Rozdział 8

Byliśmy ostatni w kolejce, więc weszliśmy do biura Grzywacza obaj równocześnie. Biuro mieściło się w baraku numer 4 i trochę przypominało mój pokój, jako że sąsiadowało przez ścianę z magazynem amunicyjnym. Poza typowo kancelaryjnym umeblowaniem stała tu też kanapa, wobec czego na czas wizyt medyków pomieszczenie przemianowywano na ambulatorium. Nieoficjalnie zajmowano się tu też szerzej pojętą profilaktyką, czyli napędzaniem klientów firmom ubezpieczeniowym. Tym razem musiało być podobnie, bo gdy weszliśmy, Chudzyński pakował do neseseru pliki prospektów.

– Nie skorzystacie? – uśmiechnął się, wpinając w segregator pakiet PZU. – Coś jak znalazł dla was. Dziś podpisujesz, płacisz dopiero od następnego żołdu, a jeśli jutro giniesz, po tygodniu rodzina dostaje czek.

Zauważyłem wyraz niepewności w oczach Sławka. Ja nie musiałem zastanawiać się, czy kapitan żartuje. Kiedy chodziło o pieniądze, jego poczucie humoru mocno przygasało.

– Może później. – Usiadłem naprzeciw biurka. – Mamy coś do obgadania? Mieliśmy podobno unikać kontaktów.

– Zgadza się. – Zamknął neseser. – Wolałem jednak powiedzieć wam to osobiście. Robimy to niedługo. Sami.

– Słucham?! – Dobrze, że usiadłem.

– Zrobimy to wkrótce i bez pomocy. Może najpierw urządzimy ćwiczenia, więc nie wyjeżdżajcie na przepustki.

Mówił spokojnie, więc też wziąłem się w garść.

– A świadkowie? Sprzęt?

Tym razem przetrzymał mnie dłużej. Na szczęście miałem obok poczerwieniałego z przejęcia Sławka, mogłem udać, że sprawdzam reakcję chłopaka.

– Wiem, że ryzyko trochę wzrasta. Ale poradzimy sobie. W najgorszym razie… – znów zrobił przerwę. – Cóż, to wojna. Zdarzają się wypadki. Jeśli wszyscy zrobią wszystko jak należy, nikt nie ucierpi. Jeśli nie, to któremuś z wartowników może się coś przytrafić.

– A nam? – zapytał cicho Sławek.

– Więcej ryzykujecie, służąc tu w zgodzie z regulaminem. – Mój sceptyczny wyraz twarzy nie umknął uwadze Chudzyńskiego. – Dokładnie. Gdyby doszło do śledztwa, zabiorą was stąd.

Miło nie będzie, ale za to tam nie strzelają. Może nawet odeślą was do kraju.

– I posadzą – dorzuciłem.

– Wątpię. Nawet gdyby coś podejrzewali, góra będzie tuszować wpadkę. Dochodzenie – proszę. Ale prewencyjne zatrzymania… To by był kij w dziennikarskie mrowisko. Nie pójdą na to. O ile w ogóle coś komuś zacznie śmierdzieć.

– Kiedy?

– Wkrótce. Przyjmijmy, że macie być gotowi od zaraz.

Cóż, to upraszczało pewne sprawy.

– Jeśli od teraz – rzuciłem mu nieco wyzywające, choć i proszące spojrzenie – to niech pan wywiezie Sosnowską.

– Ja? – udał zdziwienie. – Bez przesady, nie powiedziałem, że to już dziś.

– Nic pan nie powiedział – przypomniałem gorzko. – Mamy być gotowi? Proszę. Ale bądźmy konsekwentni. Już to już. A pan jest jedynym, o którym wiem na pewno, że stąd dziś wyjeżdża. Cholera wie, co będzie później.

Przyglądał mi się z wieloznacznym uśmieszkiem.

– Tak wam źle pod jednym dachem? – zapytał.

– Mam robotę. Sam pan powiedział: most ma być gotowy.

– Prawie jest. Widziałem.

– I prawie wytrzyma. Prawie nic z niego nie spadnie i prawie nam się uda. – Odczekałem chwilę. – Pozostało parę ważnych spawów do założenia. Niech pan pomyśli, jak to będzie wyglądało: do faceta przyjeżdża dziewczyna z kraju, jest weekend, a on wybiera spawarkę.

– Widać, że nie był pan żonaty.

– Bardzo śmieszne. Tyle że ona nie jest moją żoną.

– A będzie? – zapytał od niechcenia. Nie odpowiedziałem. Powinienem, ale chodziło o Kaśkę – i nie mogłem.

– Teraz nie jest – wsparł mnie nieoczekiwanie Sławek. – Może faktycznie lepiej ją wywieźć. Jeden świadek mniej.

– Nie mogę – mruknął Chudzyński. – Objeżdżam placówki; dziwnie by to wyglądało. Ale nie w tym rzecz. Włożyła wiele wysiłku, by tu dotrzeć. Bez urazy, ale… wskakiwanie komuś do łóżka to też wysiłek dla takich kobiet. Nie jest z tych łatwych, szybkich i głupich. Ale właśnie takie bywają urażone, jeśli je odprawić z kwitkiem po pierwszej nocy.

– Widzę – wycedziłem – że ma pan świetne rozeznanie.

– Do poinformowanych świat należy – uśmiechnął się. – Nie wiem, co jest między wami i co pan planuje, ale myślę, że powinna zostać. Ten argument ze spawarką jest dobry. Tyle że można go odwrócić: weekend, zjawia się dziewczyna, a pan ją wygania i idzie harować. Jeśli nawet nie prokurator, to ona zacznie sobie zadawać pytania. Upokorzona kobieta zawsze je sobie zadaje.

Otworzyłem usta. Tylko po to, by zamknąć.

– Więc ustaliliśmy – trafnie odczytał moją minę. – Pani redaktor zostaje. Wy też.


*

– Nie zmieniłeś zdania?

Sławek skręcił między baraki, gdzie mniej dmuchało, zatrzymał się i podał mi wyciągniętą z kieszeni kartkę.

– Dostałem list. Sam zobacz.

Przeczytałem. Nie było tego wiele.

– O kurwa…

Wyjął mi papier z dłoni, złożył, schował.

– Mały wybór, nie? – mruknął.

Nie potrafiłem się zdobyć na szczerą odpowiedź. Byłoby to równoznaczne z podjęciem ostatecznej decyzji, a ja wciąż łudziłem się, że wszystko rozejdzie się samo po kościach.

– Naprawdę nie macie nikogo, kto mógłby pomóc?

Pokręcił głową. Postałem chwilę jak żałobnik nad grobem, po czym odszedłem bez słowa.

Zaraz potem natknąłem się na szeregowego Pająka ze swojej tak zwanej drużyny.

– O, właśnie szukam… – Był w berecie, ale nie próbował salutować. – Mam powiedzieć, że będziemy wyjeżdżać. Znaczy na przepustkę. Autobus już jedzie.

Minąłem go i powlokłem się do baraku numer 2. W ostatniej chwili stchórzyłem i skręciłem ku ubikacjom. Głupio, bo właśnie zza tamtego rogu wyłoniła się Kaśka. Szła spacerowym krokiem, rozmawiając z Hofmanem. Na mój widok zatrzymali się, oboje lekko zakłopotani. Hofman wymruczał coś i odmaszerował ku centralnym rejonom bazy.

– Spacer? – zapytałem, by jakoś zacząć.

– Praca. Przyjechałam tu rozmawiać z ludźmi.

Patrzyła na mnie zezem i trochę spode łba. Raczej dlatego, że wiało i pył docierał już na wysokość oczu. Mimo to nie mogłem się wyzbyć myśli, że nie jestem mile widziany.

– Tutaj? Przy kiblach? – rozejrzałem się sceptycznie.

– Zaglądałam do stołówki – wzruszyła ramionami. – Ale była zajęta. – Uniosłem brwi, więc wyjaśniła: – Górska.

– Aha. Rozumiem.

– Ja nie do końca. – Stanęliśmy bokiem do wiatru. Nadal spoglądała z ukosa, za to przestała się krzywić. Ale nie to natchnęło mnie odwagą. Po prostu kończył mi się czas.

– Możemy pogadać? – Zawahała się, jednak kiwnęła głową. Wiatr dmuchał od delty Murgabu, ująłem ją więc za łokieć, obróciłem twarzą ku wschodowi i wolno ruszyłem w stronę kanału. Idąc, nie dotykaliśmy się już. – Chcę, żebyś wyjechała. – Patrzenia w jej stronę też unikałem. – Niedługo będzie autobus. Opancerzony, więc…

– Nie boję się – mruknęła jakby z urazą.

Szliśmy powoli. Dół jej sukienki wyprzedzał nogi o pół metra, chwilami łopocąc na wietrze.

– Muszę o coś zapytać. Tylko się nie obraź, dobrze?

– W każdym razie spróbuję.

Cóż, dobre i to.

– Powiesz komuś?

Przeszła kilka kroków, nim zrozumiała. Nie zatrzymała się, ale lekko nią zakolebało.

– Masz mnie za kapusia? – zapytała z niedowierzaniem.

– Miałaś się nie obrażać – przypomniałem.

– Nie obrażam się – rzuciła ze złością. Przeszliśmy w milczeniu kilkanaście metrów. – Myślałam, że trochę sobie ufamy. Nie mówię, że od razu… Ale troszkę tak.

– Ufam ci – powiedziałem. – Właśnie dlatego pytam.

– No to mamy inne definicje zaufania – sapnęła. – Mówisz, że chcesz okraść wojsko i opchnąć broń wrogowi. W czasie wojny. Wiesz, co grozi za taki numer?

– Do dożywocia włącznie. – Zachowałem spokój. – Myślę, że to się da podciągnąć pod zdradę.

– Podciągnąć?! Człowieku, tu niczego nie trzeba…

– Nie chcę się usprawiedliwiać, ale to tylko handel bronią. Państwa sprzedają broń, firmy sprzedają broń, każdy sprzedaje co popadnie. Na tym polega wolny rynek.

W końcu stanęła. Twarz miała aż czerwoną ze złości.

– Ty się chyba nie słyszysz!

– Nie kłóćmy się. Powiedz po prostu, co zrobisz.

– Co?! A co twoim zdaniem powinnam?! Ty kretynie, właśnie mi oznajmiłeś, że jesteś jakimś cholernym zdrajcą!

– Właśnie? – uśmiechnąłem się smętnie. – Kasia, to było pół godziny temu.

– No to widocznie refleks mam do dupy – warknęła.

– Powinnaś siedzieć w pokoju i gryźć się tym. A ty pracujesz. – Rzuciła mi mroczne spojrzenie. – Przepraszam, nie podśmiewam się z ciebie. Zastanawiam się tylko, czy tobie też się to nie przytrafiło.

– Niby co?

– Lekki uwiąd dziecięcej naiwności. Patriotyzmu itede.

Przyglądaliśmy się sobie. Nie było to miłe doznanie.

– O co ci chodzi? – burknęła.

– W szkołach uczą, że nie ma niczego ważniejszego od ojczyzny. To znaczy: za naszych czasów uczyli. Bo teraz to już nawet nie wiem… A potem dorastasz i widzisz, że to jednokierunkowy układ. Że matka-ojczyzna ani nie kocha, ani się nawet nie interesuje. Że sprzeda takiego frajera za parę dolców pierwszemu z brzegu cudzoziemcowi.

– Chcesz rozmawiać o polityce?

– Jest takie przysłowie o Kubie i Bogu. Moje układy z Rzeczpospolitą zrobiły się już parę lat temu cholernie nieskomplikowane. Ja sobie, ona sobie. Jeśli zdechnę pod mostem, Najjaśniejszej nawet powieka nie drgnie.

Jej drgnęła.

– Pod mostem? – zapytała cicho. – Jest aż tak źle?

– Jeszcze pływam – wzruszyłem ramionami. – I pewnie nie pójdę na dno. Tyle że nie ma w tym ani odrobiny zasługi państwa polskiego.

– Przesadzasz.

– Może trochę – zgodziłem się.

– Płacą wam tu nieźle – zaczęła wyliczać. – Skończyłeś państwowe szkoły. Za darmo.

Jeżeli stracisz pracę, będziesz dostawał zasiłek. Krótko, ale jednak. Opieka zdrowotna dla bezrobotnych jest bezpłatna. Mamy pomoc społeczną. Wiem, że marną, ale z głodu jeszcze w Polsce nikt nie umarł.

– Bóg Kubie, Kuba Bogu – mruknąłem. – Doceniam starania państwa. I gdyby te pociski miały rozpieprzyć kolumnę Zygmunta, tobym ich nie sprzedawał. Ale to, co planujemy, ma się nijak do interesu Polski. Wiesz dlaczego? – Gniewnie wzruszyła ramionami. – Bo coś takiego już nie istnieje.

Sapnęła jak ktoś z trudem trzymający pięści na wodzy.

– Chyba jeszcze nie wytrzeźwiałeś.

– Posłuchaj, co mówią najpoważniejsi z naszych polityków. Globalizacja, Unia, konieczność otwarcia na świat, nie można iść pod prąd przemian, trzeba się uczyć angielskiego, bo jak się ktoś nie nauczy, pracy nie dostanie. I tak dalej. Żadnych ceł, żadnej kontroli nad przepływami kapitału, rząd umywa ręce od problemów, bo skąd brać pieniądze, jeśli wywiozła je na Kajmany jakaś Coca Cola. Więc co mi z tej polskości zostaje? W imię czego mam rezygnować z dobrego interesu?

– Całkiem ci odbiło – powiedziała z niedowierzaniem.

– Bo dbam o siebie, nie innych? Kaśka, przecież to fundament naszego nowego ustroju.

Wydrzyj innym, ile dasz radę i ani grosza mniej. Do tego się sprowadza kapitalizm. Aż wierzyć się nie chce, że ci, co nas w to wpakowali, nazwali się Solidarność i nikt ze śmiechu nie umarł.

Chcesz, bym się poświęcał dla narodu, który był tak durny, że się na to nabrał?

– Wiesz co? Marks to przy tobie mały Kazio.

– Nie pochlebiaj mi. On próbował coś zmieniać; ja tylko zacząłem widzieć. Tak zwane państwo prawie nigdy prawie nikogo nie obchodziło.

– Ciekawe, że tysiąc lat nikt jakoś tego nie zauważył.

– Bez urazy, ale to ty chodziłaś do klasy humanistycznej. Mieliście więcej historii; powinnaś wiedzieć, że patriotyzm gołodupców to świeży wynalazek. Na pewnym etapie rozwoju stały się potrzebne masowe armie, więc chamowi wytłumaczono, że już nie jest chamem, tylko Polakiem. Posiadanie licznego i patriotycznego narodu stało się opłacalne, ot i wszystko. Teraz znów układy się zmieniły. Wracamy stopniowo do korzeni.

Dotarliśmy do wykopu. Skręciłem w prawo.

– Widzę, że życie dało ci w kość. – Chwila milczenia dobrze Kaśce zrobiła: jej głos brzmiał spokojniej, choć i smutno. – Ale przesadziłeś. Nie wierzę, że tak myślisz.

– Bo jesteś prostoduszna i porządna.

– Nie nabijaj się ze mnie. Pamiętaj: mam cię w garści.

Nie chciało mi się wierzyć, ale w kąciku ust miała coś zbliżonego do uśmiechu.

– Właściwie nigdy nie gadaliśmy o polityce – zauważyłem.

– No… fakt. – Przemyślała to. – Zabawne. Skręca mnie dziś, jak słyszę takiego młodego głąba, który nie wie, kto jest premierem, i beztrosko stwierdza, że polityka to nie jego działka. A wychodzi, że nie byłam lepsza.

– Teraz jesteś?

– Pytasz, czy wiem, kto nam premieruje? To chyba ten facet, który mnie tu przywiózł.

Skręciła nagle i nim zareagowałem, wbiegła na obwałowanie wykopu. Dół był wielki, zdolny pomieścić ze cztery ciężarówki, więc i urobku zebrało się sporo. Wspinając się na jedno z ramion ziemnej podkowy, Kaśka znalazła się dwa metry nad poziomem otaczającej nas równiny.

– To wszystko żart, prawda?

– Zejdź stamtąd, co? – wyciągnąłem rękę w jej stronę.

– Najgłupszy, jaki słyszałam. Uwierzyłam ci, więc możesz skończyć. A jeśli mówisz poważnie… – zawahała się.

– Kasia, zejdź z tej górki – poprosiłem.

– To by znaczyło, że potrzebujesz kogoś, kto ci to wybije ze łba. I wiesz o tym. Tylko nie chcesz się…

– Zleziesz czy nie? – podniosłem głos. Dopiero teraz jakby się ocknęła, zahaczyła wzrokiem o moją rękę.

– Bo co? – rzuciła zaczepnie.

– Bo cię widać z kilometra. A po okolicy łazi snajper.

Rozejrzała się odruchowo, ale i szybko wzięła w garść.

– No to mnie zastrzeli – posłała mi krzywy uśmiech. – Nie będziesz się musiał głowić, co zrobić ze świadkiem.

Zacząłem drapać się na górę. Odskoczyła w bok.

– Odbiło ci? – Nie pytałem retorycznie i pewnie dlatego zrezygnowałem z łapania jej.

Czułem, że jest gotowa grać ze mną w wałowego berka. A po tamtej stronie był trzymetrowy wykop, i to nie uwzględniając samego nasypu. Kamieniste dno, zbrojenia… Nie, zdecydowanie nie było to miejsce, w którym chciałbym uganiać się za taką wariatką.

– Dlaczego mi powiedziałeś? – przekrzywiła głowę.

– Dowiesz się, jak zejdziesz.

– Zejdę, jak się dowiem.

Snajper pewnie już nie żył. I pewnie pozbył się karabinu, jeśli jednak przetrwał. A nawet gdyby i żył, i zachował broń, i na dodatek zawędrował aż tutaj, to przecież nie będzie do niej strzelał. Cóż to za cel – baba w sukience, w dodatku tak ewidentnie głupia? Nie wymienia się życia na życie kogoś takiego, a do tego sprowadzałby się strzał. Powinienem machnąć ręką, przeczekać.

– Jak się nie zna stawki, trudno iść na całość. Musiałem ci powiedzieć. Mogą cię próbować zatrzymać, kiedy będziesz wsiadać do autobusu.

Coś się zmieniło w wyrazie jej twarzy.

– Dlaczego?

– Bo chyba spieprzyłem sprawę. Powinienem kopnąć cię w tyłek już przy szlabanie. Albo przynajmniej nie odezwać się słowem, a na noc przydzielić Patrycji. Ale spanikowałem.

Pomyślałem, że gdyby to miało być już… no, że będziesz bezpieczniejsza jako moja dziewczyna.

– A nie jestem? – Podeszła trochę bliżej.

– Gdyby się zaczęło, pewnie tak. Ale wolę, żebyś była gdzie indziej bez forów niż z forami tutaj.

– Martwisz się o mnie? – Jej radosne zdziwienie było żartobliwe, ale chyba ukrywało coś bardziej autentycznego.

– Kiedy przyjedzie autobus, nie bierz plecaka, tylko poczekaj na stosowną chwilę i pchaj się do środka. Koniecznie przy wielu świadkach. Nie wiem, jak bardzo im zależy na twojej obecności i ile są skłonni zaryzykować, ale…

– A tobie? – weszła mi w słowo.

– Obiecałaś, że zejdziesz – zrobiłem unik. – Powiedziałem ci. Co jeszcze mam zrobić? Po nogach cię całować?

Nie wiem, co mi strzeliło z tymi nogami. Pewnie zawiniło lenistwo: nie zadzierałem głowy dostatecznie wysoko, no i siłą rzeczy właśnie na nie się gapiłem.

– Aż tak ci nie zależy – wymruczała.

Mogła się odsunąć. Napięła nawet mięśnie: coś się poruszyło pod gładką skórą łydek, nim moje usta przywarły do jej stopy obok klamerki sandała.

Wyprostowałem się zaraz potem, ale bez pośpiechu.

– Odbiło ci – wykrztusiła. Nie protestowała jednak, kiedy ująłem ją za rękę i pociągnąłem w dół. Pozwoliła opasać się w talii; nasze uda i biodra skleiły się ze sobą. – Zgłoś się do tego łapiducha. Masz coś z głową. W duchu przyznałem jej rację.

– Chudzyński to mózg całej operacji.

– Żartujesz… – zesztywniała.

– Bo lekarz? Od kiedy do leczenia potrzeba moralności?

Staliśmy lekko odchyleni, podobni do ściśniętego „Y”, co za wygodne nie było, ale przyjemne jak najbardziej.

– Kto w tym jeszcze siedzi? – zapytała rzeczowo.

– Nie wiem.

– Nie wiesz? – powtórzyła z niedowierzaniem.

– To znaczy: wiem o jednym. On mnie zwerbował. Potem ujawnił się Chudzyński.

Musiał, bo to on rozdziela zadania. No i, po prawdzie, buduje morale. Lekarz to nie to, co byle szczeniak bez jednej belki. Poważny gość. Jeśli wejdziesz w ryzykowny interes, to prędzej z kimś takim.

– Wierzyć się nie chce… Lekarz, oficer… Czego takiemu brakuje?

– Miliona dolców – oświeciłem ją.

Milczeliśmy. Trudno powiedzieć, że marnując czas. Każda sekunda dotykania jej była jak prezent od Mikołaja.

– Ten wstęp o ojczyźnie… – odezwała się w końcu. – Faktycznie tak myślisz?

– No.

– Więc postawiłeś krzyżyk na Polsce – mruknęła na poły do siebie. – Dziwne. Nie słyszałam, by ktoś kiedyś…

– A powiedział ci ktoś, że się onanizuje? Puszcza bąki pod kołdrą? Zresztą nie – potrząsnąłem głową. – Złe przykłady. O tamtym przynajmniej samemu się wie. A o tym nie. Do testowania patriotyzmu potrzebna jest wojna, a my od sześćdziesięciu lat nie walczyliśmy.

– Nie mogę mówić za wszystkich – zajrzała mi w oczy – ale broni wrogowi bym nie sprzedała. I większość Polaków też chyba nie. Nie udowodnię ci tego, ale…

– …czujesz intuicyjnie – dokończyłem. Uniosłem dłoń i pogłaskałem obsypaną czarnymi włosami skroń. – Mądra dziewczynka. Pewnie masz rację.

– No to dlaczego…?

– Bo to nie Niemcy – powiedziałem z lekko zakłopotanym uśmiechem. – Nie Amerykanie, nie Ruscy. Żaden z wielkich, butnych narodów, które pchają się na drugi koniec świata, rzucają bomby, a potem się dziwią, że ktoś ma czelność ich nie lubić. Bo nie pamiętam, by jakiś Afgańczyk napadł na Polskę i zabijał naszych.

– Naszych? – podchwyciła. – Jakich „naszych”? Przecież się odciąłeś. Masz to gdzieś.

Obywatel świata. Co cię…?

– Jedna prośba: nie wciskaj mi światowego obywatelstwa. Właśnie to mnie w tej nowej Polsce wkurwia: że dobry Polak to taki, co pół życia ma siedzieć za granicą, znać angielski i płakać po WTC. Że o wolności, suwerenności i takich tam najgłośniej krzyczą faceci z prostym przepisem na życie: załapać się do roboty płatnej w euro, mieć podwójne obywatelstwo i dzieci na Harvardzie.

– I facetki? – Nie zrozumiałem, więc rzuciła wyzywająco: – Też zarabiałam w markach i frankach. I nie widzę w tym nic złego. A w Stanach mam rodzinę. Może nawet wyjadę.

– Tak? Dzięki za szczerość.

– Nie ma za co. Szczera jestem z natury.

– Dzięki – powtórzyłem. – Szczerym to się bywa.

– Ja jestem – warknęła.

– Tak? To pisz do księgi Guinnessa. Nowy rekord. Stuprocentowo szczera, a ma trzydzieści cztery lata, dziecko, męża, pracę i nawet dobre samopoczucie.

Nawet się nie wyrywała. Po co? Niby jak długo można tulić do siebie coś, co zrobiło się twarde i zimne? Moje dłonie ześliznęły się z jej bioder, nim otwarła usta.

– Gwoli ścisłości – rzuciła przez zęby. – Męża i dobre samopoczucie możesz skreślić. A przy pracy postawić duży znak zapytania. Nie myśl, głupi palancie, że ty jeden masz problemy.

Ja też mam. I dziecko na utrzymaniu. Więc nie wyjadę stąd tylko dlatego, że paru gnojków… Za drogo mnie kosztowało… A w ogóle – dokończyła – to wal się.

Odeszła, zanim oprzytomniałem.

Загрузка...