– Możemy pogadać?
– Chwila. – Szamocki zrozumiał od razu, o co pytam, ale na odpowiedź musiałem poczekać. Prowadził w zastępstwie Sławka oznaczonego numerem 0313 bewupa trzeciej drużyny i choć szło mu nieźle, nie był w stanie sprawnie obsługiwać radiostacji. A tego wymagała poufna rozmowa: przechylenia się do tyłu, za składane oparcie siedziska kierowcy, i odcięcia celowniczego od nadajnika. Posadzony w fotelu dowódcy Kleczko mógł go wyręczyć w manipulacjach przy pulpicie łączności, wątpiłem jednak, by potrafił. – No, słucham.
Bewupy były stare, ale sieć nowa, więc mogliśmy gawędzić półgłosem, przekonani, że ryk silników zapewni dyskrecję. A ryczały zdrowo: prędkościomierz rzadko schodził poniżej pięćdziesiątki, co w pofałdowanym, pustynnym terenie wystawiało na ciężką próbę i maszyny, i pasażerów.
– Co jest grane? Co chcemy zrobić?
– Pytasz o plan? – upewnił się. – Jest prościutki. Dojeżdżamy na miejsce najdalej w dwie godziny, ubijamy interes, bierzemy forsę, wracamy. Razem najwyżej pięć godzin, chociaż jak dobrze pójdzie, to tylko trzy. Najdalej po szóstej będziemy w domu. Symulujemy walkę, odbijamy wóz i wzywamy pomoc. Im później, tym lepiej. Łatwiej wytłumaczyć, dlaczego Afgańczycy znikli bez śladu.
– Zacznijmy od miejsca. Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy?
Nad całym przedsięwzięciem unosił się niemiły smrodek wielkiej improwizacji i choć brałem poprawkę na fakt, że mi nie ufali, wyraźnie go wyczuwałem. I słusznie.
– To akurat doktorek zaklepał na mur – westchnął.
– Czyli reszty nie?
– Nie znam szczegółów. To on złapał kontakt i negocjował. Chyba bali się zdradzać termin.
– To bez sensu.
– Mieliśmy być gotowi. Wiesz: most, lewa broń, przećwiczone zadania. Wiedzieliśmy, że to w weekend i przy wietrze, żeby zatarło ślady. To znaczy obiecali, że dadzą znać z wyprzedzeniem, ale niewielkim. Chudzyński ich dusił w tej sprawie i w końcu przyznali, że ta nasza amunicja to fragment większego przedsięwzięcia. I sami nie znają daty.
– Większego? – Jeśli chciał do reszty popsuć mi nastrój, właśnie mu się udało. – Co, inwazję planują?
– Raczej wielki przerzut przez granicę. Wiesz: ludzie i narkotyki na północ, rekruci i broń na południe. Trzeba przekupić lokalnego dowódcę kordonu granicznego. Poważna inwestycja.
No i działania osłonowe w głębi kraju. Tu i po afgańskiej stronie. Duże przedsięwzięcie logistyczne, duże wydatki. Nic dziwnego, że woleli nie ryzykować.
– Co innego my – rzuciłem z goryczą.
– Chudzyński zrobił, co mógł. Wytargował punkt wymiany tylko 60 kilometrów od bazy, chociaż żądali dostawy pod granicę. Pojechał tam i sprawdził, czy w razie komplikacji da się ukryć wóz. Podobno się da. Skałki, między nimi szczelina, zadaszona brezentem i piachem. Jeśli coś pójdzie źle, schowają stara.
– A bewupy?
– Też wejdą. Zresztą drugiego i tak nie sprzedam. Czymś przecież musimy wrócić, nie?
Wymontuje się tylko celownik.
– Celownik?
– W Afganistanie wszyscy używają ruskiego sprzętu. Nikt się nie zdziwi, jak ze zdobycznego wozu, który się popsuł, zniknie parę co bardziej chodliwych podzespołów.
– Chcesz im sprzedać celownik? I wracać rozbrojonym bewupem? A jak…? – nie dokończyłem.
– Myślisz, że po co wieziesz te bańki z benzyną? Jeden strzał i płoniemy jak pochodnia.
Pokaże im się to, forsę rzuci w środek… Nie będą strzelać, bo po co? I tak nie odzyskają pieniędzy. A pożar przyciąga uwagę.
– Porąbało cię – powiedziałem z przekonaniem.
– I spokojna głowa – roześmiał się. – Nie rozbrajamy się. Celownika im nie dam.
Zdemontujemy w drodze powrotnej i schowamy gdzieś przed samą metą. Zakopie się, może wrzuci do kanału.
– Chyba się pogubiłem.
– Programator, Adaś. Szwedy są bez nich niewiele więcej warte od klasycznych pocisków. Zapalnik musi wiedzieć, kiedy zainicjować wybuch. Afgańczycy nie muszą kupować od nas celowników: mają własne. Potrzebują tylko programatorów. Ale samych programatorów im nie sprzedam. Podejrzanie by to wyglądało.
Fakt. Jeśli ze składnicy zginie nietypowa amunicja, żandarmi jakoś to przełkną: pociski leżały z brzegu, w nowych, ładnych skrzyniach, więc napastnicy brali je zamiast jakiegoś starego żelastwa. Uzasadniony przypadek. Gdyby jednak równocześnie z bewupów poznikały elektroniczne przystawki, zainstalowane wyłącznie po to, by współpracować z eksperymentalną amunicją, ktoś dociekliwy mógłby zacząć węszyć.
– To twój pomysł, prawda? – Nie kryłem goryczy. – Mogliśmy im sprzedać zwykłe naboje i nie wytykać nosa poza bazę. Położyć most za Szóstką, tylko dla stara, zdemontować raz-dwa…
Nikt by nawet nie wiedział, że zwiali za kanał.
– Za niecałe trzy tony zwykłej amunicji nie dostaniesz miliona dolców.
– To trzeba było sprzedać całe trzy.
– I wpakować cię do pudła? Już zapomniałeś? Kratownice miały wytrzymać na styk, ledwo-ledwo. Żeby nikomu na myśl nie przyszło, że plutonowy Kulanowicz most budował, a nie dach. Zresztą ten star musi przed świtem zameldować się na afgańskiej granicy. Po drugiej stronie kurewsko nieprzejezdnej pustyni. Im mniej wiezie, tym lepiej.
– Te nowe przeciwpancerne nie wymagają programatora – rzuciłem mściwie. – A też ostatni krzyk techniki. Za pół tysiąca daliby milion. Nie trzeba by kombinować z bewupami i mostem.
– Na pepance nie ma dużego zbytu w Afganistanie. Oni chcą tego używać do granatników, nie bewupów. Przeciw piechocie.
– I w opracowywaniu przeciwpancernych inżynier Szamocki miał mniejszy udział, co?
– Odwal się, Adam. Akurat nad pepancami więcej się natyrałem. Chociaż fakt: projekt podpisał taki jeden dupek z lampasami. On by robił za autora nowej wunderwaffe terrorystów.
Ale nie o sławę chodzi. Po prostu z odłamkowych będą strzelać tam, u siebie, w górach. Z pepanca mogliby załatwić któryś z naszych wozów na granicy. Nie idę na to.
– Dobry z ciebie Polak. Przyślą ci medal do pudła.
– Nikt nie pójdzie do pudła. A za bewupa i drugi programator dostaniemy pół bańki ekstra. Starczy i na działkę Fornalskiego, i dla tych ponadplanowych.
Pięćset tysięcy dolarów. Na pięciu, licząc z Lechowskim. Łatwy rachunek. Kurs dolara waha się w granicach czterech złotych. Czyli w zaokrągleniu czterysta tysięcy na głowę. Za nic.
Za zatajenie jednego drobiazgu: że brali ich do niewoli, zmuszali do pracy i straszyli rozwałką nie afgańscy partyzanci, tylko ludzie w polskich mundurach.
Cztery stówy. Za pierwszą można kupić porządne mieszkanie, przynajmniej w Stargardzie. Drugą do banku: z odsetek opłacałbym rachunki za owo mieszkanie, nawet nie mając innego dochodu. Taka kamizelka ratunkowa na ciężkie czasy. Ale przy odrobinie dobrych chęci i dwustu tysiącach rezerw łatwo o pracę: przebijasz konkurentów propozycją tyrania za bezcen, wyrabiasz sobie pozycję, nabierasz praktyki…
Wychodzi na to, że niepotrzebnie ryzykowałem dożywocie. Wystarczyło pójść do kibla w odpowiednim momencie, jak Kleczko. Albo zamówić sobie tańszą, bo zbiorową laskę u Patrycji, jak ci z północno-wschodniego bunkra.
Nie musiałem zabijać człowieka.
Byłem frajerem i nawet teraz, jako prawie półmilioner, nadal frajerem pozostawałem.
Zakończyłem rozmowę ponurym „bez odbioru”, na wszelki wypadek zdjąłem hełmofon, a potem pochyliłem się i zacząłem odpinać ten otulający głowę Kaśki. Drgnęła, zniosło nas z kursu, ale potem siedziała już nieruchomo – o ile można użyć tego słowa w stosunku do kierowcy bewupa, zasuwającego na przełaj przez Kara-Kum – i cierpliwie znosiła moje zabiegi. W którymś momencie przestałem udawać, że chodzi wyłącznie o hełmofon: jej policzki były zbyt miękkie, kości szczęki za delikatne. Przez kilka sekund po prostu cieszyłem się ich dotykiem. Albo raczej myślą, że pozwala mi na to, co najmniej podejrzewając, o co chodzi.
Głupio zrobiłem. Potem, kiedy pochylałem się nad jej uchem, brakowało mi już przekonania. O jeden moment za długo, o jedną myśl za dużo.
– Uciekamy?
Hałas oddzielonego cienką ścianką silnika wymiótł ślady intonacji z mego głosu. Słyszała pytanie i nic więcej. To tylko mnie brzęczały w nim fałszywe nutki.
Bardzo długo milczała. Pomyślałem, że znów składa mi w darze bezcenne sekundy.
Chyba ważniejsze od tych wypełnionych pieszczotą. Bo cokolwiek odpowie, usłyszę: „też nie wiem, też mam wątpliwości, tu nic nie jest oczywiste”. Potrzebowałem takiego pocieszenia.
Cokolwiek odpowie.
– Teraz? – Pochyliła głowę do tyłu, jej włosy obsypały mi połowę twarzy. – Bez pieniędzy? Po tym wszystkim?
Najpierw była przerywana linia na ekraniku GPS-a. Potem rozkaz Szamockiego, by zwolnić. Kilkaset metrów przed drogą – o ile to coś zasługiwało na tak szumną nazwę – zjechaliśmy między pagórki i zatrzymaliśmy się.
– Wysiadka. Wszyscy poza Lechowskim.
Odbiornik charczał. Na zewnątrz nadal dmuchało, ale nie aż tak, by tłumić fale radiowe: widocznie Szamocki użył przenośnego radmora, i to spod pancerza. Nie byłem pewien, czy przesadza. Nasze radiostacje mogły pracować, skacząc z kanału na kanał, co praktycznie wykluczało wrogi podsłuch, ale nie mogliśmy ich przestroić bez szyfru-klucza i istniało prawdopodobieństwo, że jakaś polska stacja nasłuchowa namierzy emisję. Albo że jej fragmenty nagra i potem poskłada do kupy któryś z amerykańskich satelitów szpiegowskich – nad tym rejonem świata było ich pewnie tyle, że zderzały się na orbitach. Odłączenie anten redukowało drastycznie i zasięg, i ryzyko wpadki, ale tu, przy teoretycznie używanym szlaku, znów byliśmy blisko potencjalnych uszu i Czarek postanowił podmuchać na zimne.
Wysiedliśmy. Na zbiórce obok stara zabrakło Lechowskiego i Łobana. Co do Kleczki, miałem wątpliwości: wysiadł wprawdzie z bewupa, ale pozostał przy otwartych drzwiach, kręcąc głową z regularnością metronomu: spojrzenie do środka, spojrzenie na nas, spojrzenie do środka…
– A ten co odstawia? – warknęła Patrycja. Ściągnęła hełm z zamocowanym noktowizorem, przetarła mokre czoło. Było zimno jak cholera, ale nie zdziwiłem się, widząc pot.
– Pilnuje Łobana – wyjaśnił Student.
– To już lepiej, żeby nikt – wyraził swoje zdanie Grześkowiak. Dopiero teraz zauważyłem, że proces rozbrajania go skończył się na karabinie, granatach i nadajniku. W uchwytach kamizelki wciąż dźwigał magazynki i bagnet.
– Bo? – zapytał krótko Szamocki.
– To mięczak. Robi, co każą. Jak mu Łoban każe odjechać… Panie poruczniku, ten gostek nas pośle za kraty, ja panu mówię. Pan lepiej uważa na niego.
Przez chwilę było cicho. Grześkowiakowi udało się zaskoczyć chyba wszystkich. Nawet Studenta, choć to właśnie Student przywołał na twarz ponury uśmiech.
– A nie mówiłem? Coś z tym trzeba…
– Potem – uciął Szamocki. – Pół kilometra stąd jest gruntowa droga. Trasa zaopatrzeniowa kontyngentu niemiecko-francuskiego. Legioniści patrolują ją w nocy.
– Legia Cudzoziemska? – upewniła się Patrycja.
– I czasem Niemcy. Ale to bardziej na wschodzie. Tu możemy spotkać Francuzów. – Powiódł spojrzeniem po twarzach. – To kilometr otwartej przestrzeni. Jak nas zobaczą, to albo my ich, albo oni nas. Jasne?
Znów nikt się nie odzywał przez dłuższy czas.
– To już bym wolał Niemców – przerwał milczenie Młody. – Pradziadka mi zabili.
Esesmani.
– Nie wiedziałem, że tu są Francuzi.
Przy wyłączonym silniku akustyka wewnątrz bewupa była zaskakująco dobra. Słyszałem ciężki, przyspieszony oddech Lechowskiego. Słyszałem, jak Kaśka rozciera zmarznięte ramiona.
Trudno było przegapić pomruk Młodego.
– A co wiedziałeś? – zapytała.
– Znaczy się…?
– No, o tej wojnie.
Na odpowiedź przyszło nam trochę poczekać.
– Ja się tam polityką nie interesuję. – Pomyślał jeszcze chwilę. – Znaczy się wiadomo: al Kaida i takie tam… Że Araby do białych strzelają. Terroryści. Coś jak w Iraku. Ale tak dokładnie to… Staruszek ciągle przed telewizorem siedzi. Mnie to nie kręci. Nie mój biznes.
– Teraz już twój – zauważyłem.
– Bo ja wiem? – zastanowił się. – Wojsko płaci, pokazuje w kogo, to się strzela. A po co? – Siedział z tyłu i nie widziałem go, ale dałbym głowę, że wzruszył ramionami. – Nie moja sprawa.
Robota i tyle.
– Ci z SS też tak mówili – przywaliła z grubej rury Kaśka. Widocznie pocieranie ramion nie pomagało i postanowiła podnieść temperaturę dyskusji. – Może nawet pradziadkowi.
Byłem pewien, że Młody zasznuruje usta. Pomyliłem się.
– Stary powiedział, że co zarobię, to na gaz wydamy.
– Słucham? – Zaskoczył ją. Chyba głównie uśmiechem.
– Jak nasi do Iraku jechali, to rząd obiecywał, że benzyna stanieje. I co? Dała w górę, że aż wszystkim szczęki opadły. No a teraz podobno premier gadał, że o gaz walczymy. Bo Ruscy ceny mogą wyśrubować, a jak z południa przyjdzie, z tej Turkmenii czy tam Kazachstanu, to tańszy i bez łaski. No i staruszek się ze mnie śmiał, że akurat na tę podwyżkę zarobię, bo jak nic zdrożeje.
– Trzeba przyznać, że tym razem o ekonomii za dużo nie mówili – stwierdziłem. – Nawet nasze rządy się uczą. Za łatwo potem sprawdzić. Było o poradzieckiej broni biologicznej i imporcie islamskiego terroryzmu. No i o obronie demokracji. Bo Nijazow za demokratę robił w mediach.
– To ten, co go kropnęli? – upewnił się.
– Nie wiadomo, czy kropnęli. Oficjalnie sam zmarł. Uczciwy zamach był na następcę, a dopiero potem zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. Jak to po śmierci dyktatora.
Talibowie, agenci Iranu, agenci Rosji, agenci CIA, Uzbecy turkmeńscy, Uzbecy afgańscy, komuniści, armia, mafia narkotykowa, klany… W końcu zrobił się taki syf, że któryś rząd wezwał na pomoc NATO i przyjechaliśmy, chociaż w międzyczasie islamiści rząd rozgonili i Aszchabad trzeba było zdobywać. No, ale od razu powołało się Radę Tymczasową i już tu jesteśmy zgodnie z prawem, bo Rada nas znów zaprosiła, skoro już byliśmy na miejscu.
– A gaz, nawiasem mówiąc, zdrożał – dokończyła Kaśka.
Przez chwilę było cicho. Zastanawiałem się, po co mówię to, co mówię. Potem coś zaszeleściło z tyłu.
– Macie morfinę?
Lechowski. Próbował spać. Ja próbowałem o nim nie myśleć. W obu przypadkach sukces należało uznać za częściowy.
Złożyłem oparcie, zgięty wpół przecisnąłem się obok podwieżowego kosza, ukucnąłem przy ławce. Kaśka ruszyła moim śladem. Bez pytania włączyła latarkę. Twarz chłopaka w ostrym, białym świetle wyglądała jak kartka papieru. Okryliśmy go kawałkiem brezentu, ale to, co wystawało spod kusej kołdry, wyraźnie dygotało.
– Dałbym ci, ale… Straciłeś sporo krwi. Nie wiem, czy nie zaszkodzi. Boli?
– Jak stoimy, to mniej. – Głos miał słaby i też drżący. – Ale na tych wertepach…
Kaśka oparła się o moje ramię. Miłe. Podjeżdżająca pod nos ręka z napoczętą rolką bandaża już nie była tak miła.
Odsunąłem brezent i zakląłem w duchu. Opatrunek wyglądał jak gąbka nasączona czerwoną farbą.
– Opaska uciskowa się obluzowała. – Czułem, że Kaśka musiała trochę popracować nad rzeczowym i opanowanym tonem.
– Ja… sam. Trochę. – Lechowskiego stać było jeszcze na zakłopotanie. – Podobno jak za długo… Uschnąć może, czy coś takiego. I potem tylko amputacja.
Głos mu zadrżał przy tym słowie.
– Trzeba zmienić opatrunek. Adam?
Utknąłem na dłużej: supeł. Męczyłem się, potem przyświecałem Kaśce, która wymruczała coś o dłuższych paznokciach i zamieniła latarkę na dostęp do przestrzelonego uda. Pewnie wykończylibyśmy Lechowskiego coraz bardziej nerwową szarpaniną, gdyby Młody nie przypomniał sobie, że ma nóż. Dokładniej: breloczek-scyzoryk z mikroskopijnym ostrzem.
Z rozpędu pociąłem i bandaże, i spodnie. Nim usunąłem tampon, Kaśka zacisnęła umieszczoną niemal w pachwinie opaskę, ale nie za bardzo pomogło: z niepozornej rany natychmiast zaczęła tryskać świeża krew w ilościach hurtowych. Odsunąłem dziewczynę i dodałem kolejny obrót przetyczki, skracając opaskę o następny centymetr czy dwa. Krew przestała tryskać i zaczęła się sączyć.
– Daj rękę. – Ujęła Lechowskiego za nadgarstek. Może po to, by uchronić mnie przed ciosem w szczękę. Przysporzyłem mu bólu. Ugniatanie uda, z którego strumyk krwi właśnie wypłukuje odłamek kości, musi boleć.
Biały szpikulec był maleńki, ale i tak trochę mnie zemdliło. Odruchowo strąciłem go z nogi. Znikł z oczu. Z pamięci już nie. Guzdrałem się z opatrunkiem, nie mając odwagi uciskać porządnie żywego, ludzkiego ciała, w którego głębi tkwiło czort wie ile podobnych igieł. Tylko czekały, by szarpać odkryte nerwy i dziurawić naczynia krwionośne.
– Masz opatrunek, Młody? – Nad rękami jakoś panowałem, ale głos zaczynał mi drżeć. – Dawaj ampułkę.
Kaśka dała spokój ręce Lechowskiego, podniosła udo. Rany wylotowej nie było. Czyli odłamek, względnie pocisk pistoletowy. Czyli nie ja. Starałem się nie myśleć o tym drugim, któremu wpakowałem karabinową kulę gdzieś w głowę. Udawało się. Teraz by się nie udało.
Miałem przed oczyma konkretną twarz, konkretne, rozprute metalem ciało.
Młody otworzył prawe drzwi, wysiadł, otworzył lewe, kucnął obok, czekając, aż skończę.
Kaśka też czekała. Odezwała się, dopiero gdy sięgałem po podsuwaną ampułkę.
– Może lepiej nie.
– Ma rozwaloną kość.
– Wiem, że boli – uśmiechnęła się łagodnie do Lechowskiego. Potem starła mu pot z czoła ruchem równie delikatnym co zdecydowanym. Matczynym. Nagle przypomniał mi się stargardzki park, fontanna naprzeciw kościoła świętego Jana, Olaf, który właśnie skończył kupione pod Rondem lody i startował w stronę huśtawek. Ilona zgarnęła go wtedy w biegu, wytarła twarz, upapraną od brody po strzechę jasnych włosów. Właśnie tak. Zazdrościłem mu.
Wszystkiego. Dotyku jej dłoni. Swobody, z jaką dojadła po nim resztki wafla. Pozornie zrzędliwych pogróżek o praniu ubrania razem z żywą zawartością.
Kaśka mówiła coś o przyspieszonym tętnie i szkodliwości narkotyków. Próbowałem słuchać. Nie wyszło. Był środek nocy, a nocą, jeśli akurat nie spałem, ciężko było przegnać z myśli to cholerne, szarookie nieszczęście imieniem Ilona. Może dlatego to powiedziałem: bo wolałbym czuć obok swego inne, szczuplejsze udo i miałem wyrzuty sumienia.
– Zostaniecie tu. – Popatrzyli na mnie wszyscy troje, idealnie zgodni w swym zdziwieniu i niepokoju. – To do zrobienia. Tylko musicie mnie wesprzeć.
– Żartujesz… – Szamocki chyba naprawdę w to wierzył.
Staliśmy w zrytym gąsienicami miejscu, skąd 0313 skręcił na zachód. Nie odjechał daleko: słyszałem terkot silnika, dobiegający z wierzchołka pobliskiego wzniesienia. Nie byłem pewien, czy to jeszcze piaszczysta wydma Kara-Kum, czy skalisty pagórek wyżyny Karabil, rozciągającej się na pograniczu Afganistanu, ale czymkolwiek było, zapewniało dobry widok.
Ulokowany tam wóz miał panować nad okolicą. Za dnia wzrok sięgałby może i dalej, teraz jednak, skazani na noktowizory, mogliśmy, jeśli wierzyć Szamockiemu, kontrolować długi na dwa kilometry odcinek drogi.
– Widziałeś jego udo? Ma rozwaloną kość. Wykrwawia się.
– Nie mówię o Lechowskim. Jego mogę zostawić, jeśli tak woli. Ale Kaśkę? – Przez chwilę kręcił głową z niedowierzaniem. – Ty ją w ogóle pytałeś?
– Nie pali się do tego. – Było ciemno, zimno, księżyc raz po raz nurkował za chmury, nawet tu, osłonięci wzgórzem, musieliśmy stać tyłem do niosącego kurz wiatru. Nie musiałem tłumaczyć, dlaczego normalna, trzeźwa na umyśle kobieta nie skacze z radości na myśl o spędzaniu nocy w takim miejscu. – Ale się zgadza.
– No to nie musi. Bo jedzie z nami.
Cholera. Myślałem, że lepiej mi pójdzie.
– Boisz się, że ucieknie? – Zmusiłem się do kpiącego uśmiechu. – Stąd? Rodowity Turkmen ze strachu by się poszczał, a co dopiero… Zresztą Lechowski jej nie puści. Nie rozumiesz? Zostałby sam. Prędzej ją zabije, niż pozwoli odejść. Poczekają tu na nasz powrót i…
– To ty nie rozumiesz. Jest nam potrzebna. – Zerknął w stronę stara, machnięciem ręki zbył siedzącą w szoferce Patrycję. Pukała zdaje się w zegarek, przypominając o priorytetach. – Zostawiłbym ją, naprawdę. Też nie chcę jej narażać. Ale dobrze sobie radzi. Nie mam jej kim zastąpić.
– Ja mogę…
– W życiu nie miałeś własnego samochodu. Kleczko jest niepewny. Grześkowiak nie ma prawa jazdy, a potrafi obsługiwać wieżę; tam go potrzebuję. W ogóle potrzebuję każdej pary rąk i oczu. Cholera wie, co się jeszcze zdarzy.
– Jest jeszcze Młody.
– Nie znam go.
Ja też nie znałem. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wymruczane pod nosem „no dobra” oznacza u niego coś więcej niż rzuconą na odczepnego, pustą obiecankę.
– To z nim pogadaj.
– Właśnie chciałem.
Ruszył w stronę naszego bewupa. Grześkowiak, z którym konferowali przez ostatnie kilka minut, przyglądał nam się, wychylony z wieży. Niedobrze, ale nic nie mogłem zrobić.
Młody wysiadł, nim podeszliśmy. Też niedobrze. Widać było, że na coś czeka, że dokonaliśmy wcześniej uzgodnień. Kaśka okazała się bardziej dyskretna, tyle że w jasnej sukience rzucała się w oczy, nawet klęcząc w głębi wozu, przy posłaniu Lechowskiego.
– Sto tysięcy dolarów. – Szamocki miał mocne wejście: Młody od razu zastygł w bezruchu. – Jak wszystko pójdzie dobrze, tyle dostaniesz. Oczywiście musisz się z całych sił starać, żeby poszło. Z RPG strzelasz?
– Znaczy się… tak jest.
– Głosowałeś za wejściem do Unii?
Teraz już wszyscy znieruchomieliśmy. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie tę rozmowę.
– Ja? – Szamocki czekał cierpliwie i do Młodego dotarło w końcu, że musi odpowiedzieć.
– Znaczy się… tak. Ponoć o pracę będzie łatwiej. Zresztą i tak większość…
– A wiesz, co przegłosowałeś? – Młody nie wiedział i pokornie czekał na uświadomienie.
– Że koniec z państwami, narodami, patriotyzmem itede. Mieszkasz, gdzie chcesz, pracujesz, gdzie chcesz, mówisz w języku, który ci się bardziej podoba, twoja ojczyzna to już tylko rodzina i przyjaciele. Otacza cię wolny rynek i na tym rynku masz sobie poradzić. Musisz sobie poradzić.
Albo zdychasz. Zgadza się?
– No… no tak.
– Wolny rynek to konkurencja. To też demokratycznie wybraliśmy: konkurencję.
Załatwiasz innych albo oni ciebie. Wiesz, co tu robią Francuzi? Pilnują swoich interesów.
Amerykanie pilnują, my pilnujemy, wszyscy pilnują. Wleź im w szkodę, a rozwalą cię w drobny mak. Sprzedają tubylcom, co popadnie, broń też, i to taką, że przy niej nasza to kapiszony. Są twoimi konkurentami na wolnym rynku. Zrobią wszystko, by cię zniszczyć. Takie są zasady gry.
Nie my je wprowadziliśmy, tylko oni. Zabiją cię, Młody. Bez wahania. A już zwłaszcza legioniści. Wiesz, kto służy w Legii? Najemnicy. Płatni zabójcy.
Młody stał i tylko kiwał głową. Lekko, ale wystarczająco wyraźnie, bym z miejsca przekreślił plan A. Planu B nie zdążyłem uruchomić.
– Bierz granatnik – dokończył spokojnie Szamocki. – Jak ci każę w coś strzelać, to będziesz strzelał. Jasne?
– Tak jest, panie poruczniku.