Rozdział 35

Przenosiły Lechowskiego we dwie: Patrycja popisała się taktem i schowała pistolet do kabury, ale nie zgłupiała do tego stopnia, by rozwiązywać mi ręce. I dobrze. Byłem zły na obie; patrząc, jak się męczą, czułem się troszkę lepiej. Wielkich wyrzutów sumienia nie miałem:

Lechowski konsekwentnie nie odzyskiwał przytomności. Wywlekły go ze stanowiska celowniczego i ułożyły z powrotem na ławce. Leżącemu na podłodze Szamockiemu nie podeptały chyba głowy.

– Musimy schować forsę. Kaśka, prowadzisz.

Patrycja usadziła mnie w fotelu dowódcy, nałożyła hełmofon. Sama zajęła miejsce w wieży. 0313 jakoś nie wybuchł.

Wróciliśmy nad kanał.

– Wysiadaj, Kaśka. A ty, Adam, nic nie kombinuj.

– Zakop obok coś żelaznego – poradziłem, zastanawiając się, czy dobrze robię. – Łatwiej znaleźć.

Wysiadły obie, ale kombinować nie próbowałem. Nie zamierzałem kaleczyć sobie nadgarstków bezowocną szarpaniną. Nawet gdybym się uwolnił, pozostawała Kaśka w roli zakładniczki – a tego już nie przeskoczę.

Na chwilę mignęła mi sylwetka dziewczyny z łopatą na ramieniu. Patrycja nie wyglądała na ekscentryczkę, która wybiera się nad kanał, by akurat tam kopać groby dla swych ofiar, ale mimo wszystko przez następne kilka minut podświadomie nasłuchiwałem odgłosu wystrzału.

Naturalnie wróciły obie, całe i zdrowe.

– Teraz prościutko na wschód. Równy kilometr.

Może omówiły to, kopiąc, a może w Kaśce odezwał się zawodowy geograf, mający w małym palcu wszelkie niuanse związane z układami współrzędnych. W każdym razie nie odzywały się więcej. Wóz jechał, potem skręcił i znów jechał, prosto jak po sznurku. W końcu stanął, dokładnie na krawędzi piaszczystej drogi, a Patrycja spisała stan licznika. Przemknęło mi przez myśl, że o jeden raz za mało – powinna o tym pamiętać w momencie, gdy skręcaliśmy – ale nie zamierzałem komentować. Zwłaszcza że Kaśka chyba nie oszukiwała: tysiąc metrów na wschód, reszta na północ. Mieliśmy szczęście, wjeżdżając niemal dokładnie na skalny pagórek, który był tu milion lat temu i będzie jeszcze długo, więc na tym skończyło się zadanie z geometrii.

– Trafimy – podsumowała Patrycja. – No, to do roboty. Jeszcze tylko jeden dobry strzał i jesteśmy bogaci.

– My? – Nie siliłem się na krycie sceptycyzmu.

– Zostało akurat cztery razy po trzydzieści trzy tysiące. Ja, ty, Mariusz i Szamocki, jeśli przeżyje. Z Kaśką się chyba podzielisz? – Ona z kolei nie siliła się na maskowanie lekkiej złośliwości. – Wypada się hajtnąć z dziewczyną. Ryzykuje dla ciebie.

Czekałem przez chwilę. Niepotrzebnie. Kaśka ani nie rzuciła w interkom kpiącego „obejdzie się”, ani nawet nie zerknęła przez ramię.

– Co ryzykuje? – powróciłem do ważniejszych spraw. Tym razem przyszło mi poczekać na drugą z pań. Ale ta przynajmniej odpowiedziała.

– Nic. Zrobisz, co trzeba, prawda? Więc nic.

– A co trzeba?

– W tym schronie, gdzie zgarnęłam karciarzy, został Komar. No wiesz: ten jednorazowy granatnik. Na bewupa jak znalazł.

– Kiedy już się trafi – rzuciłem szyderczo.

– O co ci chodzi?

– To fajna broń, póki jesteś w mieście i strzelasz z bliska. Aha: no i za dnia.

– Niedługo świt – poinformowała mnie chłodno. – Najwyżej trochę poczekasz.

– Patrycja, on ma pół zasięgu RPG-7. Ćwierć kilometra do nieruchomego celu. A jeśli ten bewup stoi dalej?

– To podejdziesz bliżej.

– Może mi się nie udać.

– Może – zgodziła się. – Ale lepiej się postaraj. Bo jak nie ty, to my będziemy musiały podjechać i strzelać tym ostatnim pociskiem. A raz w życiu to robiłam. Rozwali nas i będziesz miał Kaśkę na sumieniu. Co prawda niedługo – dorzuciła łaskawie. – Bo ciebie też rozwali. Facet jest trochę mściwy, wiesz.

– Kto to jest?

– No wiesz, Adam – zaśmiała się. – Kaśka to fajna dziewczyna, ale ta laska w Stargardzie ponoć całkiem ekstra. Cholera wie, czy nas nie wystawisz. Musimy mieć jakąś polisę, nie, Kaśka? Jeszcze ci się bewupy pomylą…

– Nie pomylą się – warknąłem.

– I słusznie. Bo gdyby jednak, zostaje forsa, ty i facet, którego nie znasz. Ale on cię zna.

Czujesz melodię? Albo go wykończysz teraz, albo po tobie. I będzie bolało, bo oczywiście wypyta cię najpierw o pieniądze. Całe pieniądze. Milion. Jest o co pytać. A ty mu przecież nie oddasz miliona, choćbyś chciał. No i w kawałkach cię pochowają.

– Łatwiej pokonać kogoś, kogo się zna. – Jeszcze nie rezygnowałem. – Gdybym wiedział, który to, może…

– Zero trzy jedenaście. Numer ma na burcie, poznasz. Zresztą będzie tylko jeden.

Wyceluj, rozwal i po kłopocie. Gówno cię obchodzi, kto się usmaży w środku.

Spasowałem. Trudno przekonywać kogoś, kto ma rację.

Kaśka nadal udawała, że jej tu nie ma.

– Rozwalę go. – Mówiłem powoli, by słowa głębiej zapadały w pamięć. – Ale po swojemu.

Ja dowodzę, a wy się nie mieszacie. Biorę radio, od początku do końca słyszę Kaśkę. Jeśli tak powiem, robicie w tył zwrot i wiejecie na północ, do tego drugiego mostu. Bez dyskusji.

– Nie wychodź za niego – zakpiła Patrycja. – Będzie cię rozstawiał po kątach.

– I żeby jedno było jasne – zignorowałem zaczepkę. – Jeśli Kaśce coś się stanie, masz przesrane. Mniejsza z tym, czy ją kocham. Po prostu będę wiedział, że nie wolno ci ufać. To będzie samoobrona, nie zemsta. Czysty pragmatyzm.

Kaśka drgnęła w końcu, omal się nie obejrzała.

– Rozwal ten wóz – rzuciła chłodno Patrycja. – A o resztę się nie martw.

– Ja dowodzę – przypomniałem.

– Nie przeciągaj struny.

– Taki stawiam warunek.

– Warunek? Póki co, sam się nawet nie wysikasz.

– Nie zapomniałaś o czymś? Podobno jesteśmy ci potrzebni. Bądź konsekwentna, złotko.

Potrzebny ma prawo stawiać warunki. I jak się go olewa, może dojść do wniosku, że jednak nie jest taki potrzebny.

Przemyślała to sobie. Albo po prostu tłumiła gniew.

– W porządku – mruknęła bez zapału.

– Dasz mi noktowizor?

– Nie potrzebujesz. Wóz stoi blisko, w zasięgu świateł. Musi tak stać. Żeby go widzieli i nie robili nic głupiego.

– Ale karabin Młodego biorę? – Pamiętałem, co powiedziała o przeciąganiu struny. Stąd znak zapytania.

– Nie bierzesz.

Zabrzmiało stanowczo. Uznałem temat za zamknięty. Nie byliśmy jednak sami.

– Ma tam iść z gołymi rękami? – zaprotestowała Kaśka.

– Lżej się czołgać – rzuciła szyderczo Patrycja. I dodała już serio: – Wszystko, co potrzebne, znajdzie w bunkrze. Chłopaki siedzą w baraku. Strażnik mówi, że grzecznie. Nie strzelali, nie próbowali wyłazić. Na zewnątrz jest tylko on. W bewupie. Karabin do niczego się Adamowi nie przyda. No, chyba że na mnie.

– Też jesteś w bewupie.

– Ale w końcu będę musiała wysiąść. Zresztą jeśli mamy podjechać blisko a dyskretnie, muszę wyglądać przez właz. Chcesz wystawiać Adama na pokusę? – Znów musiała uśmiechnąć się kpiąco. – Taka jesteś pewna jego miłości? A jak strzeli i chybi? Musiałabym cię… no wiesz.

– Jeśli będę chciał was pozabijać, użyję granatnika. – Nie zamierzałem wracać do kwestii karabinu, po prostu stanąłem w obronie logiki.

– Nie mówię, że możesz chcieć zabić Kaśkę. Ale zaryzykować jej życie? Czemu nie?

Ostatecznie od początku ryzykujesz. Chociaż fakt: przedtem stawka była wyższa.

Odechciało mi się dalszej dyskusji.

– Jedźmy już – rzuciłem sucho. – Jak mam się czołgać, wolę po ciemku.


*

Na północny wschód od bazy wzniesienia podchodziły na trzysta metrów do kanału.

0311, o ile nie zmienił stanowiska, warował na południe od baraków i podjeżdżając od tej strony, zahaczaliśmy zapewne o pole widzenia jego celownika, ale, z drugiej strony, nie musiałem nadkładać drogi, by zdobyć granatnik. Pełznący na jedynce wóz praktycznie nie kurzył, ryzyko wydało się więc Patrycji opłacalne. Wychylona z wieżyczki, czuwała z noktowizorem w ręku, dbając o to, by widzieć dachy budynków i nic więcej.

Wysiedliśmy we dwoje przed ostatnią wyższą wydmą.

– Kiedy będziesz blisko, daj znać. – Wyjęła WIST-a i machnęła lufą w stronę bazy. – Tak z pięć minut przed strzałem. Podjedziemy. Poprawimy po tobie, jakby co.

Rozcięła mi więzy. Gdyby nie pistolet… Ale trzymała go, elegancko i sprytnie zarazem: lufą w dół. Niby nikomu nie groziła, a w razie czego dostałbym poniżej kamizelki.

– Spróbujmy w innym miejscu – poprosiła wychylona z włazu Kaśka. – Po prostu ominiemy tę cholerną bazę.

– Już ci mówiłam: musimy wykończyć tego gościa.

– Będzie nas czworo, a on sam. Nie odważy się…

– Wóz utknie, i co wtedy?

– To samo, co teraz – nie zamierzała ustąpić. – Nadal masz Adama i ten granatnik.

– A Adam ma nas. Drugi strzał w rezerwie. – Patrycja pokazała mi na migi, bym stanął dalej. – Taka z ciebie zakochana? Chcesz narzeczonemu zmniejszyć szanse?

– Nie jesteśmy zaręczeni.

Strasznie chłodno to zabrzmiało. Nie wiedziałem, że można przepchnąć tyle chłodu przez hałas silnika.

– Ale ja jestem. I nie pozwolę, żeby mojemu facetowi jakiś cwaniak odstrzeliwał kutasa na dzień dobry.

Zaskoczył mnie poziom gniewu w jej wypowiedzi. Kaśkę chyba także, bo umilkła.

Masując nadgarstki, podszedłem bliżej wozu. Ściągnąłem kamizelkę.

– Zamiana. – Ważyła swoje i posyłając ją na górę niedbałym ruchem jednej ręki, omal nie zdzieliłem Kaśki w twarz. – Czarne mniej kłuje w oczy.

Pospiesznie pozbyła się kurtki. Zdumiało mnie, jak szczupłe stały się jej nagie ramiona.

– Nie wariuj, Adam. – Starała się mówić możliwie cicho. – Jeśli będzie ciężko, po prostu przywaruj gdzieś i przeczekaj. Może mnie nie kropnie. Na pewno nie – poprawiła się. – Zakładnika się nie… Nie rób nic głupiego.

Jasna cholera. Akurat w tej chwili nie powinno mi się robić cieplej. Tuż przed świtem temperatura ocierała się o przymrozek. Marzłem już przedtem, w kamizelce.

– Rozbieracie się? Pożegnalny numerek? – Patrycja wyrosła nagle obok nas. – Nic z tego.

Po robocie, Adaś. Nie ma to jak romantyczne dymanko w blasku płonącego bewupa. Zobaczysz, jak fajnie będzie.

Chyba po prostu starała się być złośliwa. Ale trafiła. Naciągając na ramiona bluzę, o tym właśnie myślałem: jak fajnie by było. Nie z Iloną, lecz właśnie z dziewczyną, która nagrzała dla mnie ten zajeżdżający stęchlizną drelich ciepłem swych pach i piersi. Unosząc go do ust, poczułbym smak potu, złożonego z wody, soli i strachu – a połowa tego strachu byłaby o mnie.

Zgłosiła się dobrowolnie na zakładniczkę, ona, posiadaczka bewupa i pół miliona złotych w zielonej gotówce. Teraz, choć nie wprost, mówiła: „poświęć mnie, jeśli trzeba”. Nie miała urody Ilony, nie miała jej wdzięku, ale po raz pierwszy chyba musiałbym rzucać monetą, gdyby stanęły przede mną i zażądały: „wybieraj”.

– Idę. – Starałem się nie patrzeć w niczyje oczy. – Jak wrócę, obie macie być żywe. Który kanał?

Patrycja podała częstotliwość. Przestroiłem radmora, a ona radiostację pokładową.

Sprawdziliśmy łączność, wszyscy troje. Kaśka ograniczyła się do drętwego „raz dwa trzy”.

Chyba też wolała nie patrzeć mi w twarz.

Ruszyłem na zachód, jeszcze w pełni wyprostowany. Świateł, które przetrwały strzelaninę, nikt nie pogasił i nawet bez noktowizora orientowałem się, gdzie jest baza i jak daleko mogę zawędrować, nie pokazując się w żadnym celowniku.

Patrycja dogoniła mnie trzydzieści metrów od wozu.

– Weź bagnet. – Podała mi go w pochwie i z bezpiecznego dystansu. W prawej ręce ściskała pistolet.

– Uważaj – posłałem jej krzywy uśmiech, wpychając bagnet w kieszeń na udzie. – Odjedzie i co wtedy?

– Miała okazję i nie odjechała. Trzymaj się jej. Nie trafisz na drugą taką.

Przez chwilę szedłem wolniej, przyglądając się jej ze zdziwieniem. W końcu mnie oświeciło.

– Boisz się, że…? Spokojnie. Też mi zależy. Zrobię co trzeba. I naprawdę cię załatwię, jeśli coś jej się stanie.

– Hajtniecie się? – zignorowała pogróżkę.

– W swaty cię przysłała?

– Mariusz chce – powiedziała bez cienia entuzjazmu. – Ja nie wiem. Kurde, on jest taki… letni.

Zatrzymałem się. Nad czubkami barchanów pokazały się pierwsze latarnie. Będę je miał za plecami, a przed sobą mrok i stalowego zabójcę, który, w przeciwieństwie do mnie, nie będzie na poły ślepy. To całkiem dobry powód, by postać przez chwilę i pogadać o letnich medykach.

– Po co mi to mówisz?

– Bo po tej aferze to już naprawdę na całe życie. – Pierwszy raz oglądałem ją smutną i refleksyjnie usposobioną. – Jak w kościelnym ślubie: „dopóki śmierć was…” Będą mieli na nas haka. Już zawsze.

– Haka?

– Taki sekret wiąże ludzi. A oni akurat są mniej umoczeni. Nikogo nie zabili. Podpadniesz Kaśce, jakiś skok w bok, i leci z donosem. Świadek koronny, włos jej nie spadnie. Z Mariuszem to samo. Jak mu się znudzę, kopa w dupę i słowem nie będę mogła pisnąć. Niewolnica.

Nie rozumiałem, do czego zmierza. Ta noc dała mi jednak w kość dostatecznie mocno, bym dopuścił najprostsze z wyjaśnień: że w końcu wylazł z niej człowiek. Przestraszony, niepewny słuszności podejmowanych decyzji.

– Myślałem, że cię kocha.

– Tak mówi. Ale jak już przeleci pięćsetny raz… – Uśmiechnęła się, chyba dość gorzko. – Liczyłyśmy to sobie ostatnio z kumpelami z klasy. Zjazd koleżeński, wiesz, popiłyśmy trochę.

Siedem bab, jest już jakaś statystyka. Pięć lat i po miłości. Tyle im średnio związki wytrwały. I każda, kurwa, zakochana za mąż szła i za zakochanego. A Polak ponoć uprawia seks sto parę razy w roku. Wychodzi na to, że po pięćsetnym zaliczeniu ludzie mają siebie dosyć.

– Jedni tak, inni nie.

– Za pięć lat będę stara – powiedziała tonem kogoś, kto już teraz czuje się starcem. – Towar drugiej kategorii.

– Bez przesady. Trzydziestka to nie…

– Wujek ma firmę – przerwała mi. – Budowlaną. Szuka zaufanego wspólnika. Mój mąż byłby jak znalazł. Nie mów, że cię nie kręcę. Wiem – przeciągnęła dłonią po okaleczonym policzku. – Ale to da się jeszcze poprawić. A resztę mam ekstra. Tyłek, cycki… Widzę, jak na mnie patrzysz. I dobra w tym jestem. Naprawdę. – Stałem, gapiąc się na nią z niewiarą. – Po prostu to lubię. Forsę też, ale nie dlatego… Lubię seks.

– Wujek? – powtórzyłem tępo.

– Miałbyś robotę. I żonę, która cię nie pośle do pudła.

– Niezły powód, by się żenić – mruknąłem.

– Ja nie żartuję.

– Czekaj no… Ty to poważnie? A Chudzyński?

– Zazdrosny jesteś? – uśmiechnęła się posępnie. – Nie ma o co. Nie spałam z nim. Nigdy.

– Co?! – W bazie służyło paru facetów, którzy jej nie zaliczyli, ale tym wyznaniem niemal mnie znokautowała.

– Trzeba oszczędzać te pięćset razy. Na dłużej męża starczy. No co taki zdziwiony? Nie wiesz, że to najlepszy sposób na faceta? Przegłodzić tak, żeby przylazł na kolanach z obrączką w zębach? – Zamilkła na chwilę. – A on nie naciskał. Chyba go to kręci. Że inni mnie rżną, a on tylko kwiaty… Letni i jeszcze zboczony.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przyszło mi do głowy, że to dobry moment na wymierzenie jej ciosu w szczękę – szanse, iż nie oberwę kulą w kolano, oceniałem na jakieś pięćdziesiąt procent.

– Zostałam dziwką, bo lubię seks. Mówię serio: to dla mnie ważne. A czuję, że z nim nie byłoby fajnie. Wiesz, jak to jest: ktoś cię rajcuje albo nie. I on jest z tych drugich. – Też byłem z tych drugich, przynajmniej w oczach Ilony, nie czułem się więc na siłach komentować. – Wolę ciebie.

– Aha.

– Nie wierzysz? – Trochę za długo zbierałem się do odpowiedzi. – Już nie pamiętasz?

Chciałam się z tobą przespać.

– Za pensję – przypomniałem.

– Daj spokój. Miałam w perspektywie ten skok. Nie chodziło mi o forsę. Po prostu… chciałam sprawdzić, czy ci zależy. I jak by nam było razem.

– Aha.

– No dobrze – uśmiechnęła się. – Forsa też by się przydała. Mniej problemów.

Przygotowanie takiego skoku kosztuje, Mariusz musiał sporo zainwestować. Wydał całe oszczędności. Niektóre przysługi i informacje kupował na kredyt. Dłużnicy cisnęli, a my nie wiedzieliśmy, który weekend wybiorą partyzanci. Mogli się odezwać i za miesiąc. Nie powiem: przydałby się szybki zastrzyk gotówki. Ale od ciebie – poszerzyła uśmiech – wolałabym inny.

– Pochlebiasz mi.

– Bez przesady. Nie będę ci wstawiać kitu. Nie zakochałam się. Wygodniej by mi było po prostu w życiu i przyjemniej w łóżku. Tyle. No, ale mało kto ma więcej.

– Nie lepiej poczekać na zakochanie? – Naprawdę mi pochlebiała; pewnie dlatego ciągnąłem tę rozmowę. BWP, który najpierw przywali mi z armaty, a potem rozjedzie to, co zostało, liczył się troszeczkę mniej.

– Wolę czekać przy twoim boku. Choćby dlatego, że w razie czego mogłabym odejść. A od niego nie. On ode mnie tak, ja nie. To gówniany układ. Z tobą jednym będę miała partnerski.

Widzisz? Praktyczna jestem. – Uniosła dłoń, tę wolną od pistoletu, i poklepała mnie przyjacielsko po ramieniu. – No, zasuwaj. I przemyśl to. Mogłoby być fajnie. Lecimy na siebie. A nuż coś z tego wyjdzie.

– Jest jeden problem…

– Nie ma – uniosła drugą rękę, demonstrując WIST-a. – Ty w każdym razie nie masz.

– Zastanowię się – powiedziałem powoli.

– I tylko o to chodzi: żebyś się zastanowił.

– Ale póki co… – Popatrzyłem w stronę bewupa. – Włos jej nie może spaść. Jasne?

– Adam, tylko rozważamy możliwości – uśmiechnęła się. – Nikomu nie spadnie.

Mariuszowi też nie. Na razie to numer pierwszy na liście moich potencjalnych facetów. Wiesz, jak jest: póki nie możesz mieć mercedesa, jeździsz fiatem i bronisz go jak lwica. Nie pozwolę mu odstrzelić kutasa, spoko. Masz moje wsparcie. Cała reszta… później. Jeśli uznasz, że warto.

Najpierw załatwimy Strażnika. Pasuje?

Skinąłem głową i zacząłem się odwracać.

– Poczekaj… Jeszcze jedno. Zależy ci na Szamockim, prawda?

Czułem, że nie spodoba mi się to, co usłyszę. I że usłyszę tak czy inaczej. Czekałem więc w milczeniu.

– Jest problem – powiedziała tonem kogoś, kto też wolałby nie otwierać ust. – Bruszczak go widział.

– Co? – Miałem wrażenie, jakby ktoś mi z powrotem narzucił na ramiona kamizelkę, i to w pełni skompletowaną, ze wszystkimi stalowymi wkładami oraz paroma kilogramami amunicji w kieszeniach. Miękkie kolana, brak tchu.

– Ma zakneblowane usta, więc nikt jeszcze nie wie, że jacyś Polacy brali w tym udział.

Ale jak przeżyje…

– Kurwa mać… – Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Bo pomysł, by pchnąć ją bagnetem, zabrać bewupa, Kaśkę i wiać do Chin, raczej mądrzejszy nie był.

– No właśnie. Nawet gdyby Szamocki umarł albo milczał jak grób, smród się rozejdzie.

Zaczną wszystko sprawdzać pod tym kątem. Odciski palców, mikroślady, zeznania… Nie mogliśmy go sprzątnąć – zmieniła ton na przepraszający. – Jeden człowiek nie upilnowałby tych w baraku. Zakładnik to idealne wyjście. I dla nas, i dla chłopaków w Piątce. Wychodzą z twarzą: nic nie robili, no bo Bruszczak.

– Kurwa mać – powtórzyłem z bezsilną złością.

– Adam… – Jeszcze bardziej złagodziła głos. Nie zdziwiłbym się, gdyby owinęła mi szyję ramionami. – Przepraszam.

– Odczekała chwilę. – Powinieneś to zrobić.

– Zarżnąć Bruszczaka? – Klepnąłem wystającą z kieszeni rękojeść bagnetu. – Dlatego mi to dałaś?

– Strażnik miał go zastrzelić. Już na sam koniec, ze zdobycznej broni. Ale jak się uda rozwalić bewupa… Słuchaj, to będą chwile. Chłopaki zorientują się, co i jak, wybiegną z baraku.

Nie zdążę nic zrobić. Słowo honoru, że nie prosiłabym cię o to. Ale jeśli mamy cię z Kaśką asekurować, musimy być na drugim brzegu, w wozie.

– Z kaemu doniesie. – Najpierw to powiedziałem, a dopiero potem zrozumiałem, co mówię. Tak właśnie było. Tyle że gdybym mógł cofnąć czas, powtórzyłbym to jeszcze raz.

Dożywocie będzie gówniane. W więzieniu nie ma Ilony.

– I co potem? – zapytała Patrycja ze smutkiem. – Wracamy odzyskanym bewupem, rozwalamy wóz terrorystów, a na deser pakujemy serię własnemu dowódcy? Adam, jeden znak zapytania i po nas. A Bruszczak nie może zeznawać.

Miała rację.

– Mam go zarżnąć? Jak wieprza?

– Pchnąć w plecy. – Sprawiała wrażenie kogoś, kto szczerze mi współczuje. – Tak by to zrobili. W serce: szybka śmierć, mało bólu. Może znajdziesz tam jakiś karabin, ale proszę cię: nie strzelaj. Wiem, że tak łatwiej. Wiem. – Musnęła lewą ręką moją dłoń, tę zwisającą bezsilnie nad rękojeścią. – Ale wszystko spieprzysz w ten sposób. Ktoś może wyskoczyć z baraku. Następny potencjalny świadek do zabicia. Musimy się rozejrzeć, może coś posprzątać, nie wiem… Im dłużej chłopcy siedzą w środku, tym lepiej. A tylko żywy Bruszczak ich tam trzyma.

– Z nożem w plecach nie będzie żywy.

– Siedzi pod tym masztem. Jest ciemno. Z tamtej strony nie ma okien, tylko trochę dziur po kulach. Nie zorientują się. Możesz go odpowiednio usadzić, jakby spał. Jeśli dostanie kulę, może paść na bok i każdy od razu pozna… Musisz do niego podejść, Adam.

– Nie.

Łatwo się przepycha przez gardło takie słowa. Przez chwilę człowiek ma z tego nawet frajdę: patrzcie, jaki jestem wspaniały. Ale zaraz potem mózg zaczyna się gotować od wątpliwości.

Chyba była mądrzejsza, niż mi się wydawało. To w każdym razie rozumiała.

– Idź – uśmiechnęła się łagodnie. – Jak nie dasz rady… Trudno. Zaryzykujemy. Może się uda. Zawsze może się trafić głupi prokurator.


*

Nad kanał dotarłem bez problemu: tylko pod koniec posuwałem się na czworakach, a i to na zasadzie dmuchania na zimne. Do bazy było stąd jeszcze daleko.

Zsunąłem się po skarpie, ale nie zanurzyłem butów. Do ruin mostu miałem jakieś pół kilometra i nie zamierzałem zaliczać tego dystansu na brzuchu. Czyli marsz korytem kanału.

Inaczej mówiąc: kąpiel. Ściany były zbyt strome, by wykorzystywać je jako dyskretną ścieżkę.

Zanurzyłem dłoń w czarnej jak atrament wodzie. Lód. Trudno uwierzyć, że Kaśka dobrowolnie wlazła w coś takiego. Ja nie zamierzałem, w każdym razie pochopnie. W ogóle musiałem pomyśleć.

Me wariuj, Adam. Nie rób nic głupiego.

Po prostu martwiła się o mnie. Rozgrzeszała z potencjalnej zdrady. Ale nie chciałem jej zdradzać, czyli musiałem przeżyć, czyli faktycznie moim psim obowiązkiem było zachować trzeźwość umysłu i robić wszystko mądrze.

Pytanie numer jeden: czy przemoczony mundur służy sprawie?

Odpowiedź numer jeden: nie służy. Jakkolwiek by sprawę definiować. Kiedy człowiek dygoce z zimna, bezbolesne podrzynanie gardeł jest utrudnione. Precyzyjne wymierzenie granatnika też. A mlaszcząca w butach woda demaskuje.

Zacząłem się rozbierać. Buty, skarpety, potem spodnie. Było naprawdę zimno, więc górę zostawiłem na koniec. Zdejmując czarną kurtkę-terrorystkę, niczego jeszcze nie wyczułem.

Dopiero potem, kiedy po namyśle – a po prawdzie i pod wpływem wrażenia, jakie na stopie zrobił kontakt z wodą – wciągałem ją z powrotem na goły tors.

Coś było w kieszeni.

Znów bardziej z niechęci do kąpieli niż tknięty jakimś przeczuciem, odpiąłem guzik i wyjąłem złożoną na pół kopertę. Tym razem zgięto ją w poprzek, ale ślad po palcach Studenta pozostał. Przedtem była dłuższa a węższa.

To dlatego teraz była trochę mokra na końcu. I jeszcze dlatego, że Kleczko próbował zatłuc łopatą zwyczajną kobietę, a nie jakiegoś Rambo w spódnicy.

Mało się nie zeszczałem ze strachu…

A ja nie mato! Przez ciebie dupa mi się klei do tego zasranego siedzenia!

Naszła mnie absurdalna myśl, że to dlatego została. Bo przy tym moście na północy kazałem jej machać majtkami, a ona miała mokre i po prostu się wstydziła.

Idiotyzm.

No to dlaczego potem schowała to do kieszeni, zamiast…?

Zamiast co: czytać korespondencję między Chudzyńskim a afgańskimi kupcami, którzy okazali się kupcami z Turkmenii? Wepchnęła po prostu list gdzieś, gdzie nie uwierał, i zapomniała o nim. Tak jak ja, Student i wszyscy inni. O niedoszłych odbiorcach już nawet nie pamiętałem, tyle się wydarzyło, a co dopiero…

Włożyłem kopertę z powrotem do kieszeni. Tylko po to, by po paru sekundach wahania wsunąć dłoń jej śladem.

To już nie był zwykły papier. Pomyślałem, że powinienem się go pozbyć i że chyba nigdy tego nie zrobię. Chore. Ale robiło mi się trochę cieplej, kiedy dotykałem palcami czegoś, czego Kaśka dotykała…

Wlazłem do wody i na jakiś czas zapomniałem o cieple.

Загрузка...