Dostrzegłem skręcającą w górę i szybującą ku gwiazdom rakietę. Łoskot dartej stali przewiercił mózg, oszołomił.
Czekałem na żar płomieni, ból. Historie pancernych bitew pełne są opisów smażonych żywcem ludzi. Zatrzaskując za sobą drzwi bewupa, zawsze miałem przykre uczucie chowania się w piekarniku, który ktoś przez nieuwagę wcześniej czy później włączy.
Nie było ognia. Łomot w uszach – owszem. Śmierdziało spalenizną. Ale nie paliliśmy się.
Jeszcze nie.
– Adam?!
Obróciła się w fotelu, złapała mnie za rękę. Sam nie wiem: w geście niesienia pomocy czy ucieczki. Tak czy siak otrzeźwiło mnie to.
Wypiąłem hełmofon, wyskoczyłem na pancerz. Nie wiem, skąd pewność, że powinienem.
To mogło być coś takiego jak w wozie Szamockiego – niegroźna, choć spektakularna obcierka.
Sto pięć milimetrów. Takie pociski nie pozostawiają ofiar z szumem w uszach. Nie mogliśmy dostać tak naprawdę, bo gdybyśmy dostali…
A jednak trafili nas. I to dobrze. Nie w reflektor.
Gruba na kilka centymetrów metalowa strzała ugodziła w bok kadłuba, trochę poniżej wieży. Gładko przebiła obie warstwy pancerza i odleciała w głąb pustyni, jakimś cudem nie niszcząc po drodze niczego istotnego. Z wyjątkiem celowniczego. Dostał wystarczająco mocno, by runąć z siedzenia i zwolnić je dla mnie.
Zacząłem włazić do środka. Dopiero gdy nogi trafiły na coś miękkiego, przypomniałem sobie, że nie mamy przeciwpancernej amunicji do armaty. Prawdopodobnie tylko dlatego żyliśmy: że większa część uchwytów na naboje była pusta i francuski pocisk nie natrafił na nic wybuchowego.
Pozostawały Malutkie. Mieliśmy jeszcze trzy, w kadłubie na prawo od wieży. Po chwili manewrowania mógłbym się do nich dostać, ale pomijając wszystko inne, nigdy w życiu nie ładowałem tego draństwa na wyrzutnię i nie miałem pewności, czy udałoby mi się to przed wschodem słońca.
Przycisnąłem twarz do okładziny celownika. Gdyby szlag go trafił, mógłbym z czystym sumieniem porzucić tę żelazną trumnę, wywlec Kaśkę i wiać gdzie pieprz rośnie. Ale dostaliśmy przeznaczonym do dziurawienia najcięższych czołgów pociskiem podkalibrowym, przeleciał przez nas jak przez papier i – pomijając Grześkowiaka – właściwie nie narobił szkód. Celownik w każdym razie ocalał.
Pierwszą rzeczą, jaką mi ukazał, był płomienny ogon pocisku kalibru 73. Przyspieszany rakietowym silnikiem, minął o włos pierwszego AMX-a i odleciał na północ, by eksplodować dwie sekundy i dobry kilometr dalej.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że po trafieniu prowadzący sześciokołowiec przejechał jeszcze kawałek. Musiał, skoro stał teraz bokiem do nas. Jego towarzysz skorzystał z tego – chowając się za nieruchomą sylwetką. Nie znikł całkowicie, widziałem kawałek lufy, część wieży. Student też musiał coś widzieć i dlatego strzelił.
Niestety, chybił.
– Z wozu, Kaśka!
Na miejscu francuskiego dowódcy przesunąłbym teraz maszynę o dwa metry i wpakował pocisk w groźniejszego z przeciwników. Czyli w tego z załadowanym działem. Czyli w nas.
BWP Czarka miał swą szansę, zmarnował ją i na kolejną musiał poczekać jakieś osiem sekund.
Mniej więcej takie tempo zapewnia automat ładujący naboje.
Nie miałem czasu sprawdzać, czy z włazu kierowcy wyłania się jasna plama sukienki.
Musiałem oszacować odległość, ustawić celownik. Nie mieliśmy, jak tamci, laserowego dalmierza, cyfrowego przelicznika. Dobrze chociaż, że widziałem przeciwnika.
AMX, ten drugi, schowany, nie ruszał się. Zwalczyłem pokusę strzelania do kawałka, który widzę. Wciąż wiało, a przy wietrze działo BWP-1 robi się wyjątkowo mało celne. Bez wiatru też zresztą nie poraża precyzją. No i, prawdę mówiąc, nigdy w życiu z niego nie strzelałem. Teorię znałem, ale praktyka… Wolałem nie ryzykować. Zamiast tego podłączyłem hełmofon do sieci.
– …u was? Adam, zgłoś się!
– Jestem. Grześkowiak dostał. Reszta chyba w porządku.
Coś się poruszyło w celowniku. Właz w stropie wieży bliższego AMX-a. Ktoś wypełzał na zewnątrz. Powoli. I nic dziwnego, że powoli. Musiał oberwać, był oszołomiony. Gdyby nie był, wybrałby drzwi: mieli je z boku, na lewej, niewidocznej burcie. Nie było dużo dymu. Zniszczenia wywołane przez pocisk nie mogły być wielkie, skoro pancerniak przeżył i był w stanie się poruszać. Czyli nic raczej nie zablokowało tamtego, bezpiecznego wyjścia.
Był w szoku i nie był groźny. Wmówiłem to sobie razdwa i już więcej nie myślałem o dobijaniu go serią z kaemu. Powinienem, ale nie chciałem i skorzystałem z pierwszego poręcznego pretekstu.
Student też nie strzelił. Pewnie nie mógł: w trakcie ładowania armaty mechanizm ustawia ją w ściśle określonym położeniu, blokując tym samym karabin.
Drugi AMX ruszył w końcu. Do tyłu.
Byłem święcie przekonany, że przesunie się w przód, ku wschodowi. Sylwetka uszkodzonego towarzysza osłoniłaby go wtedy jeszcze lepiej przed Szamockim, ja zaś znalazłbym się w celowniku. Gdyby wygrał pojedynek strzelecki – a jako lepiej schowany i wyposażony w lepsze działo powinien – mógłby spokojnie przeładować i pomyśleć o zapolowaniu na drugiego przeciwnika.
Tymczasem wrzucił wsteczny i zaczął znikać mi z oczu.
Uciekinier z wieży trafionego sześciokołowca zsunął się głową w dół. Przez chwilę wyobrażałem go sobie, lecącego na złamanie karku. Potem dostrzegłem ramiona i kawałek głowy drugiego człowieka. Był tam ktoś jeszcze, ktoś na tyle sprawny, by asekurować kolegę, pomagać w ucieczce.
Chyba niepotrzebnie zrezygnowałem z serii kaemu.
– Adam? Dostaliśmy?
Kaśka starała się zachować zimną krew, nie krzyczeć. To dlatego usłyszałem ją dopiero teraz, przez interkom.
Nie uciekła. Cholera jasna. Ale i dobrze. Ten drań nie na nas polował.
Zza wozu numer jeden wyłonił się jego zad, potem bok wieży. Bok, nie tył, bo lufa już węszyła w poszukiwaniu bezbronnej ofiary. 0313 wystrzelił z działa i nie miał jeszcze prawa…
Obaj, ja i francuski dowódca, zapomnieliśmy o wyrzutni ppk. Może słusznie, bo dystans był mały, a Malutka przygnębiająco powolna. Nikt rozsądny, mając do wyboru działo, nie użyłby jej w takiej walce. Tyle że Student nie miał wyboru.
Pocisk musiał wystartować wcześniej, gdy tylko wroga maszyna drgnęła. Pokerowe zagranie: tamci mogli po prostu obracać się w miejscu, ustawiając kadłub przodem do wroga albo – jak zakładałem i jak nakazywała logika – ruszać na wschód z myślą o wpakowaniu nam kolejnego, tym razem skutecznego pocisku. W obu przypadkach Malutka zostałaby zmarnowana.
Legionista wybrał bardziej zaskakujący, ryzykancki manewr – i przegrał.
Rakieta minęła tył unieruchomionego AMX-a i eksplodowała na czymś, co się ruszało.
Nie byłem pewien, na czym. Mogli dostać w dół wieży, mogli w górę przedziału silnikowego. W każdym razie dostali.
Wóz Szamockiego ruszył gwałtownie. Też do tyłu.
Nie rozumiałem, co się dzieje. Wybuch wyglądał efektownie: wielka kula ognia, latające fragmenty przewożonego na pancerzu ekwipunku, płonąca siatka maskująca, spływająca na mizerne trawy niczym mityczny feniks. Któryś z uciekinierów nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył zza pierwszego AMX-a, pognał gdzieś w bok.
– Uciekamy? – usłyszałem głos Kaśki.
Najpierw się po prostu rozejrzałem. Księżyc wylazł zza chmur, było względnie jasno.
Zauważyłem otwarte na oścież drzwi szoferki stara i chyba ślady ludzkich stóp, prowadzące ku najbliższym wzniesieniom.
– Adam? Mam stąd wiać?
Wóz Szamockiego zwolnił, potem stanął. Błysnęło. Następny pocisk uruchomił rakietowy przyspieszacz, pomknął w stronę Francuzów.
A dokładnie: w stronę wielkiej góry dymu.
Chwilę wcześniej AMX odpalił granaty dymne. Miał ich bodajże po dwa z każdej strony wieży i rąbnął całą czwórką od razu. Marnotrawstwo, przynajmniej o ile nie zamierzał się ruszać – wystarczyłby jeden. Więc może zamierzał?
Postawiona między nim a nami zasłona miała ze sto metrów szerokości, była też wysoka na jakieś dziesięć. Pochłonęła pocisk Szamockiego i nie wypuściła z powrotem nawet rozbłysku.
Tyle że niczego to nie dowodziło. Nie mieliśmy termowizora – Francuzi tak. Granaty dymne też mieli pewnie pierwszej jakości, a te oślepiają także systemy bazujące na podczerwieni, ale wiedziałem, że promienie cieplne przebiją się przez zasłonę znacznie wcześniej niż światło, które wychwycą nasze noktowizory. Inaczej mówiąc: nawet jeśli sami sobie zafundowali ślepotę, odzyskają wzrok na długo przed nami.
– Adam, wal, ile wlezie! – usłyszałem krzyk Szamockiego. – Może wymacamy! Młody, łap gra…!
Zwolnił przycisk, ucinając końcówkę. Ale domyśliłem się, w czym rzecz. Byli bliżej celu, RPG-7 mógł z powodzeniem ostrzelać…
No właśnie: największą dymową poduchę, jaką w życiu widziałem. Cholerna loteria.
Nacisnąłem spust. Huknęło. Automat podawał już następny nabój, a ja gorączkowo roztrząsałem problem skuteczności takiego strzelania. Pocisk odłamkowy uderzeniem, a potem wybuchem, powinien przebić niezbyt grubą blachę. Pytanie, czy pancerz AMX-a mieści się w tej kategorii.
A tylne drzwi bewupa?
Przyszło mi to do głowy trochę wcześniej. Potem umknęło. I znów wróciło.
Przemieściłem nieznacznie krzyż celownika, odpaliłem drugi pocisk, zerknąłem, jak Szamocki odpala swój, i pomyślałem, że gdybym się go pozbył, moglibyśmy po prostu odjechać.
Układ okolicznych wzniesień chyba na to pozwalał. Zanim opadnie dym, będziemy osłonięci wydmami. Zresztą to trafienie Malutką wyglądało na groźne. Całkiem możliwe, że salwa granatów dymnych była ostatnim francuskim akordem w tej bitwie. Prawie na pewno nie będą nas ścigać.
Pocisk, nawet odłamkowy, poradzi sobie chyba z cienką blachą tylnych drzwi BWP. Te drzwi to tak naprawdę dodatkowe zbiorniki paliwa, więc pożar miałbym jak w banku. Ale prawdopodobnie nie potrzebowałem pożaru: pierwszy wystrzał rozwaliłby drzwi i przynajmniej oszołomił załogę, drugi dokończyłby robotę. Stali blisko nas, więc z trafieniem nie powinienem mieć problemu.
Rozbłysk w chmurze dymu. Dokąd poleciał pocisk, nie widziałem – te szybkie, przeciwpancerne, jeśli już nie trafią, zazwyczaj lądują całe kilometry za celem – ale zrozumiałem od razu, że to stopiątka Francuzów.
Czyli nie wypadli z gry. Błysnęło z grubsza tam, gdzie obaj z Szamockim mierzyliśmy.
Nie odjechali – może byli unieruchomieni, może woleli nie kusić losu i nie wychylać nosa zza osłony, jaką dawał im rozbity wóz. Tak czy siak, mogli się odgryzać. Chyba na oślep. Ale i tak niedobrze.
Bardziej dla odsunięcia w czasie decyzji niż z przekonania wystrzeliłem następny pocisk.
Potem zerknąłem na wóz Szamockiego. I zastygłem na chwilę.
Drzwi były otwarte, kiwały się lekko na zawiasach. Młody. Wybiegł i nie zamknął.
Nie potrzebowałem nawet działa. Długa seria z kaemu wypełniłaby wnętrze wozu taką ilością rykoszetującej stali, że nawet bez wybuchu amunicji czy pożaru miałbym raz na zawsze z głowy Szamockiego i Studenta.
I Kleczkę. I Łobana.
Cholera. Nie potrafiłem się zdecydować.
Wmówiłem sobie, że to przez Francuzów. Dopóki walczyli, głupotą było pozbawiać się sojuszników.
Strzelaliśmy w dym. Może minutę. Kilka salw. Z tamtej strony długo nie było odpowiedzi, ale w końcu z kłębów dymu zaczęły wylatywać iskierki pocisków smugowych.
Karabin maszynowy, może nawet automat. Nic groźnego.
– Adam, osłoń ciężarówkę. Ta głupia cipa gdzieś… Stańcie przed nią. To w martwym polu armaty.
Ciekaw byłem, skąd ta pewność. Pewnie znikąd – po prostu posłużył się logiką. Star był łatwym celem i sprzężony ze stopiątką kaem uporałby się z nim jedną dobrze wymierzoną serią.
Niby dlaczego nie? Przeciwnikowi niszczy się, co tylko można, bo wszystko, co niezniszczone, da się wykorzystać do walki. Ciężarówka mogła przewozić dodatkową broń albo, dajmy na to, posłużyć nam do wykonania manewru oskrzydlającego. Młody chyba właśnie z myślą o czymś takim pognał w stronę wzgórz. Samochodem dotarłby szybciej na dogodną pozycję.
Powinni podpalić stara paroma smugowymi. Nie podpalili. Więc chyba faktycznie go nie widzieli.
– Kasia, jedziemy. Zaparkuj przed ciężarówką.
– Gdzie?!
No tak: nocą, pomijając wąski sektor przed wozem, była praktycznie ślepa.
Poprowadziłem ją. Powoli. Wolałem nie ryzykować zgubienia gąsienicy, no i, jadąc wolniej, mogłem strzelać. Pewnie nie robiłbym tego, patrząc przez celownik na coś konkretnego, a mniejszego od dwupiętrowej kamienicy, ale skoro i tak waliliśmy na oślep w dym…
Student też strzelał i w końcu dopisało mu szczęście. Kiedy wykręcaliśmy, ustawiając się między zadem ciężarówki a pozycją legionistów, chmurę dymu rozciął potężny rozbłysk. Po fakcie zdziwiłem się, że tak późno. Drugi AMX chował się za pierwszym, pierwszy stał nieruchomo, oba bewupy, z braku lepszego pomysłu, ostrzeliwały właśnie to miejsce. Nawet jeśli moje granaty tylko zdzierały farbę z pancerza, to tamci powinni trafić trochę wcześniej.
Cóż, przynajmniej nie musieli poprawiać: sześciokołowiec wyleciał w powietrze.
Wybuch amunicji rozerwał najpierw pancerz, potem spowijającą pole bitwy chmurę dymu. Nagle ujrzałem koziołkującą w locie wieżę i przechyloną sylwetkę drugiego AMX-a gdzieś z tyłu, za blaszanym, poharatanym korytem, w które zmienił się trafiony pojazd.
Zaraz potem jakiś złośliwy chochlik zaczął odpalać odlatujące wraz z wieżą granaty dymne. Zanim pomyślałem o naprowadzeniu armaty na cel, granaty powybuchały i znów przestałem cokolwiek widzieć.
Mimo wszystko spróbowałem szczęścia. Na pamięć.
Chyba trafiłem.
Potem oni strzelili. Pocisk przeleciał na tyle blisko, że podmuch zatrzasnął mi klapę nad głową.
– W bok! – wrzasnąłem. – Gazu, Kaśka!
Jeśli nas nie widzieli, będą tłuc w zapamiętane miejsce. Tylko szybka zmiana pozycji mogła tu pomóc.
Odjechaliśmy kilka metrów. Potem Kaśka popieprzyła coś z biegami – zresztą nie wiem, z czym – i nagle stanęliśmy. Zrobiło się cicho. Silnik zgasł.
– Kurrr… Z wozu!
Sam wyskoczyłem pierwszy. Na wieżę, potem wprost na ziemię. To prawie dwa metry, więc grzmotnąłem kolanami o piach. Nieważne. Nic nie pękło, mogłem poderwać się i pognać w stronę ciężarówki. Na szczęście stała tyłem do pola walki. Jeden skok i wisiałem brzuchem na klapie.
Wciągnąłem się wyżej, zacząłem otwierać kolejne skrzynie. Księżyc wciąż wyglądał zza chmur, było wystarczająco widno i nie musiałem tracić czasu na obmacywanie zawartości. Inna sprawa, że zawartość drugiej jednak pomacałem. Dla pewności.
W pierwszej były odłamkowe granaty do armaty bewupa. Nie ich szukałem. Ale przynajmniej spodziewałem się, że tu będą. Naboi do RPG-7 nie miało prawa być. A były. W drugiej skrzyni. I w trzeciej.
Za moimi plecami Szamocki strzelał z działa, a Francuzi z karabinów. Jakaś kula przeleciała na tyle blisko, że usłyszałem jej warknięcie. Gdzieś niedaleko pojękiwał starter. Nie od razu zrozumiałem, że to Kaśka, i nie dlatego rzuciłem się na kolejną skrzynię. Po prostu wszystko działo się cholernie szybko i raz przyjęty imperatyw zdobycia pocisków kumulacyjnych niósł mnie jak szyny pociąg.
W czwartej skrzyni były kumulacyjne. W dwóch poprzednich też powinny być, jeśli wierzyć opakowaniom i oznaczeniom. Skrzynie były jak należy, ale wewnątrz, wrzucona byle jak, walała się amunicja do ręcznych granatników.
Przemknęło mi przez głowę, że Grzywacz dostałby zawału, gdyby to zobaczył.
Nie było go z nami. Nie wiem, dlaczego pozatrzaskiwałem wszystkie otwarte skrzynie.
Zwłaszcza że wciąż podświadomie oczekiwałem huku stopiątki i przerobienia na proszek przez trzy tony eksplodującej mi pod nogami amunicji.
Wygarnąłem z ostatniej skrzyni cztery komplety naboi. Było sześć, w sumie około trzydziestu kilogramów, ale na każdy składał się pocisk rakietowy i ładunek miotający, więc zwyczajnie zabrakło mi rąk, by ogarnąć taką ilość elementów. Kopniakiem zamknąłem pokrywę i tuląc zdobycz jak matka niemowlę, zeskoczyłem z ciężarówki.
Kiedy dobiegałem do bewupa, Kaśka nadal próbowała uruchomić silnik. Szarpnąłem klamkę, otworzyłem drzwi, cisnąłem zdobycz do środka. Lechowski zawył z bólu: chyba trafiłem którymś w przestrzeloną nogę. Trudno. Wpakowałem się do wozu; ściskając w ręku dwa człony ostatniego naboju, zacząłem przepychać się w kierunku wieży. Trudno było: okazało się, że między ławką a burtą leży ludzkie ciało. Grześkowiak. Wyczołgał się z wieży? Lechowski go wyciągnął? Raczej to drugie i raczej wyciągał zwłoki, ale odruchowo starałem się po nich nie deptać.
– Rozwal go, Młody! – dobiegł z radmora okrzyk Szamockiego. – Od czoła nie dam rady!
Seria kul karabinowych zabrzęczała o pancerz. Sporo. Ktoś nas wypatrzył. Nieważne.
Chyba że to kaem AMX-a. Chociaż i wtedy nieważne: jeśli trafił z karabinu, zaraz poprawi z armaty i będzie po wszystkim.
Nie poprawił. Nie mógł. Trochę potrwało, nim dorwałem się do celownika, rozejrzałem i zrozumiałem, w czym rzecz.
Dymu wciąż było od cholery i trochę, zwłaszcza że Szamocki wziął przykład z przeciwnika i odpalił granat czy dwa. Ale nie dym doprowadził do chwilowego pata.
AMX wyglądał, jakby wpakował się do rowu trójką lewych kół. Może faktycznie zawiniła jakaś dziura, może awaria hydropneumatycznego zawieszenia, dzięki któremu kierowca mógł regulować prześwit, a wóz wykonać prawdziwy taniec brzucha, stojąc w miejscu. Tego typu zawieszenie bardzo ułatwia walkę w urozmaiconym terenie, ale w przypadku uszkodzenia chyba mogło doprowadzić do czegoś takiego. Cokolwiek się stało, kadłub znieruchomiał w wyjątkowo niekorzystnym położeniu, ukośnie w stosunku do nas i ukośnie w stosunku do płaszczyzny poziomej. Opuszczona maksymalnie w dół armata spoglądała gdzieś w lewo, ku stanowisku Szamockiego – ale nie strzelała. Trochę dlatego, że Szamocki zrejterował pod osłoną dymu za jakąś górkę, chyba jednak nie tylko dlatego. My nigdzie się nie schowaliśmy. Ani star.
Kłopoty z działem?
– Czarek, co się dzieje?
– Przywal mu!
– Co się dzieje? – powtórzyłem. Była noc; gdyby nie noktowizor, byłbym ślepy.
Wystrzeliliśmy w stronę francuskich wozów łącznie kilkanaście pocisków. Jeden AMX wyleciał w powietrze. W sumie oznaczało to tysiące odłamków i niejedną szansę uszkodzenia nocnej optyki wozu, który ocalał. Może po prostu nie widział nas. Może dlatego żyłem. Nie zamierzałem wskazywać mu celu.
– Ma was w martwym polu! Opuścił lufę na maksa, niżej nie może! Przywal mu!
To miało sens. Ale nie chciałem umierać tylko dlatego, że coś brzmi sensownie.
– Sam mu przywal – warknąłem. Siedziałem, składając po omacku zdobyczny pocisk, i gorączkowo próbowałem przypomnieć sobie, jak rozładować raz załadowaną armatę. Automat zrobił swoje i kiedy wyskakiwałem z wieży, wprowadził do lufy następny nabój. Tyle że odłamkowy.
– Nie mogę. Jak wychylę nos zza tej wydmy… My nie jesteśmy w martwym polu.
Widzisz, jak stoi?
Prawda. Przód wozu wyraźnie górował nad tyłem.
– Mam odłamkowe. – Właściwie to nie kłamałem: uświadomiłem sobie, że nikt mi nigdy nie pokazał, jak wyciągnąć z lufy raz włożony nabój. To znaczy: tą stroną. Bez strzelania. – Wkurzę go tylko. Odda i po nas.
– Adam, kurwa, jakby mógł, to już by was rąbnął!
– Niekoniecznie. Boi się, że nie zdąży przeładować i wy go załatwicie. Albo nas nie widzi.
– To chociaż zajmij się piechotą! Bo nam rozwalą ciężarówkę! Rusz dupę, do cholery!
No tak. Piechota. Zbyt szumne słowo jak na dwóch czy trzech pancerniaków-rozbitków, ale wyglądało na to, że ci rozbitkowie mieli coś więcej niż pistolety, a to już stwarzało problem.
Nasz star załadowany był amunicją. Trafienie w silnik czy zbiornik paliwa też zresztą załatwiało sprawę miliona dolarów. Powinniśmy uciszyć tych paru uciekinierów, nim zrobią z nas nędzarzy.
Tyle że akurat przestali strzelać. Może odpełzali jak najdalej, może przejrzeli na oczy i zrozumieli, jak nędzną bronią jest karabin, gdy przeciwnika chroni pancerz.
A jeśli nie? Jeśli choć jeden czołgał się w tej chwili do miejsca, skąd wpakuje ostatni nabój w czułe miejsce stara? Byli twardzi, służyli w Legii.
– Wi… widzę go!
Nie od razu połączyłem głos z osobą. Nawet nie z winy zadyszki. Po prostu Młody nie kojarzył mi się ani z radiem, ani z entuzjazmem. A właśnie coś zbliżonego do entuzjazmu dominowało w jego rwanym zmęczeniem meldunku.
– Wóz? – To już Szamocki. Też radośnie podniecony, choć dużo bardziej ostrożny.
– No. Od… biór. Mam strzelać? Odbiór.
Z radiem trochę się pogubił. Może dlatego Czarek zwlekał z odpowiedzią.
Przypomniałem sobie, że chłopak pognał w lewo. Szybko, więc z minimalnym zapasem głowic.
Ale chyba nie to było ważne. Ważne, że po lewej AMX miał rozwalony rakietą zad i że to właśnie tył znajdował się bliżej ziemi. Czyli tam, na zachodzie, nie będzie martwego pola, dzięki któremu po pierwszym nieudanym odpaleniu celowniczy RPG spokojnie załaduje granatnik i spróbuje ponownie. No i już raz dostali w przedział napędowy. To kupa żelastwa, oddzielona pancerną ścianką od pomieszczenia załogi. Nawet celny strzał nie musiał załatwić Francuzów.
Młody mógł nie mieć okazji poprawiania.
– Daleko jesteś? Odbiór.
– No… z czterysta. Może… ciut mniej.
Coś się poruszyło w dole, w okolicach fotela dowódcy. Coś jasnego. Kaśka? Zdałem sobie sprawę, że nadal nie słyszę naszego silnika.
– Dużo. – W głosie Szamockiego wyczułem rozterkę. – Dasz radę podejść bliżej?
RPG-7 strzela na pięćset. Tak mówi instrukcja: skuteczność do nieruchomego celu – pięćset metrów. Co pewnie oznacza, że trochę częściej się trafia, niż chybia. Na strzelnicy. W dzień. Mając praktykę. Tu mieliśmy noc, zdyszanego żółtodzioba i realną walkę.
– Znaczy się… no nie.
Pomyślałem o przytrzymywanym udami naboju. Gdybym zapytał, powiedzieliby mi, jak przeładować działo. Mógłbym rozwalić AMX-a. Młody by przeżył.
Tylko że potem przeszukaliby bewupa i zabrali pozostałe trzy pociski. Asy w rękawie.
Najlepszą z moich polis.
Poczułem uścisk palców na kolanie. Kaśka wcisnęła się do wieży, przytuliła do mnie. Tak naprawdę po prostu zajęła jedyne wolne miejsce, ale wolałem widzieć to po swojemu.
– Nie strzelaj, Młody! – zawołała. – Dość zabijania!
Cholera. Jedną ręką opasała mi kark, ale kciukiem drugiej odnalazła przełącznik radmora.
Zwolniła kanał, gdy tylko przestała mówić, dłoni jednak nie cofnęła.
– Zamknij się, głupia kurwo!
No proszę: znalazła się Patrycja.
– Nie mieszaj się – warknął Szamocki. Nie byłem pewien, na którą warczy. – Młody, dasz radę. Spokojnie, wesprzemy cię. Jak nie trafisz, zajmiemy żabojadów. Zdążysz załadować i poprawić. Zrobisz to?
Też miał wątpliwości. Czyli moje były uzasadnione.
– Jeszcze nie popełniłeś przestępstwa! – Myślałem, że Kaśka skończyła, no i nie dopilnowałem przełącznika: znów się do niego dorwała. – Nie rób tego! Dostaniesz dożywocie, jeśli kogoś zabijesz! To już koniec, nie widzisz? Powiadomili dowództwo! Zaraz będą tu inni!
Będzie śledztwo, zbadają każdy szczegół, każdą łuskę i odcisk palca! Międzynarodowa afera się z tego zrobiła, nie ma cudów, żeby coś…
Oprzytomniałem w końcu, ścisnąłem w dłoni jej palce, odsunąłem od nadajnika. Nie próbowała się szarpać.
– Już nie żyjesz, suko!!! – Patrycja była przeszkolonym żołnierzem i najwyraźniej nauczyli ją, że kiedy jeden mówi, drugi powinien słuchać i czekać na swą kolej. Wydarła się dopiero teraz. – Nie żyjesz, słyszysz?!!
Zwolniła kanał. Brawo. Wściekłość nie zaślepiła jej. Wiedziała, że są sprawy ważniejsze.
Pomogła mi podjąć decyzję. Asy w rękawie zrobiły się dużo bardziej potrzebne.
– Zabierz jej radio, Adam, bo naprawdę… – Szamocki był raczej spięty niż zły. – Młody, posłuchaj: nie będzie żadnych innych. Jesteśmy za daleko. Mają takie same radiostacje jak my, kupiliśmy licencję właśnie u francuskiego Thomsona. Jedziemy tędy, bo to daleko od baz.
Próbowali się łączyć, ale nie wyszło. Nikt nie wie, co się tu dzieje. Jak ich sprzątniemy… – przerwał na sekundę. – Jak ich unieruchomimy, zdążymy obrócić tam i z powrotem, nim ktoś się połapie. Pomyśl, Młody: pół miliona. W życiu nie zarobisz takiej forsy. Pół miliona.
Magiczne zaklęcie. Przez chwilę było cicho. Kaśka uwolniła dłoń i ponownie sięgnęła w stronę nadajnika. Nie próbowała być szybsza. Bez trudu ponownie oplotłem palcami jej palce.
Były chłodne i mokre od potu. I posłuszne.
– Załatwią nas, nie? – usłyszałem głos Młodego. – To lepiej… jak my ich. Nie?