To dziwne, ale od początku wiedziałem, że zdążę. Umysł nie przeliczał niczego na sekundy – aż tyle ich nie było – nie trzeba jednak bawić się w rachunki, by przebiec przed nadjeżdżającą ciężarówką. Wystarczy wyczucie, instynktowna umiejętność porównania dwóch szybkości: tego czegoś, dużego i groźnego, co pędzi, by cię zabić, i własnej.
Siedziałem na stropie wieży, wewnątrz wozu pozostały praktycznie tylko nogi od kolan w dół. Nie była to idealna pozycja, ani do jazdy, ani do zeskoku, stanowiła za to doskonały kompromis, dzięki czemu najpierw nie zleciałem na wybojach, a teraz zyskałem szansę ocalenia życia.
Granatnik precz, stopa na górę, odbicie. Wystarczy. Trzy energiczne ruchy. Gdybym miał kiedy pomyśleć o gąsienicach i kończynie, która w razie nieszczęśliwego lądowania dostaje się między koło a taśmę ze stalowych ogniw, pewnie dodałbym jakiś czwarty, ale zeskok z jadącego bewupa to nie to samo co nurkowanie pod nim i tym razem udało mi się zapomnieć, że mam ręce i nogi.
Trzy ruchy – i po kłopocie.
Nawet nie poobijałbym się za bardzo. Kaśka odruchowo wdusiła hamulec i chociaż do samego końca nie udało jej się zatrzymać wozu, prędkość znacząco spadła. Mimo wszystko BWP toczył się na spotkanie nadlatującego światełka i był to jeszcze jeden argument za skokiem: kiedy w końcu zetkną się, będę spory kawałek z tyłu.
Nic, tylko skakać.
Nie poruszyłem się.
Patrzyłem na Malutką i próbowałem ocenić, w które miejsce trafi. Beznadziejne. Sto pięćdziesiąt metrów na sekundę to przygnębiająco mało z punktu widzenia celowniczego, ale o wiele za dużo, by pokusić się o dokonywanie takich spekulacji. Do końca nie miałem pewności, czy los mi dopisze i umrę błyskawicznie, od trafienia w pierś lub eksplozji zgromadzonej w magazynie amunicji, czy troszeczkę później, wyrzucony słabszym wybuchem samej tylko głowicy, z przerobionymi na papkę płucami i – być może – skróconymi o połowę nogami. Tak czy inaczej nie miało to być nic naprawdę długiego i bolesnego. Siedziałem więc i patrzyłem.
Ocuciło mnie dopiero smagnięcie żarem. Silnik wciąż pracował, a rakieta przemknęła blisko. Nie wiem, jak blisko, ale podejrzewam, że gdybym machał rękami, dając Studentowi znak, że to my, swoi, mógłbym pożegnać się ze sporą częścią tej prawej.
Zamiast tego rąbnąłem łokciem o pancerz. Kaśka, za późno i po prawdzie bez sensu, wykonała gwałtowny zwrot. Wóz przejechał kilkanaście metrów, po czym stanął.
Żyłem. Wszyscy żyliśmy. Szansa na koniec moich kłopotów rozpadała się właśnie na setki odłamków w rozbłysku spektakularnej eksplozji. Nawet niedaleko. Ci, którzy przyglądali się nam bez wspomagania oczu noktowizją, mogli się jeszcze przez chwilę łudzić.
Student – wiedziałem, że to on odpalił rakietę – nie łudził się. Ustawiony profilem i nieruchomy cel aż się prosił o poprawkę. Nie dlatego jednak strzelił. Gdybyśmy gnali zygzakiem, wystawiając na ogień dwukrotnie węższą sylwetkę, też pewnie by próbował szczęścia. Nic mądrzejszego nie mógł po prostu zrobić. Dystans był za duży, ale ponowne załadowanie Malutkiej na wyrzutnię to kwestia kilkudziesięciu sekund, nawet minuty.
Wypalił z armaty i oczywiście chybił. Nie wiem o ile. Nie patrzyłem w tamtą stronę.
Patrzyłem na Kaśkę.
Jej popiersie wyskoczyło z włazu jak diabeł z pudełka. I jak pudełkowy diabeł na tym poprzestało, zatrzymane nie tyle długością sprężyny, ile moim widokiem.
Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie. Sylwetkom, mówiąc precyzyjnie. Było ciemno.
– Nie…? Myślałam, że…
Zapomniała ściągnąć hełmofon. Słyszałem ją wyraźnie. W jej głosie było to samo zdziwienie, co w bezruchu ramion. Podrapanych chyba: wyskakując, zdrowo przywaliła o metal.
– Jedziemy – rzuciłem cicho.
Zanim ruszyła, zdążyłem ześliznąć się do wieży i rozpocząć obrót. Z naprowadzenia armaty na płomienie dopalających się wraków nic już nie wyszło – wjeżdżaliśmy między wydmy – ale mimo to wcisnąłem spust. Armata huknęła, odległe o sto metrów zbocze odpowiedziało echem eksplozji, znikło w chmurze pyłu.
– Ten był odłamkowy – powiedziałem, przełączając się na radio. – Nie za bardzo pamiętam, jak się rozładowuje to draństwo. Ale w ładowaniu jestem dobry. A następny będzie przeciwpancerny. Słyszysz, Student? Mamy kilka. Podpieprzyłem z ciężarówki. Jeśli się chcesz dalej w to bawić, to proszę. Tylko uprzedzam: mamy takie same zabawki.
Mógł zmienić kanał, mógł wyłączyć radio. Jego problem. Poprzednim razem poniosło nas, wszystkich. Ale mieli czas ochłonąć, przemyśleć sobie parę spraw. Jeśli wybrali wojnę, to w porządku – będzie wojna.
Przecisnąłem się z wieży do przedziału desantowego. W mdłym blasku lampek obaj ranni bardziej przypominali świeże zwłoki niż żywych ludzi. Żyli jednak. Co najmniej jeden.
Lechowski popatrzył na mnie i chyba nawet próbował coś powiedzieć.
Zawróciłem, ostrożnie dotknąłem ramienia Kaśki. Mogłem darować sobie ostrożność i wybrać to drugie, którym nie zahaczyła o krawędź włazu. Ale wówczas nie byłoby powodu robić tego delikatnie.
– Zatrzymaj! I wyłącz silnik!
Najpierw wygramoliłem się na dach bewupa. Trochę by posłuchać, uwiarygodnić sensowność rozkazu, trochę po to, by sprawdzić, czy świat, podarowany mi raz jeszcze, nie zrobił się trochę lepszy od tego sprzed kilkunastu sekund, sprzed odpalenia rakiety.
Stałem, patrzyłem na gwiazdy, nasłuchiwałem. Było cicho i przynajmniej wydawało mi się, że słyszę dobiegający z północy szmer silnika. Akurat nie wiało, a dookoła rozciągało się absolutne pustkowie. Więc może. Ale może tylko to sobie wmówiłem. 0313 czaił się przeszło kilometr od nas, Kaśkę miałem tuż obok – a nie zauważyłem, kiedy się zjawiła.
– Może nie odpalić – powiedziała bardzo cicho. – Sławek mówił, że rozrusznik… – Urwała, cofnęła się w okolice armatniej lufy. Chyba było jej zimno. Pewnie dlatego gołe łydki tak ciasno przylgnęły do metalu rozgrzanego po wystrzale. Ale powodów, dla których otuliła się ramionami, nie byłem już taki pewien. Umykające z wychłodzonego ciała ciepło zatrzymuje się identycznym gestem jak wyślizgujące się spod kontroli emocje. – Adam… Mogę o coś zapytać?
– Ty? – uśmiechnąłem się gorzko. – O wszystko. Przecież sypiamy ze sobą.
Cholera. Fatalnie zabrzmiało. A przecież wiedziałem, że za chwilę sam będę musiał coś zrobić z rękami, by nie wzięły przykładu z jej rąk i nie opasały półnagiego ciała dziewczyny. Bo do tego tu i teraz sprowadzała się jej sukienka, nawet uzupełniona majtkami i parą sandałów: do połówki ubrania.
– Masz żal? – Posłałem jej zdziwione spojrzenie, więc sprecyzowała: – No, że ci dałam.
– Słucham?!
– Czasem to… no, draństwo. Przespać się z kimś, kto… no wiesz: myli goły tyłek z pierścionkiem zaręczynowym. – Odczekała chwilę. – Z takim facetem jak ty.
Nie byłem pewien znaku zapytania na końcu. Ona też chyba nie wiedziała, czy go stawia.
Strasznie kiepsko się znaliśmy.
– Nie mam żalu. – Uśmiechnąłem się, tym razem nie gorzko, lecz smutnie. – To najlepsza rzecz, jaka mi się przytrafiła od… bo ja wiem?… dwóch lat?
– Odkąd poznałeś Ilonę? – podsunęła. Na chwilę zasznurowało mi usta. – Kurczę. Dwa lata? To już tyle?
Już? Wciąż miałem ją przed oczami, taką drobną i kruchą, stojącą przed wielkim jak szafa Przemkiem Bielewiczem, ówczesnym naczelnym „Dziennika”. Wyglądała jak mała dziewczynka z pokorą wysłuchująca ojca. Tego dnia była chyba smutna, a może po prostu zmęczona i to właśnie taki, smutny, a może zmęczony uśmiech dostał mi się za pierwszym razem.
Obraz pod powiekami, świeży jak sprzed paru godzin. Dziwne. Bo potem przyszły tysiące następnych godzin, wypełnionych goryczą, rozpaczą, złością do losu.
– Wiesz… przez pierwszy tydzień wydawała mi się najpiękniejszą szarą myszką świata.
– Myszką? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Głupie, nie? Ale widziałem ją… nie wiem… ze dwa, trzy razy. Krótko, służbowo. A ten głąb Bielewicz… Wiesz, nie nosiła obrączki. Rozwodziła się. Pierścionka żadnego też nie.
Pomyślałem… No więc dzwonię, pytam, a ten: „Ilona? Panna z dzieckiem”. Dziennikarz, kurwa; kopalnia informacji. Uznałem, że jest wolna. Sam nie wiem dlaczego, bo tego akurat nie powiedział. No i po tygodniu, tych dwóch czy trzech razach, napisałem do niej list. Właściwie to… hmmm… takie oświadczyny na piśmie.
– Żartujesz…
– Idiota, nie? Nie pamięta dobrze twarzy, a praktycznie prosi o rękę.
Zastanawiała się przez chwilę nad tym, co usłyszała.
– Chciałeś się żenić z szarą myszką?
– Kasia, ona jest… W życiu nie widziałem piękniejszej kobiety. Włączając te wszystkie ekranowe laski. W życiu. Tylko że to nie Barbie. Nie dziewczyna na wybory miss. Ma taką… inną urodę. Nie wiem: głębszą, oryginalną… Nie wiem. Nie umiem tego nazwać.
– Piękna inaczej? – podpowiedziała odrobinę kpiąco. – Mam nadzieję, że jej tego nie powiedziałeś?
– No… prawdę mówiąc…
– Powiedziałeś?!
– To znaczy… Czasem żartuję, że obiektywnie nie może być aż taka. Bo przecież wszyscy faceci by się o nią pozabijali. W Stargardzie zostałyby same baby.
– Mówisz kobiecie, że obiektywnie to z niej poczwara?! I chcesz, żeby za ciebie wyszła?!
– Też się wkurza – uśmiechnąłem się blado. – Ale tak… fajnie. Z uśmiechem. Tylko raz naprawdę… Raz w życiu ją okłamałem. Jeden jedyny. Napisałem w liście, że nie jest najładniejsza w redakcji. To znaczy: obiektywnie. Że gdybym miał obiektywnie wybierać…
Chciałem podkreślić, o ile więcej znaczy dla mnie niż dla reszty świata. Jezu, jaka była wkurwiona… Mało nie umarłem; myślałem, że to koniec, że słowem się do mnie więcej… Nie rozumiem jej, wiesz? Taka z niej szara myszka jak z mercedesa taczki. Jest inteligentna, zabawna, czarująca, łatwo nawiązuje kontakty z ludźmi… No i z tego co wiem, faceci od zawsze głupieją z jej powodu. Nie to, że na nią lecą – dosłownie głupieją. Przez myśl mi nie przeszło, że ktoś taki może powątpiewać w swoją urodę.
– Co znaczy: „głupieją”? – Chyba zmarszczyła brwi.
– No właśnie to. Jeden się dla niej rozwiódł. Drugi na złość omal nie ożenił z inną; dziewczyna już suknię ślubną kupiła… Jeszcze inny trafił na oddział zamknięty – pokręciłem palcem przy skroni. – No, chociaż to akurat nie jej wina. Choroba, przypadek; może najwyżej trochę przyspieszyła… Jeden został świadkiem Jehowy…
– Jeden się rakiecie nie ukłonił – przerwała mi cicho. Za cicho. Od razu zrozumiałem, że nie wykpię się od odpowiedzi. To nie był strzał na ślepo.
– O co ci chodzi?
– Dlaczego nie zeskoczyłeś? Mogłeś zginąć. Takie coś przeważnie trafia.
Fakt. Prawdopodobieństwo trafienia ppk – od siedemdziesięciu procent w górę. Malutka to staroć, ale w tym przypadku warunki strzału były co najmniej dobre. Student miał prawo mówić o prawdziwym pechu.
– Wszyscy mogliśmy zginąć – wzruszyłem ramionami.
– Ale nie wszyscy mogliśmy wyskoczyć. Ty byś zdążył.
– Może mam kiepski refleks.
– Adam, pieprzymy się – przypomniała spokojnie. – To u ciebie, zdaje się, oznacza szczerość.
Mówiłem jej coś takiego? Cholera.
– Jestem z tobą szczery.
– Tak? Fajnie. To może mi powiedz, dla kogo zostałeś.
Musiałem się zastanowić.
– To nie tak – westchnąłem w końcu. – Nie dla kogoś. Ze strachu. Chyba… nie wiem, za szybko to poszło… ale chyba pomyślałem, że jak nas trafią, to będę miał z głowy wszystkie problemy.
Teraz ona milczała przez chwilę.
– Czyli Ilonę – podsumowała.
– W dziewięciu dziesiątych Ilonę – przyznałem. – A może w ośmiu. Nie wiem. Trudno to w liczbach…
– Z nią też jesteś szczery? – Skinąłem głową. – Bo też się przespaliście?
Milczałem przez chwilę.
– Nawet jej nie pocałowałem.
– Co?
Za krótkie słowo, by na serio mówić o intonacji. Za ciemno, by odczytać wyraz twarzy, zwłaszcza kiedy się patrzy rozmówczyni pod nogi. Tyle że tak naprawdę patrzyłem ciut wyżej, a łydek miała trochę więcej niż Ilona – Ilona ma wszystkiego tyle ile trzeba – i mimo mroku dostrzegłem, jak nagle nieruchomieją. Przedtem lekko pocierała jedną o drugą, w ramach rozgrzewania się czy może dygotania z zimna. I nagle bęc – zastygają jak dwa wykrzykniki.
– Myślałam…
Nad językiem panowała lepiej niż nad nogami, więc poprzestała na tym jednym słowie.
– Wiesz, czym się różni Ilona Roman od strzykawki z herą? – Anemicznie pokręciła głową. – Uzależnia, nim ją weźmiesz. I daje większego kopa.
Jak przystało na faceta o marnym refleksie, dopiero teraz przypomniałem sobie o swoim partyzanckim kamuflażu. Zdjąłem kurtkę, zawahałem się, po czym nałożyłem na odsłonięte ramiona dziewczyny. Może należało po prostu podać. Po takiej deklaracji…
Nie uciekła przed moim dotykiem. No cóż: w tej sukieneczce musiało jej być naprawdę zimno.
– Dlaczego stoimy? – zapytała przygaszonym głosem.
– Lechowski. Trzeba na chwilę poluzować opaskę, bo faktycznie załatwimy mu nogę. No i musimy się zastanowić.
Zaczęła od Lechowskiego. Otworzyłem właz dachowy, nie tyle, by zerkać jej przez ramię, ile dla ułatwienia rozmowy. Najprościej byłoby zostać z nimi, w środku, ale uznałem, że bezpieczniej będzie usiąść na wieży i nasłuchiwać jednym uchem odgłosów nocy. Student nie miał granatnika i jeśli nadal planuje nas zabić, będzie musiał pofatygować się tu z całym wozem.
A o bewupie można powiedzieć niejedno, tylko nie że jest bezszelestny. Dopóki sami nie włączaliśmy silnika, uszy były najlepszym systemem bezpieczeństwa.
– Krwawi – mruknęła Kaśka po dłuższej chwili. – Trzeba będzie znów zacisnąć.
– Nie ma… sprawy. – Lechowski próbował się uśmiechnąć. – Gdzie… tamci? Chyba mi się… film urwał. Przepraszam.
Nie byłem pewien, czy dłonie Kaśki znieruchomiały na chwilę. Może i nie. Ale nie musiałem posiłkować się Kaśką.
– Nie masz za co – wzruszyłem ramionami.
– Strzelali do nas… tak? Tam… jak mi się film… Coś pamiętam. Miałem pilnować i…
Przepraszam.
– Nic się nie stało.
– Ale… mogło. Bo się… wtrąciłem. I potem nie… nie utrzymałem… w celowniku…
Przepra…
– Cicho – burknęła Kaśka. Delikatnym i stanowczym zarazem ruchem przetarła mu czoło.
Nie wiem po co: spocony na pewno nie był. Ludzie, którzy się wykrwawiają, raczej marzną. – Odpoczywaj. Nie gadaj tyle.
– Gdybym się nie… wtrącał… Student taki jest. Trochę go… znam. Nie trzeba było…
Mściwy. Jak mu ktoś… podpadnie… Dogadaliście się, a ja…
– Nie dogadaliśmy się – powiedziałem spokojnie. – To był moment: strzelili, jak tylko nadarzyła się okazja. A przedtem nie kupił ode mnie tego granatnika. Od początku chciał się nas pozbyć. Więc dobrze, że się wtrąciłeś. Bez ciebie pewnie byśmy nie wyjechali stamtąd żywi.
Miałem pomysł, jak wsiąść w jednym kawałku do wozu, ale dalej to już nie bardzo.
– No widzisz? – Kaśka uśmiechnęła się i znów pogłaskała go po głowie. Bo o to chodziło: o głaskanie, nie żadne ocieranie potu. – Zuch jesteś. Dobra robota. A teraz spróbuj zasnąć. Jak się obudzisz, będziemy w szpitalu.
Cholera, nie za dobrze to brzmiało. I te matczyne gesty… Obchodziła się z nim jak z dzieckiem. Dorosłym facetom takie zachowanie nie wróży najlepiej.
Mnie też nie wróżyło. Nie zdziwiłem się specjalnie, kiedy wygramoliła się z wozu, odeszła kilka kroków i skinęła ręką.
Położyłem RPG na stropie – lepiej dmuchać na zimne – i zeskoczyłem na ziemię. Omal nie wylądowałem na kolanach. Ostatnie kilkadziesiąt godzin dało mi się we znaki bardziej, niż myślałem. Prawdę mówiąc, chętnie zamieniłbym się z Lechowskim: dać się pogłaskać po głowie fajnej dziewczynie, usnąć i mieć to wszystko gdzieś.
– Nie dam im umrzeć – powiedziała fajna dziewczyna cicho i twardo zarazem.
– Kto mówi o umieraniu? – mruknąłem.
– Nikt – zgodziła się. – A pora zacząć. Źle z nimi.
– Chcesz, żebyśmy zasuwali pełnym gazem do mostu – domyśliłem się.
– Mostu?
Skinąłem głową na północ, skąd dobiegał całkiem wyraźny już teraz warkot. Wóz Studenta nie jechał, a co najwyżej pełzł w naszą stronę, ale bez wątpienia był bliżej. Wiatr ustał, nie łudziłem się jednak: to nie była wyłącznie kwestia doskonałej ciszy, która zapadła nad pustynią.
– Na końcu drogi.
– Nie mamy czasu na mosty – oznajmiła. – Musimy podjechać na tyle blisko, by usłyszeli nasze radio. Albo znaleźć telefon. I wezwać śmigłowiec sanitarny.
– Tak czy tak chcesz jechać szybko i do ludzi. Czyli drogą. – Zastanowiła się i kiwnęła głową. – No właśnie.
– A ty nie chcesz?
– Chcę. Problem w tym, że Student o tym wie. – Milczała, czekając na ciąg dalszy. – Zamierzałaś się zabrać z terrorystami, byle ratować chłopaków…
– To nie terroryści – zaprotestowała.
– Dobra, nieważne: partyzanci. W każdym razie ryzykowałaś. Zapamiętał to sobie. Wie, jak ci zależy. Zna się na ludziach. Z psychologii go wywalili.
– Streszczaj się. Nie mamy czasu.
– Dobra, krótko. Chce nas wykończyć. Wszystko tak się popieprzyło, że to całkiem logiczny wybór. Głównie dlatego, że nie uzgodnimy zeznań. Póki byliśmy razem, można było zmyślić wiarygodną legendę, nauczyć wszystkich i jakoś się wyłgać. Teraz już nie. Przesłuchają nas osobno i klapa. Poza tym im więcej wtajemniczonych, tym trudniej dotrzymać tajemnicy.
– Wiem, że chce nas zabić – burknęła. – Nic nowego.
– Ta Malutka to coś nowego. Przedtem mogło go ponieść. Wkurwił się; wydarłem mu dwie stówy, straszyłem spaleniem całej forsy, trzymałem pod lufą. Miał święte prawo strzelić.
Ale zdążył ochłonąć. I co? I specjalnie tu na nas czekał. Tracąc czas. – Zrobiłem pauzę. – Kasia, on też nie ma czasu. Do bazy jest dalej niż do mostu, a przecież muszą jeszcze jakoś dyskretnie się tam dostać, sklecić alibi, ukryć pieniądze… Może zresztą dlatego się na nas zaczaił. Bo wiedział, że dojedziemy pierwsi, podniesie się alarm i w bazie będzie już na nich czekał komitet powitalny.
– Nie musi wracać do bazy. Partyzanci wzięli jeńców, potem porzucili… Medali im nie dadzą, ale i pod sąd nie… Chłopcy w bazie wiedzą, że tamci brali zakładników. Mnie, więc czemu i nie innych? Terroryści lubią zakładników.
– Plan B? – uśmiechnąłem się kwaśno. – Problem w tym, że Student woli się trzymać planu A. Może zresztą nie ma wyjścia. Może ten w bazie miał hałasować całą noc, sprawiać wrażenie, że gdzieś poza barakiem broni się paru naszych. I co? Wpada generalicja z workiem medali, szuka tych twardzieli, a tu nikogo. Sami, kurwa, zakładnicy, znalezieni kilkadziesiąt kilometrów dalej i to w sprawnym bewupie.
– Nie wiesz, jaki był plan A.
– Ale wiem, że gdyby nie Szamocki, ten gnojek rąbnąłby mnie już nad kanałem. A Patrycja ciebie.
– No właśnie: Szamocki. Adam, obaj albo uratowali nam życie, albo przynajmniej próbowali. Coś im jesteśmy winni.
– I co proponujesz? – zapytałem spokojnie.
– Jechać na zachód. – Zatoczyła dłonią szeroki krąg. – Ominiemy ich.
Odczekałem cały kwadrans. Chciałem mieć pewność. Kaśka nie była w nastroju sprzyjającym wysłuchiwaniu hipotez.
– Zatrzymaj!
Przyszło jej to bez trudu: zygzakujący między wydmami i wdrapujący się na piaszczyste stoki wóz nie porusza się szybko.
– Wyjdź na chwilę.
Zdjąłem hełmofon i też wygramoliłem się z wieży. Stanęliśmy obok siebie na przednim pancerzu. Miejsca było dużo: lufa, jak przy rozstaniu ze Studentem, spoglądała do tyłu i nieco w prawo.
– Założyłeś rakietę – ni to stwierdziła, ni zapytała Kaśka. Śladów podziwu jakoś się w jej głosie nie doszukałem. A powinienem. Przy tej akurat czynności podglądałem operatora wyrzutni raptem jeden raz. No i udało mi się nie wybić zapalnikiem dziury w ściance wieży. Nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie kilkanaście minut rzucało nami jak sztormującym kutrem. Zaczynałem nawet dostrzegać u siebie pierwsze objawy choroby morskiej.
Nie skomentowałem jednak. Nie miałem pewności, czy w razie potrzeby Malutka podporządkuje się mojej woli i w ogóle opuści szynową wyrzutnię. Wskazałem dłonią nie tyle ją, ile wytyczony przez zestaw „lufa-rakieta” kierunek. Potem bez słowa podałem dziewczynie noktowizor.
Przyglądała się przez chwilę ciemnościom na północnym wschodzie. Nie byłem pewien, ale chyba z coraz wyraźniejszym odchyleniem ku północy.
– To… wiatr? – zapytała niepewnie, opuszczając lornetkę. Tak jak poprzednio, bez słowa, ująłem jej dłoń, podniosłem z powrotem na wysokość twarzy i naprowadziłem na kierunek wschodni, z lekkim odchyleniem ku południowi. Albo, mówiąc prościej, na ślady naszych gąsienic.
Potrzebowała paru sekund, ale za to obeszło się bez pytań.
– Kurz – mruknęła. – Cholera. Nie myślałam, że aż tak… Nie jedziemy szybko.
Miała rację i nawet było to widać: w miejscach, przez które BWP przetoczył się wolniej i bez problemu, unosząca się nad ziemią mgiełka pyłu była ledwie widoczna. Ale co jakiś czas gąsienice buksowały na stromych czy usypanych z luźniejszych frakcji podjazdach, względnie wyszarpywały całe łopaty ziemi, staczając się energicznie ze stoku, hamując lub wykonując skręt. I te miejsca już było widać.
– Pech – wzruszyłem ramionami. – Póki wiało, musieliby jechać po naszych śladach.
Względnie w zasięgu wzroku.
Popatrzyła ponuro na ściskaną w dłoni lornetkę.
– Też taką mają?
Skinąłem głową.
– Najnowszy model. Zahacza lekko o podczerwień, więc widać lepiej niż przez celownik.
– Odczekałem chwilę. – Chyba raz mignął mi Student.
– Widziałeś ich? To na pewno…? Może jakiś podmuch?
– Wozu nie. Trzymają się za wydmami. Są niedaleko, a my mamy granatnik. Wolą nie ryzykować. Założę się, że Student siedzi na dachu wieży i naprowadza kierowcę.
Zastanawiała się jakiś czas.
– I co teraz? – Sądząc po tonie, prochu nie wynalazła, ale też nie zdążyła popaść w zwątpienie. – Co się robi w takiej sytuacji? – Musiała znaleźć zdziwienie w moim wzroku, bo dorzuciła lekko wyzywająco: – Żołnierz jesteś.
– Włączasz radio i oddajesz się w ręce władz.
– Cholernie śmieszne. – Nie dała mi czasu na ewentualną poprawkę. – Usłyszeliby nas?
– Bez anteny? Diabli wiedzą. Im dalej na zachód, tym większa szansa. A co: chcesz spróbować? – Zawahała się. – Dobra, pogadamy później. Wsiadaj i zjeżdżajmy stąd. Student zaczyna nas wyprzedzać. A z dwojga złego wolę go mieć z tyłu. Póki jedzie, przynajmniej wiemy, gdzie jest.
Oddała mi noktowizor i zsunęła się na fotel kierowcy. Sprawdziłem, czy RPG trzyma się pewnie w sporządzonym z kawałka siatki uchwycie – trzymał się – po czym usiadłem obok niego, na brzegu włazu. Kabel łączący hełmofon z rozmównicą pozwalał na takie sztuczki. Oczy miałem wyżej, widziałem dalej, no i raczej to ja odpaliłbym w razie czego pierwszy pocisk zdolny zniszczyć pojazd pancerny. Ceną była niewygoda, możliwość wylądowania obok gąsienicy przy bardziej energicznym skręcie oraz wystawianie się na ewentualny ostrzał pociskami mniejszego kalibru. – Adam, musimy z nimi pogadać – usłyszałem w słuchawkach niepewny głos Kaśki. – Spróbuj jeszcze raz. Proszę cię.