Nie pocałowała mnie, ale leżałem pod nią naprawdę długo. Oboje zafundowaliśmy potencjalnym podglądaczom wystarczająco dużo uścisków i wycieczek dłoni po ciele partnera, by rozbić w drobny mak każde podejrzenie, które nie zahaczało o chorobliwe. Potem podnieśliśmy się, ona usiadła na krawędzi wykopu i zaczęła wykręcać figi, a ja poszedłem zbierać rozsianą wzdłuż kanału garderobę. Za nasypem zmieniłem mokre slipy na spodnie.
Wracając, milczeliśmy. Pierwsze słowa skierowałem do wartownika, kręcącego się przy północnym szańcu z worków.
– Ktoś wychodził czy mi się zdawało?
Zawahał się, ale nie próbował kręcić.
– A tak… Student. Umyć się. Ale mówiłem, że poszliście… znaczy, że plaża zajęta. Chyba nie przeszkadzał?
Starał się o obojętny ton. Trochę za bardzo jak na kogoś, kto brał za dobrą monetę wersję o niewinnej kąpieli dwojga osób, przypadkiem różniących się płcią.
– Nie.
Mogłem minąć posterunek bez słowa. Nasz cichy kibic wziął to chyba pod uwagę: przejście w zasiekach wyglądało tak, jak je zostawiłem. Z drugiej strony – trudno było oczekiwać, że Student zamknie je, skoro poinformowano go, że na zewnątrz są ludzie. Mógł zostawić wyraźnie węższy lub szerszy prześwit, ale byłoby to z kolei równoznaczne z poinformowaniem nas, że mogliśmy zostać przyłapani na czymś, co większość populacji woli robić sam na sam.
– To jego się… obawiasz? – zapytała cicho Kaśka.
– Nie wiem.
Nie usatysfakcjonowałem jej, ale nie drążyła tematu. Z ciemności wyłonił się nasz znajomy wartownik.
– Zamknę – machnął kombinerkami. – Porucznik kazał na amen. Dzwonili ze sztabu.
Jeden kaszaniarz zwiał. Wyjazdy dalej wstrzymane, a nam kazali uważać.
Zostawiliśmy go z zasiekami i ruszyliśmy ku barakom.
– Kaszaniarz? – Nie znała tego słowa.
– No wiesz: owijają się trotylem, jak ci handlarze z Zakazanych piosenek wędlinami. I robią niezłą kaszanę, jeśli któremuś uda się podejść. Szlag by to…
– Miałeś plany na weekend?
Nie od razu odpowiedziałem. Musiałem zastanowić się, co zmienia wprowadzony w składnicy stan oblężenia.
– Nadal mam – mruknąłem po chwili. – Muszę cię stąd wyekspediować.
– Aha – kiwnęła głową. – Prosta sprawa. Znaczek na czoło i lekki kopniak w tyłek.
Zatrzymałem się, jakbym sam zainkasował kopniaka.
– O co ci chodzi?
– Mnie o co chodzi? – Była raczej rozgoryczona niż zła. – To niby ja zachowuję się dziwnie?
– Przecież cię przeprosiłem.
– I to wszystko załatwia? – Nabrała pełne płuca powietrza, wypuściła. Razem z nadwyżką targających nią emocji. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał już spokojnie. – Wypiliśmy trochę, więc po prostu… No, jeżeli chcesz, byśmy zapomnieli o tym tam – wskazała most – to nie ma sprawy. Też nie zachowałam się mądrze.
Powinienem zaprzeczyć, bo nie miała racji. Brakowało mi jednak odwagi, by wdawać się w dyskusję. Może dobrze się stało. Kiedy weszliśmy między baraki, udowodniła, że rozwaga nie jest bynajmniej jej nieodłączną cechą.
– Spacerek pod gwiazdami?
Zakląłem w duchu. Patrycja. Wracała z rządka szaletów między barakami numer 2 i 3.
Była to najbardziej uczęszczana z tras, ale tak czy owak mieliśmy pecha.
Nie zdążyłem wymyślić odpowiedzi. Kaśka uczyniła to za mnie, bez słów wprawdzie, lecz właśnie dlatego perfidnie – rozchylając trzy z pięciu palców prawej ręki. Podobnie jak ja, zaciskała w niej mokre majtki. Były zszyte z delikatnej tkaniny, ale bioder natura jej nie poskąpiła i kiedy materiał rozwinął się, nagle zrobiło się go dużo.
Latarnie świeciły nadal, więc bez trudu dostrzegłem, jak wyzywający uśmieszek zastyga
Patrycji na ustach. Gdyby dostała po twarzy tą mokrą bawełną, efekt byłby zbliżony.
Stałem jak sparaliżowany. Wiedziałem, co teraz nastąpi.
– Widzę – wycedziła – że już nie potrzebujesz zniżki.
Obeszła nas łukiem i znikła w drzwiach stołówki.
Dość długo udawało mi się omijać Kaśkę spojrzeniem. Wykorzystała to i kiedy ponownie skrzyżowaliśmy wzrok, stała już pod sznurem do suszenia bielizny.
– Można? – trąciła przytrzymujący linkę słup.
– Dać się przywiązać i wychłostać? Jasne.
Byłem zły i było to słychać. Wzruszyła ramionami, ciut wyzywająco, ale też jak ktoś, kto nie wie, w czym zawinił.
– No co? Pytała, to odpowiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć, że to twoja narzeczona.
– Ona nie jest moją narzeczoną – rzuciłem przez zęby.
– Żoną? – posłała mi kpiący uśmieszek. Ruszyłem w jej stronę. – No to dziewczyną. Coś was wyraźnie łączy. Nie ma zazdrości bez… – poszerzyła uśmiech – łączności.
Zatrzymałem się przed nią i korzystając z faktu, że zupełnie nie tego oczekiwała, wyjąłem nieszczęsny skrawek bawełny z jej ręki. Jednym machnięciem ulokowałem go na sznurze. Obok, już porządnie, powiesiłem własne spodenki. Miło było popatrzeć na jej głupią minę.
– Chodź, żmijo. Dość narozrabiałaś.
Dopiero skręcając za narożnik, obejrzała się za siebie.
– Na pewno możemy? Dziwnie tu u was, ale to jednak jakby koszary. Bruszczak nie…?
– Nie zdąży zobaczyć. – Profilaktycznie złapałem ją za nadgarstek. – Twoich przynajmniej. Nie ma cudów, by na trzydziestu chłopa nie znalazł się jakiś fetyszysta. A jak nie fetyszysta, to Patrycja się nimi zajmie. Będziesz miała fantazyjną, frędzlastą przepaskę na biodra.
Szarpnęła się. Symbolicznie. I tylko raz. Cóż, figi nie były chyba z ekskluzywnego butiku.
Otworzyłem drzwi, ale nie pozwoliłem jej jeszcze wejść. Zamiast tego ująłem drugi nadgarstek i przyciągnąłem ją bliżej. Widziałem, jak twarz jej tężeje, kryjąc niepewność pod maską beztroski.
– Posłuchaj – szepnąłem. – Nie wiem, czy to niezbędne, ale nie chcę ryzykować.
Wychodzi na to, że jeszcze trochę tu pobędziesz. Więc niech wygląda tak, jakbyśmy byli parą.
– To znaczy? – Też ledwie było ją słychać.
– Jeśli ktoś zapyta, od dawna mamy dyskretny romans. Nie bój się, tu nie służy nikt ze Stargardu. Mała szansa, by twój mąż nasłuchał się potem plotek.
– Miłe, że pomyślałeś.
Sarkazm? Na pewno, ale miałem niejasne odczucie, że ostrze było wymierzone nie tylko we mnie.
– I śpisz tutaj – wskazałem wejście do swej kwatery.
– Nie u Patrycji? Naprawdę miły jesteś. Zaczynam się cieszyć, że się nie ożeniłeś. – Pauza.
– Albo zdążyłeś rozwieść.
Dziwnie rozłożyła akcenty w ostatnim zdaniu. Za to mogła się upierać, że znaku zapytania tam nie było.
– Nie nadążam za tobą – wyznałem. – Jak chcesz, możemy pogadać. Ale widziałaś te ściany z worków. Stajesz po drugiej stronie i słyszysz każde słowo.
– Ktoś może podsłuchiwać? – Z jej miny wynikało, że stara się być uprzejma i mi wierzyć.
– Dlaczego?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała – mruknąłem trochę wbrew sobie. Większa część kłopotu z Kaśką polegała na tym, że właśnie bardzo chciałem, by się dowiedziała. A dokładniej: powiedziała mi, co o tym myśli. – Pamiętaj: para. Nie Romeo i Julia, ale ma wyglądać, że nam na sobie zależy.
– Jak bardzo? Mam się huśtać na łóżku i jęczeć?
Kusiło mnie, by potwierdzić. Ale wstawiła się nie gorzej ode mnie i mogła naprawdę to zrobić.
– Wspomnij, że jesteś zmęczona, głowa cię boli albo coś tam… No wiesz, takie wasze:
„Nie dziś, kochanie”.
– Żaden problem. Lecę z nóg. Wczoraj noc w pociągu, dziś na Okęciu i w samolocie, wrażeń od cholery… Nie zdziw się, jak nagle zwalę ci się pod nogi i zasnę. A ty mnie jeszcze upijasz.
Jako obserwator byłem do dupy: musiała mi to podać na tacy, bym w końcu zauważył, jak marnie wygląda. Może to dlatego, że taka właśnie, ospała, ze spowolnionymi ruchami i przytępionym żądłem ironii odpowiadała mi najbardziej.
– Przyleciałaś dzisiaj i tak z marszu do nas?
– Mówiłam: minimum kosztów. Szefowa dała mi szansę, ale forsę już nie bardzo.
– To znaczy, że jesteście nasi, polscy. Z krwi, kości i charakteru. „Jakoś to będzie” wiecznie żywe. Ale szczoteczkę masz? – przeszedłem do konkretów.
– Do zębów? – upewniła się. – Do całowania?
– Kaśka… – zacząłem ostrzegawczym tonem. Zrobiła skruszoną minkę. – Pytam, bo nie wiem, czy szukać ci wody.
– A ty zębów nie myjesz?
– Patrycja nie wymaga, rozdaje miętusy – odciąłem się. I dokończyłem poważniej: – To może potrwać, a ty jak usiądziesz, to mi zaśniesz.
– Byłam harcerką. Nikt mi nie podprowadził proporca.
Przyjąłem jej słowa za dobrą monetę, pokazałem, by weszła, a sam poszedłem szukać wody. Kiedy przekraczałem drogę – a dokładniej: szerokie na pięćdziesiąt metrów, rozjeżdżone kołami klepisko – moją uwagę zwrócił ruch przy bramie. Ktoś szedł od strony budynków ku szlabanowi i właśnie kierunek, nie sam ruch, kazał mi stanąć i popatrzyć. Nie zyskałem wiele: oświetlenie już tam nie sięgało. Uznałem, że to któryś z wartowników.
Zapomniałem o spacerowiczu i wkroczyłem do stołówki. Znalazłem kucharza i nakłoniłem go do oddania mi jednej z chłodzących się butelek. Nie zależało mi na schłodzonej, ale tylko taką miał pod ręką – po wodę gorszą, ciepłą, musiałby iść do magazynu. Wziąłem, co dał, i wróciłem do siebie.
Nie zdziwiłem się, widząc Kaśkę śpiącą przy stole. Niespodzianką był widok stojących obok literatki i butelki. Pewności nie miałem, ale chyba nie w takim stanie zostawiliśmy barek.
Usiadłem naprzeciwko. Myślałem, że się zbudzi. Ale nie. Mogłem gapić się bezkarnie na wszystko, co przytulony do stołu człowiek ma do zaprezentowania światu.
Nie było tego za dużo, bo nie miałem aż tyle odwagi, by obchodzić ją i oglądać z różnych stron. Kawałek ucha. Czarne kosmyki wilgotnych włosów, przyklejone do skroni. Grzywka, gęsta i ciężka, odchylona na bok siłą grawitacji i pozwalająca dostrzec, że skryte zwykle pod nią czoło jest i wysokie, i doskonale ukształtowane, godne tego, by je z dumą odsłaniać. Brwi, dość gęste, ale niebudzące skojarzeń z męskimi. Fajne, lekko załamane i lekko niesymetryczne. Długie cienie pod markizą rzęs. Wyraźnie zarysowana kość policzkowa. Kącik ust. Dłonie o szczupłych palcach i paznokciach akurat na tyle długich, by nabrały owalnego kształtu. Nie pomalowała ich.
A palców nie ozdobiła biżuterią.
Już wcześniej zauważyłem brak obrączki. Ale to niczego nie dowodziło. Pierwsza zasada turkmeńskiego BHP: nie świeć tubylcom w oczy niczym, co łatwo spieniężyć. Poza tym nie wszyscy małżonkowie noszą na co dzień obrączki. Ilona nie nosiła – na początku w ogóle niczego, nawet pierścionka. To dlatego tak wpadłem. Bo nie było ostrzeżenia i za dużo zdążyłem sobie wymarzyć, nim dowiedziałem się, że powinna nosić.
– Nie śpię – wymamrotała Kaśka, prostując się gwałtownie. – Tylko tak… Co się tak skradasz?
Udało mi się uciec spojrzeniem od jej palców.
– Nie skradam się. Myślę, jak cię przenieść na łóżko.
– Dźwigiem – rzuciła odruchowo. – Widziałam, że macie.
Fakt, mieliśmy.
– Nie jesteś wcale gruba.
– Pewnie – mruknęła, starając się zachować pogodny wyraz twarzy. – Kryśka z waszej klasy, ta to była gruba. Ja tylko za dużo ważę.
Nalałem sobie, choć i bez tego miałem mętlik pod czaszką, a literatka chyba nie była moja. Wypiłem, popiłem zimną wodą i sam sobie udowodniłem, że alkohol ogłupia.
– Dlaczego nie nosisz obrączki?
Jakoś nie zdzieliła mnie niczym ciężkim.
– A ty?
– Żadna mnie nie chciała. – Odruchowo schowałem się za tarczą żartobliwego uśmiechu.
– No to masz odpowiedź.
Może i miałem. Ale z winy alkoholu marnie kojarzyłem.
– Przecież wyszłaś za mąż.
– Nawet w kościele. Wiesz: „póki śmierć nie rozłączy”.
– Umarł? – Nadal nie błyszczałem intelektem.
– Optymista – uśmiechnęła się półgębkiem. – Gorzej: puścił mnie w trąbę. Ruda prawniczka.
– Zostawił cię dla rudej prawniczki? Za debila wyszłaś?
Udała mi się nie lada sztuka: rozbawiłem ją.
– Zdrowie starych kumpli – uniosła literatkę. – Na was zawsze można liczyć.
Skrzywiło ją okropnie. Szybko podsunąłem mineralną.
– A propos – posłała mi rozmazane alkoholem spojrzenie. – To coś zmienia między nami?
– To?
– Rozwód – wyjaśniła. Sięgnęła nad kark, zaczęła ściągać gumkę z włosów zebranych w koński ogon. – Jako rozwódka nadal cię podniecam czy posuwasz tylko te z obrączką?
Musiałem mieć wyjątkowo nieszczęśliwą minę, bo dała spokój włosom, położyła konspiracyjnie palec na ustach, a drugim wskazała przepierzenie z worków. Miała figlarną minę psotnej dziewczynki, ale nie byłem pewien, czy tylko tyle dało się znaleźć w jej oczach.
– Aha – powiedziałem powoli. – No cóż, jeśli o mnie chodzi… Nic się nie zmieniło… od tamtej pory.
No proszę: niby pijany, a jakie zręczne sformułowanie. „Przecież wiesz, że ślinię się na twój widok” – usłyszy potencjalny szpieg. „Przecież wiesz, że byliśmy tylko kolegami” – usłyszy Kaśka znów Sosnowska. Szkoda, cholera, że ja sam nie potrafiłem niczego usłyszeć jednoznacznie.
– Tamta pora? – uniosła brwi. – Chodzi ci o spotkanie z wózkiem czy o tę upojną noc na weselu Bożeny?
– No… wiesz.
– O noc – skorzystała ze swobody wyboru. – Ale nie wiem, czy pamiętasz, jak się wtedy zachowałeś.
– Ja? Niby jak?
– Wyszliśmy na ławkę, gadaliśmy. Położyłam się, a ty trzymałeś moją głowę na kolanach.
Pamiętasz?
Wtedy też byłem wstawiony. Ale pamiętałem – aż za dobrze. Po latach wierzyłem już, że bycie poduszką na parkowej ławce przed Domem Kultury Kolejarza, w letnią noc, przez jeden zaledwie płot z zacisznymi ogródkami działkowymi, gdzie bylibyśmy tylko my, gwiazdy i zapach kwiatów – że to nic nie znaczyło. Że niczego nie zaprzepaściłem. Ot, dwoje podpitych znajomych łapie oddech w przerwie między tańcami, które nawet nie były wspólne. Lżej mi się z tym żyło. Nie zapomniałem jednak. I prawie się cieszyłem, kiedy na miejsce ogródków wpakował się Statoil ze swoją stacją. A teraz ta sadystka grzebie mi w zagojonej ranie.
– Nic nie zrobiłeś, a ja leżałam i myślałam: kiwnij palcem, a obrócę się na brzuch.
Nie umiałem choćby zerkać jej w oczy. Była inteligentna, potrafiła dopisać scenariusz do powierzonej sobie roli. Oto próbka wszechstronnych talentów dramatycznych. Ja taki dobry nie byłem i potrzebowałem czasu, by uporać się z szokiem. Nie wiedziałem, ile prawdy jest w tym, co powiedziała, ale od szoku i tak mnie to nie uchroniło.
Prawda czy nie, zapamiętała tę chwilę dokładnie tak jak ja: jako okazję, z której nie skorzystaliśmy.
Jezu…
Wstałem, wyjąłem pastę i zacząłem chodzić po pokoju, myjąc zęby. Czułem się podle, choć świadomość tego, że jestem pijany, znieczulała całkiem dobrze.
– Niczego od ciebie nie wymagam. – Tę kwestię wygłosiła jak na pokazie sztuki aktorskiej, niby w ramach intymnej rozmowy, lecz zarazem tak, że słyszałby ją cały duży teatr.
Albo facet oddzielony grubą warstwą worków, skrzyń z amunicją i co tam jeszcze w magazynie było. – Nie mamy po naście lat. Stać nas na trochę szczerości i racjonalizm, nie?
Potrząsnęła głową, na chwilę zmieniając włosy w wirującą wokół twarzy kurtynę. I nagle stała się kimś innym. To ta druga, niby taka sama, a jednak odmienna, zastępowała podkoszulek długą do pół uda koszulą, odwrócona plecami do mnie, niepróbująca niczego przyspieszać i z premedytacją demonstrująca łopatki, których nie przecinał pasek stanika. To ona sięgała pod brzegi kusego stroju, odpinała guzik i pozwalała opadać szortom, choć oboje wiedzieliśmy, że niczego poza szortami już tam, w dole, nie ma. Ona zakładała nogę na nogę, siadając twarzą do mnie i szczotkując zęby. Ta nowa, inna. Nieukazująca niczego, czego nie zdążyłem zobaczyć u Kaśki-koleżanki, lecz każdym ruchem podkreślająca swą cielesność. Prowokująca. Atrakcyjna.
Nierealna jak senna zjawa, choć zarazem przytłaczająco prawdziwa.
Bez ceregieli wypluła na ziemię wodę z pianą.
– Wyrosłam z wieku, kiedy penisa myli się z pierścionkiem zaręczynowym – powiedziała.
– Nie oczekuję deklaracji. Jeśli chcesz, możemy się pokochać. Bez zobowiązań. Ot tak, dla frajdy. Nie bój się – błysnęła zębami – tu nie służy nikt ze Stargardu. Mała szansa, by twoja Ilona nasłuchała się potem plotek.
Była jedna rola, którą odegrałbym równie dobrze jak ona swoją: Otella. W tym kawałku z duszeniem.
– Padasz z nóg – przypomniałem.
– Fakt. – Albo mi się zdawało, albo przygasła. – Wiele pożytku dziś ze mnie nie będzie.
Ale… może chociaż położymy się razem? – Wskazała zawalone swym dobytkiem łóżko Grzywacza. – Nie mam siły tego sprzątać.
Oddałbym pół życia za prawo zajrzenia w jej myśli.
– Nie żartuj. – Podarowałem sobie odrobinę satysfakcji, przetrzymując ją przez chwilę w niepewności, co ów apel oznacza. – Jasne, że śpimy razem. Przecież wiesz, że cię…
Udało mi się ładnie zawiesić głos.
– Fajnie – uśmiechnęła się blado. – No to… spać, spać, spać. Aha – przypomniała sobie, zrzucając tenisówki. – Jakby co… Źle policzyłam. Mój kalendarzyk mówi jednak: tak. To dobranoc.
Nie musiałem wychodzić, mój pęcherz wytrzymałby do rana. Ale wyjście oznaczało zwłokę, a tej bardzo potrzebowałem. Poważnej decyzji nie podejmuje się w minutę.
Wyprawa do plastikowej sławojki zajęła mi pięć razy tyle. To też mało, jeśli ktoś zamierza przestawić zwrotnicę swego losu, ale prawie dość, by wmówić sobie, że nie ma mowy o sięganiu po wajchę.
Jeśli mówiła do nas obu – nie tylko tego za ścianą – to mieliśmy się po prostu trochę pokotłować w łóżku. Bez zobowiązań. Miliony Polaków robiły coś takiego, robią i robić będą.
Jeżeli jedynie grała rolę, bawiąc się moim kosztem… Cóż, czekała mnie odrobina upokorzenia.
Przy znieczuleniu wódką nie powinno mocno boleć.
No to w czym problem?
Tu, na zewnątrz, go nie było. Po raz pierwszy słuchałem z przyjemnością dobiegającego ze stołówki łomotu. Muzyka budowała dyskotekowy klimat: odrealniony świat, dużo ogłupiacza we krwi i szybki seks w jakimś kącie; chwila rozkoszy w ramionach kogoś prawie albo i całkiem obcego.
Nasze majtki wisiały zgodnie obok siebie. Tak po prostu. Rano Bruszczak każe je pewnie usunąć, ale i on nie dozna szoku, widząc coś takiego pośrodku koszar. Bo nie ma jeszcze trzydziestki i jest już produktem nowego, bardziej wyluzowanego, bliższego naturze świata.
Przez chwilę też taki byłem. Zamknąłem za sobą drzwi naszego pokoju i nie gasząc lampki, wpatrzony w plecy leżącej twarzą do ściany dziewczyny, rozebrałem się do naga. Z mroku nad workową ścianą mogły przyglądać mi się czyjeś uważne oczy i to tłumaczyło prawie wszystko – tyle że akurat wtedy nie pamiętałem o tym. Obecność kogoś trzeciego, sama myśl o tym, podziałałaby na mnie jak gwóźdź na dętkę. A przecież wślizgując się pod koc, nie miałem w sobie niczego ze sflaczałej dętki. Byłem aż sztywny ze zdenerwowania, jednak wówczas jeszcze owa sztywność przenosiła się z duszy także na ciało – na ten najważniejszy jego fragment.
Nie wiem, czy chciałem tak od razu, z marszu, jej dotykać. Decyzję podjęło za mnie wojskowe łóżko. Miało więcej wspólnego z hamakiem niż tapczanem i nim się zastanowiłem, grawitacja wybrała za mnie.
Leżała z lekko podkulonymi nogami i jej stopy zostały z tyłu. Były chłodne, a trafiłem na nie goleniami, więc w zasadzie ów chłód i nieznaczna szorstkość pięt powinny być pierwszymi, najmocniejszymi doznaniami. Ale pozycja zbliżona do embrionalnej oznacza też wyeksponowane pośladki i to z nimi się przede wszystkim zetknąłem. Kładłem się jak ona, na boku – więc wiadomo czym.
Króciutka koszula nie zdążyła się podwinąć i między nami pozostał milimetr bawełny.
Jeśli brać poprawkę na zapadający się materac, to nie zrobiłem jeszcze niczego jednoznacznego.
Nie było powodów do paniki. I w zasadzie nie spanikowałem. Jeszcze nie wtedy.
Po prostu zastygłem w oczekiwaniu na jej reakcję. Kiedy się kładłem, dopuszczałem, że mogła zasnąć: była i zmęczona, i pijana. Teraz jednak na dnie żołądka niczym kamień legła mi pewność, że nie śpi. Że w pełni świadoma tego, co się dzieje, leży nieruchomo i…
Wystarczyło zapytać. Albo dotknąć jej ramienia. Wsłuchiwanie się w rytm oddechu było najgłupszym ze sposobów, tak żałosnym, że świadomość tego stanowiła połowę przyczyn mojej klęski. Już lepiej byłoby pójść za ciosem, zadrzeć jej koszulę i wejść w nią bez pytania o zgodę.
Najwyżej dostałbym w pysk. Tyle że nawet wówczas, mając w głowie kompletną sieczkę, rozumiałem, że to nierealne. Jeśli nie spała, musiała poczuć, w jakim jestem stanie, a kobieta, o której pośladki oprze się nabrzmiały z pożądania członek, ma praktycznie tylko dwa wyjścia: powiedzieć „tak” albo powiedzieć „nie”. Słowem. Ruchem bioder. Pomrukiem lub westchnieniem. Naciskiem stopy na stopę. Czymkolwiek.
Nie pomyślałem, że może też nie zrobić niczego, i ten brak wyobraźni przechylił szalę.
Okazał się gwoździem na moją nie dość odporną dętkę. Chciałem tego jak mało czego w życiu, a ona nie zareagowała w porę i wystarczyło parę sekund, bym pozostał za jej nieruchomymi biodrami z żałosnym wspomnieniem męskiej gotowości.
Gdyby jakiś turkmeński partyzant wpakował w tej chwili granat w okno, pobłogosławiłbym go, umierając. Ale nie miałem szczęścia i męczyłem się jeszcze kilka minut, nim wola ucieczki i alkohol wzięły górę, przynosząc łaskę snu.