Umarli w dwie sekundy. Może szybciej: oglądane z odległości kilkudziesięciu metrów eksplozje wyglądały dość imponująco i nie zdziwiłbym się, gdyby już pierwsza zabiła całą trójkę.
Ale nawet jeśli nie, jeśli ostatni z jeńców dożył wybuchu piątego ładunku – mieli po dwa na plecach, więc szósty nie miał już kogo zabijać – musiałem przyznać Studentowi, że załatwił sprawę w miarę humanitarnie.
Lonty były dobrze odmierzone i zabrzmiało to jak salwa nie bardzo zgranego plutonu egzekucyjnego.
Sześć eksplozji. Student, Patrycja, Młody, Kleczko. Lechowski, ze łzami w oczach. Może od bólu. No i ja. Wszyscy, którzy mogli i chcieli. Szamocki nie mógł, Kaśka nie chciała. Dzięki temu wyszło równe pół trupa na głowę. Powtarzałem sobie bez przerwy, że gdybym dołączył do tej wariatki, byłoby tego dwa razy więcej. Też równo. Pięcioro na ziemi, pięcioro katów nad nimi.
Zabijałem połowę człowieka, ratowałem dwoje. Czterokrotne przebicie. Łatwy rachunek, łatwa decyzja.
Student podpalił nasączoną smarem szmatę, na jego znak równocześnie przyłożyliśmy do niej końcówki wolnotlących, jednakowych, długich na metr lontów. Było to jawne marnotrawstwo, ale od początku brał poprawkę na rannych: żeby odciągnąć ich na bezpieczną odległość, potrzebowaliśmy tych kilkudziesięciu sekund więcej.
Dźwigałem Lechowskiego, starałem się być delikatny – i udało mi się nie patrzeć w tamtą stronę. Jeśli rozbłyski wyłowiły z mroku jakieś latające szczątki ludzkich ciał, to ja ich nie widziałem. Kiedy przyśni mi się ta noc, budząc się zlany potem, będę przynajmniej wiedział, że kawałki z ochłapami ludzkiego mięsa to sen i tylko sen.
Wróciłem do bewupa, pomogłem Lechowskiemu ułożyć się na ławce. Kaśka czekała na nas przy drzwiach. Student zwyczajnie o niej zapomniał, gdy rozpoczęła się egzekucja. Na dobrą sprawę mogła nas wszystkich wystrzelać.
Z drugiej strony: już po tym, jak zapłonęły lonty.
Nikogo by nie ocaliła, lecz chyba nie dlatego pozostała na zewnątrz, ignorując pootwierane na oścież włazy i całe śmiercionośne żelastwo, zgromadzone w obu bewupach.
– Co ty wyprawiasz? – rzuciła mi w twarz, ignorując i Lechowskiego, i Kleczkę, który pomagał mi go taszczyć.
Kleczko zwiał od razu. Odczekałem, aż Lechowski ułoży się na wznak, i dopiero wtedy spojrzałem na Kaśkę.
– I tak było po nich – wzruszyłem ramionami.
– Nie mówię o Francuzach – warknęła.
No tak. Nikt nie mówił o Francuzach. Zrobiliśmy „bum”, rozeszliśmy się do wozów – i tyle. Wystarczyło nie patrzeć sobie w oczy, milczeć. A podobno zabijanie jest trudne.
– Wsiadaj. Mamy opóźnienie, musimy jechać.
Zamknąłem drzwi, ruszyłem. Złapała mnie za ramię.
– Adam! – Pozwoliłem się zastopować, przycisnąć do błotnika. – Co jest grane, do ciężkiej cholery?
– A o co ci chodzi?
– O ten cyrk ze wspólnym umieraniem.
– Przecież żyjemy.
– Ale mogliśmy nie żyć. Oboje. – Odczekała chwilę i dorzuciła oskarżycielskim tonem: – Przegiąłeś.
– Dobra – zgodziłem się – przegiąłem. A teraz wsiadaj.
– Przecież się prawie nie znamy.
– Pogadamy kiedy indziej – wskazałem ruszającą ciężarówkę. – Teraz naprawdę…
– Może nie być żadnego „kiedy indziej” – przerwała mi na poły gniewnie, na poły błagalnie. – Chciałeś dla mnie umrzeć. Muszę wiedzieć dlaczego.
– Nie chciałem. Ostra licytacja, to wszystko.
Milczała przez chwilę. Wpatrywała się we mnie.
– A przedtem powiedziałeś… – urwała. – Jak do nas strzelali… To prawda?
– Co? – Mogłem nie pytać: zrozumiałem, o czym mówi.
– Że zawsze mnie chciałeś… no wiesz. Przelecieć.
Nie tak to ująłem, a ona doskonale pamiętała każdą sylabę. Czułem, że pamięta.
Świadomie wybrała jednak to słowo. Banalne, trochę brudne. Ale i bezpieczne.
Mieć kogoś, a przelecieć kogoś… Niby to samo, a zarazem – dwa przeciwległe końce skali.
– Bo ładna jesteś – zmusiłem twarz do żartobliwego uśmiechu. – A faceci tak już mają: lecą na te ładne.
Zabrała rękę. Byłem wolny, mogłem wsiadać do wozu, jechać, zabijać, dawać się zabić, no i zdobywać pół miliona. Nie, wróć: teraz już tylko ćwierć.
Cholernie nie na miejscu był ten uśmiech.
Jej uśmiechowi też czegoś brakowało. Chociaż nie od razu zdałem sobie z tego sprawę: ładne dziewczyny nieczęsto wspinają się na palce i całują mnie w policzek.
– Śmierdzisz brudną cipką – mruknęła, cofając skrzywioną w dziwnym wyrazie twarz. – Fuj.
Obróciła się na pięcie i odeszła.
Aż podskoczyłem z wrażenia: złapał mnie za kostkę, no i pojawił się dokładnie tam, gdzie przyzwyczaiłem się widzieć i czuć ciało Grześkowiaka. Poprzedniego celowniczego wprawdzie od dawna nie było pod moimi stopami – został na pobojowisku – ale spora część jego brzucha oraz zawartości uległa rozpyleniu i wciąż dawała o sobie znać.
– Jezu… Co ty wyprawiasz?
Zsunąłem się czym prędzej na dno wieży: Szamocki wyglądał, jakby to z niego pocisk wyszarpnął całe to paskudztwo. Wysiłek dźwigania się na nogi mógł go zabić.
Próbował coś mówić. Przepchnąłem go pod fotel dowódcy, nasadziłem hełmofon na głowę, zawróciłem do wieży po swój. Kable przyłączy były na szczęście długie i mogliśmy od biedy rozmawiać, widząc jeden drugiego.
– Zgłupiałeś? Masz leżeć!
– Programator… cały?
– Odbiło ci?!
– Musicie… sprzedać. Oba. Z obu… wozów.
Z jego gardłem nie było tak źle, jak sugerowały zwoje bandaża. Dawał się zrozumieć.
– Połóż się.
– Nic mi… – Rzuciło nami na jakimś wyboju i na chwilę stracił zdolność mówienia. – Jak ten projekt… zdechnie… Narobiłem sobie… wrogów. Wywalą z WAT-u. A nigdzie indziej… Po co komu ekspert od… rakiet? W Polsce?
Fakt: nawet fajerwerki kupowaliśmy w Chinach.
– Połóż się, Czarek. Teraz najważniejsze to przeżyć.
– Wrócę do ciebie – uśmiechnął się nieoczekiwanie. – To nie… wojna. Po prostu… poligon.
Nie płacz.
Cholera. To rozmazane spojrzenie… Zaczynał bredzić. Chciało mi się płakać, owszem, ale nie z powodu jakichś zasranych pocisków czy programatorów.
– Czarek, odpocznij, co?
– Obiecaj.
– Dobra, obiecuję.
Miał metal w czaszce, może w mózgu. A ja większe zmartwienia. Obiecałbym mu gwiazdkę – obojętne: tę z nieba czy generalską – byle dał się zawlec z powrotem na legowisko z siatki. Marnie wyglądał.
– Że nie będziesz… płakać. Wrócę, zobaczysz.
– Obiecuję – powtórzyłem łagodnie.
– I powiedz im, jakie to dobre… pociski.
– Dobra. Ale połóż się już.
Pomogłem mu przejść na czworakach te parę kroków. Padł na brzuch, głową w kierunku drzwi i od razu znieruchomiał.
Kaśka zerknęła raz i drugi przez ramię, ale odezwała się dopiero, gdy wróciłem na fotel celowniczego.
– Niedobrze?
– No. Niedobrze. Głowa to głowa.
Ten temat zamknęliśmy.
– On naprawdę chce to sprzedać?
– Ambicja twórcy – mruknąłem. – Zrobił coś dobrego i użytecznego, a paru dupków stawia na nim krzyżyk, bo przy zagranicznych zakupach są większe prowizje.
Milczała jakiś czas.
– Jeśli jest taki dobry, to czemu po prostu nie wyjedzie? Zachód ochoczo drenuje mózgi.
– A chcesz się pośmiać? – Nie chciała, ale i tak to powiedziałem: – Jest patriotą.
Powiedział, że się wkurwi, jak mu przyjdzie gadać z wnukami po angielsku.
Mogłem sobie darować. W jej lakonicznym „no tak” nie było ani odrobiny rozbawienia.
Dwa kilometry przed wyznaczonym miejscem spotkania Student przeformował szyki.
Stanęliśmy, Młody przesiadł się do nas, zajmując fotel dowódcy, Kleczko trafił za kierownicę stara, a Patrycja – za wolant bewupa trzeciej drużyny.
– Miejcie oczy dookoła głowy – zakończył krótką odprawę Student. – I żadnego strzelania bez rozkazu. Będzie nerwówa, ale pamiętajcie: wszyscy robimy dobry interes. Oni też. A, i jeszcze jedno. Kaśka!
– Co? – mruknęła bez zapału.
– Weź to. – Wyjął spod kamizelki zmiętą kopertę. Uśmiechnął się pod nosem, po czym ni to stwierdził, ni zapytał: – Kieszeni nie masz…
– Jak widać – rzuciła sucho.
– Ale majtki tak – poszerzył uśmiech. – Jak też czasami widać. Wsadź za gumkę.
Jeśli się zaczerwieniła, to po ciemku nie było widać. Ale pewnie nie. Był środek nocy, zimnej jak cholera, a jej gołe ramiona okrywała para sznurowadeł. Nie szczękała zębami, ale przydałyby jej się i kieszenie, i kawał solidnego swetra, przyszytego do owych kieszeni.
– Co to jest? – Głos też nie zdradził, na ile czuje się upokorzona. Student nie zdążył odpowiedzieć. Patrycja wyjęła mu kopertę z dłoni, obejrzała, uniosła do ust, pośliniła pokryty klejem brzeg, przeciągnęła między palcami.
– Nie twój biznes. – Koperta została złożona na pół wzdłuż dłuższej krawędzi i w końcu trafiła do rąk Kaśki. – Jak zajrzysz bez pozwolenia… Mogą nie wierzyć, że my to my. W razie czego pokażesz im to. To coś jakby list polecający. Ale póki nie powiemy, ani słowa, że to masz.
Jasne? Ani słowa. No to w drogę.
Ruszyliśmy, tym razem stłoczeni w ciasne, trójkątne stadko, z bewupami wysuniętymi nieznacznie do przodu. Nie byłem pewien, czy mamy osłaniać jadącą tuż za nami ciężarówkę, czy na odwrót: tulić się do niej jak porywacze do zakładnika. W każdym razie – zadziałało. W celowniku mignęły mi dwa czy trzy popiersia ulokowanych na wzgórzach strzelców, potem na wprost nas rozjarzył się emiter podczerwieni, zainstalowany na czymś wyraźnie większym od kaemu – a my nadal żyliśmy.
Może i ci na wzgórzach chcieli nas zabić, lecz najpierw chcieli porozmawiać. Dwie ludzkie sylwetki z kawałkiem białej szmaty na kiju pojawiły się w polu widzenia, nim jeszcze Student wydał rozkaz do zatrzymania.
– Idź z nią, Kulanowicz.
– Co? – Tego się nie spodziewałem.
– To Azjaci. Wkurwią się, jak poślemy samą babę. To ich upokorzy. No i zrobisz dobre wrażenie. Bez broni jesteś, a żołnierz; widać, że w uczciwych zamiarach.
Młody już pchał się od dołu na moje miejsce: widocznie wcześniej to uzgodnili. I dobrze: jeśli miało dojść do strzelaniny, wolałem dostać kulę, niż spalić się w tej blaszance. A mając pełnego amunicji stara tuż obok, pewnie bym się spalił.
No i będziemy razem: ja i Kaśka.
Założyłem słuchawki, na wierzch wciągnąłem kominiarkę, sprawdziłem latarkę i wyszliśmy. Księżyc uprzejmie oświetlał niedużą dolinę; nie było problemu z odnalezieniem naszych partnerów. Wyszli nam na spotkanie też we dwójkę: tęgi facet po czterdziestce, z twarzą okrągłą jak księżyc, i jego dwa razy chudszy rówieśnik. Obaj skośnoocy, obaj w dżinsach, kurtkach zachodniego kroju, no i z krótkimi wersjami kałasznikowa pod pachami. Zza uda chudego zwisała dodatkowo lejkowata końcówka granatnika RPG-7. Znad ramienia nie wychylał się pocisk, czyli broń nie była załadowana. I nie miała być: ładownice mieściły jedynie magazynki do AK.
– Zapytaj o forsę – zabrzęczało w słuchawkach.
– Macie pieniądze? – ubiegłem Kaśkę.
– A wy naboje?
Rosyjski grubego był co najmniej dobry. Powinienem się cieszyć, bo właśnie stałem się niezależnym uczestnikiem negocjacji. Ale jakoś się nie cieszyłem.
– Mamy. – Tym razem to ona była szybsza. – Cały wóz.
– Bardzo dobrze – popisał się angielszczyzną chudy.
– Chcemy obejrzeć. – Okrągła Twarz konsekwentnie trzymał się rosyjskiego. Kaśka przypomniała sobie o obowiązkach tłumaczki i powtórzyła to po polsku do mikrofonu.
– Niech pokażą forsę – zażądał Student. To też przetłumaczyła. Grubszy ze skośnookich zmarszczył czoło, kręcił przez chwilę głową, po czym rzucił w kierunku towarzysza parę słów, których ni w ząb nie rozumiałem.
Chudy zdjął z pleców rurę z lejkowatym końcem.
– Dziewczyna pójdzie z Ahmedem – oznajmił grubszy, odbierając granatnik. – Ja z tobą.
Szybciej będzie.
Kaśka przetłumaczyła i dopiero wtedy posłała mi pytające spojrzenie. Nie wyglądała na przerażoną. Nawet na wystraszoną nie bardzo. Po prostu patrzyła. No, ale było ciemno.
– Idź – skinąłem głową.
Zawahała się, lecz zaraz potem odwróciła i pomaszerowała za chudym. Stałem przez chwilę, patrząc, jak rozmywają się w mroku. Wmawiałem sobie, że podjąłem rozsądną decyzję.
Udało się, wmówiłem.
Tyle że gdyby to była Ilona, za cholerę bym jej tam nie posłał. Gdyby to była Ilona, właśnie umierałbym na zawał.
– Nie ma czasu – przypomniał o sobie Okrągła Twarz.
Ruszyłem przodem.
– Nie pytali o swoich? – usłyszałem zaniepokojony głos Studenta. Był zdany na nasze relacje, plus ewentualnie podglądanie gestów.
– Na razie nie – mruknąłem.
– Pilnuj tej koperty, Kaśka. Nie mają prawa jej dostać.
– Spokojnie. – Chyba się uśmiechnęła. – To nie stringi. Nie wyleci.
Jezu. Wariatka. Ale to dobrze, że stać ją na żarty. Kto żartuje, nie wpada w panikę.
– Pokaż mu paliwo – podpowiedział po chwili Student. No tak, nasza polisa. Skręciłem w stronę 0313, otworzyłem prawe drzwi, poświeciłem latarką.
– Benzyna. – Dałem Afgańczykowi czas na obejrzenie całej sterty beczek i kanistrów. – Włożymy tu pieniądze. Jeden strzał i po nich.
Zerknął na mnie bez entuzjazmu, ale i bez wyraźnej złości czy zawodu w oczach. Albo miał je zbyt skośne i coś przegapiłem, albo trafili nam się uczciwi kontrahenci.
– Rozumiem – mruknął. – Nie będzie strzelania.
Ruszył w stronę ciężarówki. Lufy obu bewupów spoglądały na południe, nikt nie wysiadał, nie próbował nam asystować. Kleczko, chyba z myślą o zareklamowaniu towaru, pozostawił silnik na chodzie, ale sam wyniósł się do Studenta, pod pancerz. Przemknęła mi myśl, że jeśli trafiliśmy na sprytnych fanatyków, Okrągła Twarz kropnie mnie teraz bez trudu, wyciągnie granat, wrzuci na pakę i przejdzie do historii jako najskuteczniejszy kaszaniarz ostatniej dekady, jeśli nie wszech czasów. Jeden pocisk z kałasznikowa plus jeden granat – a w zamian siedmioro rozerwanych na strzępy niewiernych, ciężarówka i dwa pojazdy pancerne.
Plus Kaśka, którą jego kumple mogliby…
Oczywiście ani mnie nie zastrzelił, ani nie wyciągnął żadnego granatu. Zamiast tego wdrapał się na stara i przyświecając sobie latarką, zaczął zaglądać do skrzyń.
Wszedłem za nim, więc siłą rzeczy też zaglądałem.
I coraz mniej mi się to podobało.
Pod czterema z pięciu uniesionych pokryw kryły się naboje do granatnika. Skrzynie były właściwe. Amunicja nie.
– Te z dołu – zażądał Okrągła Twarz.
Klient nasz pan, ale nie dlatego pokornie stanąłem obok i zacząłem pomagać przy przekładaniu drewnianych pojemników. Przypomniał mi się po prostu barak numer 3 i końcówka załadunku. Szamocki posłużył się jeńcami. Może pomylili skrzynie?
Sam w to nie wierzyłem. Nawet nie dlatego, że wcześniej ktoś poupychał w nie ile wlezie niewłaściwych naboi. Po prostu za dobrze widziałem twarz Afgańczyka. Był zdenerwowany, czujny – ale nie był zły.
Facet, który płaci milion dolców za amunicję do armaty, a dostaje naboje do ręcznego granatnika, powinien się choć trochę wkurzyć.
Dokopaliśmy się do najniższej warstwy. W przypadkowo wybranym miejscu. Okrągła Twarz zaczął się biedzić z otwieraniem skrzyni, a ja wdusiłem przełącznik nadawania.
– Student – powiedziałem, siląc się na spokój – to nie ta amunicja.
– Czepia się? – Jego głos brzmiał bardziej nerwowo. – Powiedz, że jest więcej, niż zamawiali. Te siedemdziesiątkitrójki dostają ekstra. Gratis. Kurwa – przypomniał sobie poniewczasie. – Wy się w ogóle dogadujecie?
– Z nim? – Na maskowanie goryczy już się nie siliłem. – Z nim tak. Gorzej z wami. To miały być naboje do bewupów. Te szwedzkie. Taka była umowa.
Afgańczyk zsunął automat z ramienia, używając lufy jako dźwigni, próbował przesunąć skrzynię. Przemknęło mi przez myśl, że rozwali wspornik muszki i że Szamocki nie ma czego żałować: faceci z takim podejściem do kosztownej wojskowej techniki i tak nie wypromowaliby jego wypieszczonych pocisków rozpryskowych.
– Nie zawracaj mi dupy, Kulanowicz. Pytam, czy facet się czepia.
Czepiał się – wieka skrzyni. Wykopaliśmy za ciasną studnię i zdrowo się nabiedził, nim pokrywa ustąpiła, a blask latarki wyłowił z mroku obłe końcówki pocisków.
Zakląłem w duchu. Te na górze były przynajmniej stożkowate, kształtem zbliżone do armatnich.
– Jezu, co to jest? – Nie zwolniłem przycisku, nie dałem więc Studentowi szansy na odpowiedź. – Daliście im te nowe?! Zapalające?!
– Powiedz mu, że niżej są tylko takie. Musieliśmy je zamaskować, ale jak chce, niech sprawdzi: od drugiej warstwy w dół sam ekstratowar. Te inne trzeba było wziąć dla niepoznaki, żeby nie wyglądało… Dasz radę mu to wytłumaczyć? – zaniepokoił się po raz kolejny.
– Ja jemu? – Patrzyłem, jak Okrągła Twarz gramoli się zza skrzyń, zdejmuje granatnik i napycha mu paszczę wyjętym z dna ciężarówki nabojem. – Pomyśl lepiej, jak ty to wytłumaczysz Szamockiemu. Wzięliście w ogóle te jego programowane cacka?
– O co chodzi? – rozległ się w słuchawkach zaniepokojony głos Kaśki.
– O nic – zbył ją Student. – Co z pieniędzmi?
Okrągła Twarz odbezpieczył granatnik i zaczął się rozglądać. Fajnie. To znaczy, że nie pójdzie na łatwiznę i nie pieprznie nam tą pigułą pod stopy.
– Mają. Dolary. Osiem stów. Tysięcy znaczy. Niecały milion. Tak mówią, nie liczyłam. I ponoć milion w prochach.
Afgańczyk zatrzymał na chwilę spojrzenie na wozie Studenta. Było chyba tęskne. Gdyby konstruktorzy RPG-7 popisali się większą wyobraźnią i zaprojektowali go jako dubeltówkę… Ale bewupy były dwa i nawet gdybym ja nie kiwnął palcem, ten drugi zrobiłby sito z Okrągłej Twarzy na długo przed ponownym załadowaniem broni.
– Narkotyki? – W głosie Studenta skłębiły się diametralnie sprzeczne emocje.
Rozumiałem go. Niecały milion w gotówce to mniej niż milion w gotówce, ale prawie dwa miliony w banknotach i towarze to z kolei dużo więcej.
– Nie zdążyli spieniężyć. Mówią, że w Turkmenistanie bez trudu pchniemy je za milion, a dalej na północy nawet za półtora. Nie mówiąc o Europie.
Okrągła Twarz, trzymając wyrzutnię na ramieniu, wyjął z kieszeni coś o gabarytach telefonu komórkowego. Wypowiedział tylko parę słów, po czym aparacik znikł pod kurtką, nie zdążyłem się więc przyjrzeć. Zaraz potem zza odległego o sto metrów pagórka wyjechał terenowy samochód – chyba rosyjski UAZ – i blask reflektorów wykroił z mroku coś, co przypominało przydrożną tablicę reklamową.
– Próba. – Uśmiech rozszerzył i bez tego szeroką twarz Azjaty. – Zobaczymy, jak działa.
Ustawił się, obejrzał przez ramię, sprawdzając, czy nie zapomniałem przejść na bok: najwyraźniej mnie polubił i nie chciał przerobić na martwy skwarek płomieniem odrzutu.
– Student – uruchomiłem nadajnik – będą strzelać. Nie denerwuj się. Sprawdzają, czy i im nie wciskacie kitu.
Delikatny sarkazm – na tyle mogłem sobie pozwolić. Nie liczyłem się od samego początku, ale – nawet teraz, po wymuszonej zmianie dowódcy – łudziłem się, że liczy się Szamocki. Okazało się, że też nie. Stałem na znacznie bardziej kruchym lodzie, niż mi się wydawało.
– To tarcza? – Nie zdążyłem ani zapytać, ani przekazać dalej odpowiedzi. – Dobra, niech strzela.
Kiwnąłem głową. Okrągła Twarz przechylił swoją, patrzył przez chwilę w celownik RPG, po czym delikatnie zwolnił spust. Buchnęło gorącem, pocisk wyskoczył z lufy, uruchomił silnik rakietowy i zaraz potem puknął mało efektowną eksplozją w lewym dolnym rogu tablicy reklamowej. Nic specjalnego, za to z tyłu…
Kula ognia miała średnicę małego domku, a kiedy przeistoczyła się w leżącą na piasku ośmiornicę, niektóre z macek sięgały nawet dwa razy dalej. Wiedziałem, że nie jest wcale taka wielka, ale ta wiedza nie niosła otuchy – UAZ, kiedy podjechał w jej sąsiedztwo, był mimo wszystko zdecydowanie mniejszy. Dwaj faceci z gaśnicami, którzy z niego wyskoczyli, mieli co robić.
Spieszyli się, jak każdy partyzant pod opanowanym przez wrogie lotnictwo niebem. Nie byli jednak na szczęście dostatecznie szybcy i na tle płomieni wypatrzyłem otwierające się drzwi.
Ktoś wysiadał z naszego bewupa.
Pomyślałem, że to Młody. Ale Młody, nawet gdyby okazał się tak głupi, złamał wyraźne rozkazy i porzucił stanowisko strzeleckie w wieży, raczej nie wywaliłby się na kolana po pierwszych dwóch krokach.
Ten upadek chyba ocalił Afgańczykowi życie. Szamocki miał dobre oko i nawet ta pierwsza kula przeszła cholernie blisko.
Okrągła Twarz rzucił dymiący granatnik, schylił się, by złapać karabin. Zdążył, ale zaraz potem złapałem i ja. Szarpnąłem. Runęliśmy na kolana.
– Pomyłka! – wrzasnąłem po rosyjsku. – Nie strzelaj!
Oczywiście nie usłuchali: ani jeden, ani drugi. Pistolet Czarka posyłał nam kulę za kulą, a Afgańczyk uparcie próbował przełamać opór mych ramion, skierować lufę w odpowiednią stronę i wpakować mi serię w kiszki. Na szczęście miał dość rozsądku, by nie strzelać już teraz, po skrzyniach z amunicją.
Udało mi się ściągnąć go do parteru. Szamocki chyba też upadł, bo kule przeszły górą.
Potem ktoś zaczął krzyczeć, bodajże wychylony z włazu Student, i paroma następnymi bryłkami ołowiu dostało się bewupowi.
– To wariat! – przypomniałem sobie odpowiednie słowo. – Za wóz! Szybko!
Wyszarpywaliśmy sobie automat. Jego utrata oznaczała klęskę, więc kiedy nagle rzuciłem się za burtę, Okrągła Twarz przytomnie poszedł w me ślady. Zwaliliśmy się na bok, zdrowo waląc o ziemię. Trochę go otrzeźwiło.
– Wszystko w porządku! Dostał w głowę! Nie wie, co robi! Wszystko w porządku! Nie strzelaj!
Pistolet Szamockiego obrabiał ciężarówkę, słyszałem jęk uderzanych kulami blach.
Gdzieś daleko. To przesądziło.
Okrągła Twarz znieruchomiał.
Nikt więcej nie strzelał. Gotów byłem się założyć, że mierzą wszyscy we wszystkich – ale nerwy nie puściły nikomu i kiedy Szamockiemu skończyły się naboje, nad pustynią zaległa głucha cisza.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że silnik stara zgasł. Miałem nadzieję, że sam z siebie.
– Spokojnie – zmusiłem się do uśmiechu. Potem cofnąłem lewą rękę z automatu. – Spokojnie.
– Spokojnie – powtórzył Azjata. Nie skorzystał z okazji, nie oswobodził broni nagłym szarpnięciem. Wziąłem to za dobrą monetę, rozprostowałem zaciśnięte na lufie palce prawej dłoni i nie oglądając się za siebie, przelazłem na czworakach na drugą stronę ciężarówki.
Nie zastrzelili mnie. Ani on, ani Szamocki.
– Czarek! To ja!
Nie zastrzelił, bo i nie mógł: klęczał, kiwał się jak pijany i bezskutecznie obmacywał boki, szukając zapasowego magazynka. Podbiegłem do niego, złapałem za rękę.
– Już dobrze – wcisnąłem przełącznik nadajnika. – Mam go. Wszystko w porządku.
Nic nie było w porządku. Tak dalece nie było, że Studenta poniosło: zaraz potem, nie zważając na czort wie ile wymierzonych w nas luf, wypadł z wozu, wymachując peemem.
– Odbiło ci?! Całkiem zdurniałeś?!
– Ty… gnoju. Gdzie moje…?
Zacząłem podnosić Szamockiego, dbając o to, by cały czas być między nimi. Pamiętałem, jak skończył Łoban.
– Mogłeś rozwalić cały ładunek! To amunicja, kretynie!
– Co się dzieje? – przypomniała o sobie Kaśka. W samą porę. Student był wściekły, ale nie aż tak, by poprzestawiało mu to listę priorytetów.
– Nic – warknął. – Powiedz im, że to jeniec strzelał. Jest ranny w głowę, niepoczytalny.
Już go mamy. Nic nie zrobi. Ich dowódcy nic się nie stało.
Wątpię, czy zdążyła: Okrągła Twarz wylazł zza ciężarówki, wyjął swoje miniaturowe radyjko i sam zaczął mówić. Wszyscy mogący strzelać widzieli go zresztą, i to było jeszcze ważniejsze. Napięcie zelżało do tego stopnia, że jeden z pasażerów UAZ-a dźwignął się z ziemi, odłożył karabin i podniósł gaśnicę.
Natowskie lotnictwo i amerykańskie satelity znów awansowały na zagrożenie numer jeden.
– Nie sprzedacie… tego. – Teraz, gdy nie było z czego strzelać, Szamocki jakby oprzytomniał. – Wracamy. Nie… nie będzie… interesu.
Student zmierzył go ponurym spojrzeniem.
– Może wezmą te twoje zabawki – rzucił lodowatym tonem. – Spróbuję im wepchnąć to gówno. Ale teraz zejdź mi z oczu. Zabierz go, Kulanowicz. I zwiąż. Jak jeszcze raz wykręci jakiś numer, to was obu…
– Masz im… sprzedać… szwedy. Tylko szwedy. I bewupa z dwoma… programatorami.
To… rozkaz.
Zrewidowałem pogląd na stopień jego przytomności. Na szczęście Student był podobnego zdania: ograniczył się do podniesienia upuszczonego na ziemię pistoletu.
– Opchnę wszystko, za co zapłacą – uśmiechnął się krzywo. – Z wielkim ekspertem włącznie. Spokojna głowa.
Szamocki dźwignął się na równe nogi.
– Opchniesz szwedy – powiedział cicho. Może dlatego zabrzmiało to tak stanowczo, po oficersku. – Tylko.
– Bo co? – podtrzymał uśmieszek Student.
– Bo bewupy kupują… żołnierze. Nie… terroryści.
– Pytam, dlaczego niby miałbym wracać do bazy z dwiema tonami niesprzedanego towaru – wyjaśnił łaskawie Student. Po czym, już mniej łaskawym tonem, dorzucił: – Zabierz go stąd, Kulanowicz, bo naprawdę dorzucę idiotę na gratisa do tych granatów. Zaczyna mnie wkurwiać.
Nie zdążyłem. Szamocki w końcu zrozumiał pytanie.
– Bo cię… zajebię – wymamrotał. – Dlatego.
Znów nie zdążyłem: kolana ugięły się pod nim, nim zauważyłem mętniejące spojrzenie.
Wepchnąłem nogę między jego ramię a ziemię – to wszystko. Padł na bok i uderzył w piach bokiem głowy, a nie podziurawionym czołem.
Może jednak lepiej by było, gdyby to było czoło.
– Nigdy z nią nie spałem – wymamrotał.
– Co?
– To Chudzyński. Omotała go. Mnie nie. Wiesz, że tylko ciebie… Wiesz.
Najgorsze, że brzmiało to całkiem normalnie. Nie zorientowałem się w porę, nie zrobiłem niczego, by go uciszyć. Inna sprawa, że w grę wchodziło chyba tylko kneblowanie, a tego by Student nie przegapił.
– Będziesz profesorową. Nie żoną jakiegoś gównianego imigranta. Profesorową. Tutaj. U siebie.
Dziwne, ale teraz, gdy wyraźnie nie wiedział, co mówi, wychodziło mu to dużo lepiej.
Może to kwestia znieczulenia: nieprzytomnych nie boli przebite gardło.
– A ja wrócę. Kocham cię. Wrócę.
Zamilkł w końcu.
Przez chwilę było cholernie cicho. Czułem, że ta cisza zabija go skuteczniej niż okruchy metalu w mózgu. Próbowałem szybko coś powiedzieć – i nie mogłem.
Student też nic nie powiedział. Ale rozumieliśmy się. Nie zdziwił mnie widok podnoszonego wyżej automatu.
– Lepiej nie. – Przynajmniej za trzecim razem okazałem się wystarczająco szybki.
– Nie słyszysz? Bredzi. Wsypie nas. Jak nie Kleczko, to on. Dostał w łeb, może już nigdy nie będzie normalny. Cholera wie, co i komu wygada. Niby czemu nie? – potrząsnął bronią. – Najprostsze wyjście.
– I precedens. Jak raz się zaczniemy zabijać, to dalej pójdzie z górki. Łoban to co innego – uprzedziłem jego argument. – Wróg. Szamocki od początku jest z nami.
– I tak nie przeżyje.
– To tym bardziej. Sam umrze i będzie po kłopocie.