale nie wziąłem.
– Marny łup? – uśmiechnął się kwaśno drugi major.
– Nie, tylko… – Szamocki zawahał się, zerkając na wyglądającą z wozu Kaśkę. Odetchnął głębiej i dokończył sztucznie nijakim głosem: – Podciął sobie gardło. Sumaryczny błąd był spory, pocisk eksplodował kawałek za nim, no i oberwał głównie po nogach. Nie za mocno. Wie pan: wektory prędkości odłamków i…
– Wektory? O czym pan bredzi? – zdziwił się pułkownik.
– Pan jest ten uczony z WAT-u? – ni to spytał, ni podpowiedział przełożonemu młodszy major. – Szwedzkie zapalniki, zgadza się? To był taki pocisk? – zerknął z zainteresowaniem w kierunku, z którego nadszedł Szamocki.
– Jeden strzał – Czarek nie krył dumy. – I po sprawie.
– No, nie całkiem – zauważył kwaśno pułkownik. – Potrzebny był jeszcze scyzoryk.
Dostrzegłem cień przemykający przez twarz Szamockiego.
– Jemu tak – mruknął. – Ale nie nam. Z wojskowego punktu widzenia był unieszkodliwiony. Klasycznymi granatami musielibyśmy strzelać parę razy, a i to nie wiadomo…
– Dobrze, dobrze. Więc nie żyje? No to przejdźmy się, panowie. Zobaczymy, kto nam się trafił. A pan, poruczniku, niech tu zostanie i ma oko na osiedle.
– Rozkaz. Panie pułkowniku! – Ruszająca w stronę wzgórz trójka się zatrzymała. – Przepraszam, ale tak się składa, że mamy fotografa. Pewnie przydadzą się do kartoteki…
– My też mamy, wyobraźcie sobie.
– Ale… – Szamocki sprawiał wrażenie kogoś na gwałt szukającego argumentów. Inna sprawa, że krótko to trwało. Mogłem ulec złudzeniu. – Mimo wszystko chciałbym zrobić parę zdjęć. Będą znakomitą ilustracją do mojego raportu dotyczącego zastosowania pocisków.
– I miłą pamiątką z wojny, co? Daj pan spokój.
Pułkownik był w marnym humorze i rzucało się to w oczy. Szamocki na tej jednej próbie poprzestał.
– Durny palant – ulżył sobie, kiedy oficerowie w asyście strzelca z automatem znaleźli się dostatecznie daleko. Posłał smętny uśmiech Kaśce. – Próbowałem.
– To… z mojego powodu? – Wyraźnie nie pomyślała o tym wcześniej. Ja tak. Ale nawet mnie pomysł wydał się trochę zbyt absurdalny. – Chciałeś mi załatwić ciekawe zdjęcia?
– No, uczciwie mówiąc, sobie przy okazji też. Naprawdę przydałyby się do dokumentacji testów. Siedzę tu głównie po to, by zbierać argumenty na skuteczność nowej amunicji.
– Dzięki – mruknęła z niepewną miną. – Ale w moim przypadku… Aż taka nowatorska nasza „Jagienka” chyba nie będzie. – Zawahała się, a potem zapytała jeszcze ciszej: – On to… widziałeś, jak sobie…?
– Nie – powiedział spokojnie. – Nie widziałem.
Przez bramę przejeżdżaliśmy niemal równo o pierwszej w nocy. Nikt z nas nie wiedział, czy wcześniejsze odesłanie do domu było przejawem gniewu czy wdzięczności pułkownika, ale wątpię, by kogoś to obchodziło. Daleko na północy inny pododdział znalazł ślady kolejnego poszukiwanego i stało się aż nadto oczywiste, że tu, gdzie jesteśmy, nie przydamy się już na nic.
Zabawa się skończyła i mogliśmy wrócić na nudne, lecz własne śmiecie.
Okazały się mniej nudne, niżby to wynikało z rzutu oka na zegarek. Łomot muzyki dopadł nas, ledwie Sławek wyłączył silnik.
– Wieści rozchodzą się szybko – rzuciłem ponuro, mrużąc oślepione blaskiem oczy. – Bwana Kubwa Czarek ustrzelić gruby zwierz; być okazja imprezować mnóstwo bardzo.
Trochę przesadzałem: latarnie paliły się raptem trzy, a z głośników uruchomiono jedynie te w stołówce. Mimo wszystko na przybyszu z cichej linii frontu robiło to wrażenie.
– Co to? – Kaśka wystawiła głowę z włazu i uśmiechała się niepewnie, mrużąc oczy. – Wojna się skończyła?
– Tydzień – uświadomił ją Szamocki. – Mamy weekend. Chłopcy muszą się wyszumieć.
Bez obaw: to nadal wojsko. Imprezują tylko ci, których i tak miało nie być.
Sławek zatrzymał wóz przed Piątką, by wypuścić nasz trzyosobowy desant. Wyłowiłem błysk butelki między udami jednego z siedzących pod ścianą chłopaków. Obaj mieli cywilne, kolorowe ubrania. Rzucali się w oczy. Chociaż nie aż tak jak para, która zaraz potem wyszła bocznymi drzwiami z baraku numer 1. To było dokładnie po drugiej stronie i na dobrą sprawę powinniśmy ich przegapić. Tyle że kobiecy wzrok ma swoją specyfikę.
– Przyjmujecie tu gości?
Głos Kaśki był lekko zdziwiony, ale już wtedy także lekko schłodzony. Odwróciłem się i jęknąłem w duchu.
Sukienki nie dało się przegapić. To była ta żółta w grochy, jedwabna lub jedwab udająca.
Grochów oczywiście nie dało się dostrzec z tej odległości i przy takim oświetleniu, podobnie jak twarzy właścicielki. Sukienkę – jak najbardziej. Zwłaszcza że krój był staroświecki, z długim do pół łydki, obszernym dołem typu „wczesna zimna wojna”.
– To plutonowa Górska – mruknąłem. – Jedliśmy razem…
Nie dokończyłem, bo towarzysz plutonowej zamknął drzwi i zajął się swoim rozporkiem. Był po cywilnemu, jak ci pod barakiem żołnierskim, i chyba zaciął mu się suwak. Podobnie jak tamci, był wyraźnie wstawiony, więc zamiast załatwić sprawę szybko albo chociaż dyskretnie, ruszył w naszą stronę ni to kaczym, ni marynarskim krokiem, szarpiąc się z zapięciem, podrzucając obscenicznie biodrami i nic sobie nie robiąc z damskiego, w dodatku podoficerskiego towarzystwa.
– Nie wysiadacie?
Głos Sławka uzmysłowił mi, że z pasażerów pozostała mu jedynie nasza dwójka.
Gapiliśmy się na Patrycję dłużej, niż wypada.
Rozmawiali, chyba nawet podśmiewała się z jego rozporkowych kłopotów, ale w końcu nas dostrzegła. I zamiast śladem swego towarzysza skręcić w lewo, ku huczącej muzyką Szóstce, skierowała się w naszą stronę. Sekunda wahania – i już sunęła w poprzek drogi-placu, wyciągając energicznie długie nogi, które osłaniająca je zwiewna spódnica, paradoksalnie, czyniła jeszcze atrakcyjniejszymi.
Powinienem podążyć ku drzwiom. Niestety, na drodze stała Kaśka, i to stała tak zdecydowanie, że wszelkie aluzje subtelniejsze od popychania nic by nie dały. Ciut za późno spostrzegłem, że jest jakby zahipnotyzowana zaobserwowaną scenką. Co miało tę dobrą stronę, że przynajmniej wyzbyłem się złudzeń: odczytała wszystko równie jednoznacznie jak ja. Różnica sprowadzała się do tego, że nie znała Patrycji i panujących w bazie układów, więc ciut nią wstrząsnęło.
– Cali i zdrowi? – Patrycja na wstrząśniętą nie wyglądała. – Fajnie, że jesteś. Zaraz poleci nasz kawałek. – Lekki ruch głowy w stronę przerobionej na dyskotekę stołówki. – Już się bałam, że nie zdążysz.
– Nasz kawałek? – powtórzyłem tępo.
– No wiesz – zakręciła biodrami. – Taniec.
Cholera. Jeśli już, powinna nimi zakołysać. Na boki. Zerknąłem na profil Kaśki. Był nieruchomy, z zalążkami twardości. Jasnowłosa ani na ułamek sekundy nie zahaczyła o nią wzrokiem, chociaż stanęła tuż przy burcie bewupa i siłą rzeczy tworzyliśmy dość ciasny trójkąt.
Cynicy twierdzą, że każdy ludzki trójkąt to układ „dwoje przeciw jednemu”. Nadszedł moment podziału na strony. Patrycja, choć w zasadzie bez słów, postawiła to w sposób otwarty, a jej konkurentka natychmiast odebrała niemy sygnał. Powinienem czuć się zaszczycony.
– Urządzacie potańcówkę? – uśmiechnęła się uprzejmie i przeraźliwie nieszczerze brunetka. – Chętnie zajrzę.
– Chyba nie da rady. – Blondynka nawet na nieszczerość się nie siliła. – To zamknięta impreza. Tylko dla swoich.
Nigdy nie widziałem Kaśki skonfliktowanej z kimkolwiek. Nie, żeby była jakimś aniołem: po prostu słabo ją znałem, głównie ze spotkań towarzyskich, a te kojarzą się z uśmiechami i życzliwością. Nie potrafiłem wyobrazić jej sobie w roli wojowniczki.
Okazało się, że umie walczyć.
– Ja jestem swoja – rzuciła wyzywająco.
– Nie tu – posłała jej krzywy uśmiech Patrycja. Nie wiem, czy to natura takim go stworzyła, czy dopiero cięcie przez prawy policzek. Tak czy inaczej, niektóre z jej grymasów potrafiły być paskudnie cyniczne. Niełatwo było wygrać z nią pojedynek wzrokowy, kiedy spuszczała ze smyczy gorszą część niebrzydkiej skądinąd twarzy.
– Tutaj może nie. – Kaśka wprawdzie nie wygrała, lecz i nie poniosła klęski. Patrzyła z góry, co w tego typu starciu nie jest bez znaczenia. – Ale znamy się z Adamem od dziecka. Nie przeskoczysz tego.
Nie wiedziałem, że zdążyły przejść na „ty”. Pewnie dlatego, że nie zdążyły.
– Nigdy nie wiadomo – zmrużyła oczy Patrycja. – Nie mam nadwagi, skoczna jestem.
Dobry cios. Mocno poniżej pasa, ale właśnie dlatego dobry. Umiarkowana dieta nie zaszkodziłaby Kaśce. Co znaczyło, że słowa Patrycji trafiły jak w otwartą ranę. Kobiety, patrząc w lustro, widzą to, co reszta świata, tyle że każdą nadwyżkę mnożą co najmniej przez trzy.
– Lekka nie znaczy od razu skoczna – wycedziła Kaśka.
Stwierdziłem ze zdziwieniem, że i jej nieźle wyszedł cios. Zanim blondynka pozbierała myśli, ciemnowłosa zanurkowała pod klapę tylnego włazu i wyskoczyła miękko z wozu.
– Idziesz? – Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę baraku numer 6. W tym samym budynku mieściła się stołówka, ale ktoś jej widocznie pokazał niewidoczne stąd wejście do pomieszczeń służbowych. Albo po prostu ruszyła śladem Szamockiego. Miłego przystojniaka, który próbował załatwić jej niepowtarzalną sesję zdjęciową. I który – cholera jasna – może nawet specjalnie dla niej zabił człowieka.
Pomyślałem, że jeżeli zostanę tu z Patrycją, to Kaśka wyląduje w pokoju Watmana. Nie od razu w łóżku – na pustyni piwo wywietrzało ze mnie i potrafiłem myśleć realnie – ale w pokoju niemal na pewno. Niby co ma ze sobą począć kobieta, rzucona zrządzeniem losu w środek ni to śpiących, ni biesiadujących koszar? Jakkolwiek by była zaradna i niezależna, potrzebowała kogoś, kto weźmie ją za rękę i pokieruje jej krokami w tym egzotycznym środowisku. Było to zadaniem Bruszczaka albo chorążego Grzywacza, ale Grzywacz rozpoczął weekend już przed południem i balował teraz pewnie w jakiejś knajpie, nie mając pojęcia o istnieniu redaktor Sosnowskiej, a Bruszczak miał inne zmartwienia.
– No chodź – usłyszałem weselszy głos Patrycji. – Muzyka stygnie, wódka się grzeje.
Nie wspomniała o amatorach kobiecego towarzystwa. A powinna, bo właśnie jeden wyszedł przed stołówkę, machając ku nam, rozkładając ręce i całą sylwetką krzycząc: „no co jest, dziewczyno?!”. Widok przechodzącej obok Kaśki na chwilę odwrócił jego uwagę, ale wiedziałem, że przypomni sobie o Patrycji, ledwie tamta zniknie za rogiem.
– Masz pewnie kupę zaklepanych tańców – domyśliłem się, przełażąc przez burtę.
Zeskoczyłem, a choć BWP do najwyższych nie należy, zarzuciło mną i omal nie nadziałem się nosem na mostek Patrycji. Nie na którąś z piersi, lecz właśnie jedyny twardy kawałek, który nosiła z przodu. Do żółtej w grochy tradycyjnie nie wkładała stanika, a jej biust, choć duży i masywny, korzystał z tego i prowokacyjnie umykał na boki, by falowaniem w rytmie kroków doprowadzać męskich obserwatorów na skraj gorączki. Nie da się ukryć: potrafiła podkreślić opakowaniem klasę zawartości.
– Dla ciebie jestem bez kolejki – powiedziała miękko, nie próbując się odsuwać. Na dobrą sprawę przyparła mnie do pancerza. I nic jej nie obchodziło, że zakłopotany Sławek dopiero gramoli się na maskę w ramach dyskretnego odwrotu. – Możemy przetańczyć całą noc, jeśli tylko chcesz.
– Ja i tańczenie – rzuciłem z mieszaniną goryczy i ulgi. Pierwszy raz cieszyłem się z dwóch lewych nóg.
– Nie musimy tańczyć. – To na szczęście powiedziała ciszej, choć nie tyle ze względu na kierowcę, ile na fakt, że zachęcających pomruków z definicji nie da się wykrzykiwać. – Moja propozycja jest aktualna. – Ujęła mnie za rękę. – Chodź. W ramach promocji. Nie spodoba się, nie płacisz.
Mogłem umrzeć tej nocy. Tamtych przy osiedlu mogło być dwóch, drugi naprawdę mógł taszczyć półcalówkę i spanikowany strzelać w środek wozu, a nie przed wieżę, gdzie pancerz kryje dowódcę i kierowcę. Pocisk mógł też trafić w amunicję i załatwić nas wszystkich. Różne rzeczy mogły się zdarzyć i przez cały czas miałem tego świadomość. Świat wygląda inaczej z takiej perspektywy. W porównaniu ze śmiercią wszystko inne traci na znaczeniu, przestaje szokować.
Niby dlaczego nie? Przeżyłem i pragnąłem jej jeszcze mocniej niż wtedy, pod wiatą. To znaczy: nie tyle jej konkretnie, ile po prostu kobiety. Tyle że innej dostępnej tu i teraz nie było.
– Może… później. – Nie wiadomo jak, moja ręka uwolniła się z uścisku wilgotnych palców. – Teraz naprawdę nie bardzo… Wiesz, Kaśka…
– Nie masz czym? – Jej głos sposępniał, lecz chyba nie ochłódł. Była rozczarowana, ale nie przybita klęską. No i rzeczowa, jak to ona. – Znaleźliście okazję? Bzyknąłeś ją?
Jezu. Od samych słów mój organizm błyskawicznie udowodnił, że jak najbardziej ma czym. Mogłem tylko błogosławić projektantów polowego umundurowania, no i faceta, który rozplanował oświetlenie bazy. Dopóki Patrycja nie posługiwała się rękoma, nie powinna niczego zauważyć. A nagle zrobiło się to ważne. Nie, żebym się aż tak wstydził: po prostu wiedziałem, jak by się rzecz skończyła. Zrozumiałaby, że wygrała, wzięłaby mnie za kołnierz i zaprowadziła w jakieś ustronne miejsce. A ja bym poszedł. Bez oporu.
– To stary kumpel – powiedziałem żałosnym, przepraszającym tonem. – Słuchaj, nie mogę jej tak po prostu olać. Trzeba ją gdzieś zakwaterować i w ogóle…
Nie wiem, czy uwierzyła. Poświdrowała mnie jeszcze przez chwilę spojrzeniem jasnych oczu, a potem nieznacznie wzruszyła ramionami.
– Będę w stołówce. Wiesz, gdzie mnie szukać.