Rozdział 38

Pod koniec komar ważył tyle co haubica. Parę metrów więcej, a dałbym sobie spokój, wstał i pomaszerował. Inna sprawa, że z chodzeniem też miałem problemy: kiedy dotarłem nad kanał, po paru pierwszych krokach wylądowałem na czworakach. Organizm najwyraźniej się dostosował.

Zafundowałem sobie krótki odpoczynek. Żeby nie tracić czasu zupełnie bez pożytku, na przemian chłeptałem wodę z kanału – żaden Żywiec się nie umywa – i darłem komputerowy wydruk obciętej głowy. Próbowałem razem z kopertą, ale za ciężko szło, więc kopercie się upiekło.

Jak wszystko spieprzę – wszystko, a więc i szansę na elegancką śmierć – zostanie mi pamiątka po Kaśce.

W końcu jakoś się pozbierałem. Brzeg kanału był suchy, ale za stromy dla takiego jak ja zdechlaka, po kilkunastu metrach spasowałem więc i wszedłem do wody. Kanał to nie rzeka, zaraz po wykopaniu dno ma z reguły płaskie, ale ten na szczęście wykopano byle jak albo może nie uwzględniono osypywania się skarp i burz piaskowych. Na granicy wody i lądu było więc płycej. Zyskałem możliwość poruszania się po względnie równym podłożu kosztem zamoczenia nóg i tylko nóg. Dzięki temu mniej bolało, woda stawiała mniejszy opór, no i nie robiłem aż takiego hałasu.

Ruszyłem na północ, w stronę bazy i dalej mostu. Już po kilkunastu metrach byłem równie zmrożony z dołu, co zlany potem u góry. Po kilkunastu następnych podjąłem próbę marszu wzdłuż skarpy. Była udana o tyle, że kiedy buty zjechały nagle w dół w tempie Małyszowych nart, wylądowałem tyłkiem w błocie, nie głową pośrodku kanału.

Ta jedna lekcja wystarczyła. Przeprosiłem się z wodnym szlakiem. Wbrew pozorom zapewniał szybsze tempo, no i kontrolowany poziom hałasu. Waląc się ze skarpy w najmniej stosownym momencie, wywołałbym lokalne tsunami. A potem ołowiane gradobicie. Było cicho, nawet jeśli uwzględnić pomruk silnika gdzieś w oddali. Usłyszałby mnie, popatrzyłby za siebie – i po zabawie.

Jeśli tam jest. Jeśli prawidłowo oceniłem sytuację. I jeśli w ogóle musi się oglądać.

Nagle przyszło mi do głowy, że co najmniej połowę uwagi powinien poświęcać zachodniemu brzegowi. Ten nadajnik w Szóstce… Jeden przegapiony uciekinier i…

Nie. To już nie ten etap. Jeżeli postanowił sprzątnąć nierzetelnych wspólników, to pierwotne priorytety poszły w odstawkę. Nie obchodzi go, czy ktoś ściągnie kawalerię. Wkurwił się, chce zabić Patrycję i Studenta. Gdyby negocjowali, może alternatywą byłoby wydobycie od nich jakiejś zmniejszonej doli. Ale Kaśka powiedziała, że nie było żadnych rozmów. To po pierwsze. A po drugie, nadal żyłem.

Gdyby nie polował na bewupa, tylko pilnował bazy, już bym nie żył. Siedzi gdzieś tu, w korycie kanału. I pewnie nawet nie wystawia głowy powyżej korony wałów. Niby po co? Trudno przegapić warkot nadjeżdżającego wozu. Zwłaszcza kiedy się czeka tuż przy trasie przejazdu.

Szedłem najszybciej jak się da, walcząc z bólem drętwiejących od zimna stawów i przekonaniem, że hałasuję jak wieloryb na płyciźnie. Nie jest aż tak źle. I dopóki jestem daleko, mogę sobie na to pozwolić. Musiałem w to wierzyć. W bewupie dopalały się lonty. Dla pewności dwa, więc nie ma cudów, żeby 0311 przetrwał dłużej niż pięć minut. Idąc jak Winnetou, nie zdążę, i tyle. Może pod koniec. Ale jeszcze nie teraz. Nie muszę. Nie ma go tutaj.

Nie zobaczył mnie, bo nie wystawia głowy ponad obwałowania. Nie wystawia, bo to niebezpieczne, a przede wszystkim zbędne. A dobry żołnierz nie ryzykuje bez potrzeby.

Redukuje to ryzyko do minimum.

Skąd najlepiej strzelać do pojazdu pancernego?

Proste: z bliska. No i z kierunku, gdzie pancerz jest najsłabszy.

I jeszcze skąd?

Też proste: z miejsca, które najlepiej chroni i czyni najbardziej niewidocznym.

Znałem takie. Wszyscy znaliśmy.

Plaża. Nigdy nie zastanawiałem się, czemu akurat w tym miejscu zachodnia skarpa skręcała lekko w głąb lądu. Pewnie budowniczym drogi zabrakło urobku na mostowy przyczółek i wzięli go stamtąd. Może jakiś ambitny radziecki planista zamarzył sobie żeglugę po kanale i kazał przygotować mijankę? Może trafiła się soczewka piasku w gliniastym podłożu? Albo pijany operator koparki, którego trochę poniosło?

Nieważne. Ważne, że powstała jedyna w promieniu kilkuset metrów nisza mogąca wygodnie skryć człowieka przed kimś, kto spojrzał z mostu wzdłuż koryta. Kanał stanowił rozpoczęty i nigdy nieskończony półprodukt z mocno nierównymi skarpami, więc zagłębień było tu więcej, ale żadne inne nie stwarzało takiego komfortu.

Dobry żołnierz wybrałby plażę. A on był dobry.

Za dobry jak na mnie. Trzysta metrów od baraków terkot ukrytego gdzieś na wschodzie wozu zagłuszał już sporo, ale mniej więcej pięćdziesiąt metrów przed bunkrem, z którego zabrałem granatnik, porzuciłem wodny szlak i zacząłem posuwać się wzdłuż skarpy. „Posuwać się” to odpowiednie słowo: kiedy do przemieszczania się człowiek używa obu stóp, niekiedy kolana lewej nogi i niekiedy lewej dłoni, a nawet łokcia, żadne inne nie wchodzi w grę.

Nie wiem, czy robiłem znacząco mniej hałasu. Ale przynajmniej nie obwieszczałem o swym nadejściu, produkując fale na przygnębiająco nieruchomej wodzie. No i nie miałem jej w tle. Dla noktowizora żadna różnica, lecz jeśli ktoś zerka mimochodem przez ramię, trochę później wypatrzy sylwetkę mającą ziemię za plecami.

Ja go na przykład nie wypatrzyłem.

Byłem trochę za daleko, kiedy 0311 wyleciał w powietrze. Huknęło potężnie, błysnęło też, a podmuch eksplozji dotarł aż nad kanał, marszcząc taflę wody mżawką poderwanego piasku. Odruchowo zwaliłem się na brzuch.

– Adam?!

Słabiutkie brzęczenie w słuchawkach. Miałem je na uszach, a mimo to ściszyłem dźwięk do absolutnego minimum. Głupia ostrożność nieszczęśnika, który nie może zrobić nic więcej dla podniesienia swych szans.

– Adam?! Co się dzieje?!

Bała się. O mnie. O wiele bardziej niż ja o nią.

Cholera. Muszę to dobrze rozegrać. Uratować ją.

Co oznaczało, że na początek muszę przystawić jej pistolet do karku.

Leżałem, trochę bardziej nasłuchując odgłosu wystrzału gdzieś w oddali, niż wypatrując ludzkiej głowy na tle resztek mostu. Głupota. Żeby przedostać się z wieży na fotel dowódcy i strzelić Kaśce w potylicę, Patrycja potrzebowałaby więcej czasu. I dużo mniej mózgu w głowie.

Strzał – tak. Ale jeszcze nie teraz.

Póki nie jest pewna, co ze mną, nie zaryzykuje. Po pierwsze, zakładnik. Po drugie, kierowca. Potrzebowała Kaśki w obu tych rolach. Nie odważy się.

– Adam? – Też się bała, lecz był to strach z całkiem innej półki. – Żyjesz?

Powinienem powiedzieć „tak” i zabrać tę wirtualną spluwę od głowy Kaśki. Ale nie miałem odwagi.

Metal zabrzęczał o metal tak blisko, że przez chwilę podejrzewałem samego siebie. A potem przestałem oddychać.

Nie da się rozmawiać przez radio, nie oddychając.

Nie widziałem go – tak blisko siebie byliśmy. Musiałbym odrobinę obrócić głowę, oderwać policzek od ziemi – a wtedy zaskrzypiałyby kręgi szyjne, jakieś ziarnko piasku odkleiłoby się od skóry. I bum!

Usłyszy, a ja przegram. Komar leży jak Bóg nakazał, z kolbą pod łokciem, rękojeścią w dłoni i głowicą z przodu. Zdążę strzelić, a przy takim pocisku precyzyjne trafienie nie jest konieczne. Byle nie za wysoko, a będzie po Strażniku. Tylko co potem?

Nawet hollywoodzcy scenarzyści nie podali jeszcze recepty na odbijanie zakładniczki z pojazdu pancernego. W każdym razie ja nie oglądałem stosownego filmu. Jeśli teraz strzelę, to pewnie przeżyję. Patrycja będzie zbyt zdezorientowana, choćby ilością wybuchów. Raz rozdwojony komar zacznie jej się mnożyć w wyobraźni, więc raczej nie odważy się na mnie polować. W każdym razie nie wozem. A ktoś, kto nie potrzebuje wozu, nie potrzebuje też kierowcy.

No to może wypuści Kaśkę? Spasuje? Dogadamy się?

Była taka możliwość.

Nie. Nie było. Dogadują się ludzie poważni. Nie takie świry jak my. Gotów byłem umierać za Kaśkę. Mniejsza o to, że tak naprawdę więcej w tym było ucieczki przed życiem bez Ilony. Liczą się fakty. Kaśka dobrowolnie zgłosiła się na tę zakładniczkę – to też fakt. A Chudzyński oświadczył się dziwce i okradał dla niej Wojsko Polskie.

Wiara w nasz rozsądek dowodziła braku rozsądku.

Leżałem i nic nie robiłem. No, może poza tym, że znów zacząłem oddychać. Już mogłem: zrywający się do gwałtownej szarży BWP robi wystarczająco dużo hałasu.

Szybko ruszyły. To znaczy, że nadal są tam obie. Za mało czasu, by zastrzelić kierowcę, wywlec ciało i jechać samemu. A grzecznie poprosić, by wysiadł i dopiero potem…?

Nie wolno tak myśleć. Kaśka żyje. I przeżyje. Wystarczy, że niczego nie spieprzę. A nie spieprzę. Stawka nie jest taka wysoka, by z nerwów dzwoniły mi zęby i dygotały ręce. Ilona powiedziała „nigdy” i przynajmniej na razie w moim życiu skończyły się wysokie stawki. Kiedy człowiek się nie boi, łatwo o zimną krew.

Wóz był coraz bliżej. Nie musiałem wyglądać znad obwałowań, by wiedzieć. Zwalniał.

Był tylko jeden powód, dla którego ktoś, komu tak spieszno, mógł tu zwalniać. Most. A dokładniej: jego żałosna podróba marki Kulanowicz. Nie powinno się jeździć szybko i od niechcenia po czymś takim.

Jeszcze jeden argument za wyborem miejsca na zasadzkę: powolny cel to łatwy cel. Niby nie ma to znaczenia, kiedy się strzela z bliska, z karabinu, nie granatnika, a przed lufą zamiast szerokiego na ćwierć metra człowieka defiluje prawie siedmiometrowy pojazd. Ale leżący przede mną facet nie miał wbrew pozorom łatwego zadania i na pewno potrafił docenić ten atut.

Miałem nadzieję, że sobie poradzi.

Miałem nadzieję, że wiem, co robię.

Jeszcze tylko chwila. Sekundy. Nagle zdałem sobie sprawę, że jest wyraźnie jaśniej i choć to najważniejsze, czyli koryto kanału tonie w czerni, widzę przęsło prowizorycznego mostu. Ba, nawet jak gdyby pojedyncze elementy kratownicy.

Zanim upewniłem się, że to nie wyobraźnia, na tle nieba pojawił się spiczasty pysk bewupa.

Jezu… Już?!

Nie byłem gotowy. W gardle miałem wielką, lepką gulę.

Podniosłem się. Do bliższej krawędzi zagłębienia, które ochrzciliśmy plażą, było ze dwadzieścia metrów, do dalszej tylko trochę dalej. Ostry kąt. Mógłbym spudłować, gdybym nie wstał. Ale nie o to chodziło.

W ostatniej chwili zwątpiłem w prawidłowość swych kalkulacji. W taką a nie inną kolejność strzałów. Wstałem więc. Energicznie, żeby choć ruchem ściągnąć na siebie uwagę Patrycji, skoro nie mogłem okrzykami w radiu czy błyskaniem zapałek.

Jeszcze zanim ujrzałem sylwetkę wozu, wiedziałem, że wieża będzie zwrócona w lewo skos. Bardziej w kierunku resztek płonącego bewupa niż baraków. Z 0311 pewnie mało co zostało i nikt normalny nie rozglądałby się za jego cudem ocaloną jednoosobową załogą – nawet cuda mają swe fizyczne granice – ale przecież w tej grze nie tylko o Strażnika chodziło. Nie ufałem Patrycji. I nie zawiodłem się na niej.

Wjechała na most z lufami wymierzonymi dokładnie tam, gdzie trzeba: w sąsiedztwo rozerwanego eksplozją bewupa. Komar ma prościutki, mechaniczny celownik i strzelając z niego po ciemku, lepiej być blisko. Powinienem znajdować się teraz gdzieś tam, na południe od baraków i to tam, możliwie szybko, powinna mnie dopaść seria z kaemu. Czas był o tyle istotny, że mogłem jednak zaryzykować strzał z większej odległości, a teraz znikać między budynkami.

Wypatrywała mnie na południowym zachodzie, o jakieś czterdzieści stopni od osi kanału, o dwa metry wyżej i pół kilometra dalej, niż faktycznie byłem. Jeśli robiła to od początku konsekwentnie, używając celownika ustawionego na powiększenie, to nie miało znaczenia, czy leżę, czy podskakuję obwieszony lampkami choinkowymi, starając się przyciągnąć jej uwagę.

Prawa optyki są nieubłagane. Ale celownik mógł też pracować w trybie neutralnego, jeśli chodzi o powiększenie noktowizora, no i były jeszcze prymitywne, niewspomagane noktowizją peryskopy. Przejeżdżała przez most, który w każdej chwili mógł runąć i z którego nawet doświadczony kierowca, nie mówiąc o Kaśce, miał święte prawo spaść. W takiej sytuacji człowiek odruchowo rozgląda się na boki, sprawdza, czy to już i czy zamiast celować nie powinien raczej łapać się czegoś.

Jechały powolutku, lecz i tak zdumiewające, że zdążyłem o tym pomyśleć. Może to efekt całych kwadransów wcześniejszych rozważań na temat optyki zmodernizowanego BWP-1.

Czołgając się wzdłuż i w poprzek bazy, miałem dokładnie odwrotne marzenie – nie zostać zauważonym – ale od strony technicznej problem był ten sam: co i kiedy widać z bewupa?

Zdecydowałem się za późno i pewnie tylko dlatego nie pociągnąłem dalej skojarzenia z choinką – gdybym od początku planował to w ten sposób, na serio zastanawiałbym się, czy nie użyć zapałek i nie mignąć Patrycji otwartym ogniem tuż przed oczyma. Dałoby się to nawet sensownie rozegrać. Przypalając lont i zamierzając się na most kostką trotylu, mieściłbym się w logice całej rozgrywki na tyle, by zaczęła strzelać zamiast osłupieć lub umrzeć ze śmiechu.

Teraz nie było już czasu na takie numery. Mogłem tylko poderwać granatnik do ramienia i strzelać. W wieżę, licząc na to, że uda mi się jak w przypadku Studenta, załatwię celowniczego, a nie skrzywdzę kierowcy. W koło albo w ogóle obok – by nikogo nie skrzywdzić i tylko pokazać, że tu jestem. Wreszcie w tego faceta przede mną.

Oczywiście w nic nie strzeliłem. Nerwy puściły, zacząłem zmieniać pierwotny plan, ale nie aż tak. Jego fundament ocalał. Nie przestraszyłem się o Kaśkę na tyle mocno, by zapomnieć, że nie do mnie należy pierwszeństwo naciśnięcia spustu. Cokolwiek by się działo, nie miałem prawa strzelić pierwszy.

Odezwać się też nie miałem prawa. Ale ten zakaz był świeższej daty, zrodził się już tu, w korycie kanału. Więc złamałem go. Też zresztą nie od razu.

Najpierw wieża bewupa zaczęła obracać się w lewo i w dół. Chyba. Było ciemno, nie miałem pewności.

– Kaśka – powiedziałem cicho – padnij.

Łatwiej byłoby zaśpiewać arię w operze. Stanąć pod murami Jerycha i rozwalić je krzykiem. Jeszcze nigdy nie musiałem tak bardzo się starać, by zapanować nad strunami głosowymi. Nie chodziło o połączenie mówienia cichego z szybkim i dobitnym. W duchu wywrzeszczałem to. Niełatwo nałożyć tłumik na taki przepojony strachem wrzask.

Ale musiałem. Silnik pracował głośniej, lecz ja byłem bliżej. I dokładnie z drugiej strony.

Jeden podejrzany dźwięk…

Zrobiłem, co mogłem, a i tak go wydałem. Tylko tak dało się wytłumaczyć nagły ruch z przodu. Najpierw co prawda, jak w moich marzeniach i koszmarach zarazem, karabin kalibru 12,7 mm przemówił wątłym rozbłyskiem i potężnym hukiem, a na burcie wozu rozkwitł iskrowy kwiatuszek. Ale zaraz potem strzelec zaczął się obracać.

Zrozumiałem, że wszystko przepadło. Wciąż mogłem go zabić – stałem z kolbą przy ramieniu, a półcalówka zakotwiczona dwójnogiem w ziemi to ostatnia broń do szybkiego strzelania – ale sparaliżowała mnie świadomość klęski. Ten błysk…

Zignorował okoliczności i strzelił tak, jakby nie było tu mostu: w kierowcę. Lewa burta BWP-1 to optymalne miejsce do ostrzeliwania. Jeśli posługujesz się karabinem 12,7 i jeśli już miałeś szczęście znaleźć się pod kątem prostym do niej, właśnie od kierowcy powinieneś zacząć, bo tylko kierowca może skręcić, obrócić ten pas blachy i uczynić wóz niewrażliwym na pociski – ale z mostu przecież nie da się zjechać! Nie mógł zacząć od Kaśki! Nie był idiotą, był najlepszym snajperem, jakiego znałem! Tak naprawdę jedynym żołnierzem z krwi i kości w tej zasranej bazie!

Okazał się lepszy, niż myślałem. Wiedział o półcalowych karabinach więcej niż ja i – wbrew temu, co mi się zdawało – nawet nie próbował podrywać z ziemi tego swojego. Nie po to, by załatwić kogoś, kto znienacka pojawił się za jego plecami.

Gdzieś obok – na ziemi, nie w kaburze – musiał mieć pistolet. To z niego strzelił. Dwie kule. Posłałby jeszcze parę, gdybym nie runął na wznak już po pierwszym wystrzale, a Patrycja nie wdusiła spustu.

Smugowe pociski kreśliły żeberka wachlarza, otwierającego się w naszą stronę. W lewo i w dół, w tempie kilkunastu stopni na sekundę. Zaczęła za wcześnie, skotłowała serią brzeg i chyba pole minowe – ten wybuch tuż za wałem nie mógł być wystrzałem z armaty – ale kiedy się dokładnie nie widzi napastników, a czasu brakuje, takie walenie na postrach ma sporo sensu.

Można na przykład uratować życie swemu zabójcy.

Dostałbym tą trzecią kulą, już dobrze, w głowę lub środek piersi, gdyby nie nagły deficyt czasu. Karabin kalibru 12,7 wciąż mógł zatriumfować, ale należało go użyć już, natychmiast.

O dziwo, usłyszałem wystrzał mimo akompaniamentu rozjazgotanego histerycznie kaemu. Cóż, różnica kalibrów. Coś, co dziurawi blachy wozów bojowych, ma prawo ryknąć głośniej.

A kaem walił dalej.

Zacząłem się dźwigać. Dziwne, nawet nie bolało. To znaczy owszem: jak po smagnięciu sztachetą w poprzek brzucha. Trochę. Wcale nie tak mocno.

Usiadłem. Bardziej dzięki skarpie z jej spadkiem niż własnym wysiłkom. Półcalówka huknęła ponownie. Następny rozbłysk iskier na blasze. Tam gdzie trzeba, pod wieżą. I cisza.

Nagły brak rozmigotanej plamy ognia odrobinę wyżej, przed lufą karabinu maszynowego.

Wóz przetoczył się jeszcze kawałek i nagle z okropnym, metalicznym chrzęstem zapadł, siadł okrakiem na dźwigarze. Tuż przed końcem przęsła, więc choć zadem zakolebało, przód prawej gąsienicy trafił na krawędź przyczółka, nie pustkę, i BWP, lekko przechylony, znieruchomiał.

Silnik zgasł. Jeśli się zdejmie nogę z pedału gazu, a pojazd trafi na przeszkodę, nawet dobrze wyregulowany silnik może zgasnąć. A kiedy kierowcę wypatroszy kawał rozpędzonej stali, noga na pedale liczy się za zdjętą.

Zabiłem ją. Oberwałem tą myślą gorzej niż kulą. Zabiłem Kaśkę. Ja. Swoją błędną kalkulacją. Ten przede mną, do końca czarny jak noc i nierozpoznawalny, był tylko narzędziem.

Nic do niego nie miałem. Nie w tej chwili. Po prostu nadal trzymałem granatnik na kolanach i kiedy odwrócił się, by strzelić do mnie po raz trzeci, bezmyślnie podniosłem komara, naciskając spust. Gdybym pomyślał, pewnie bym odstąpił mu pierwszeństwo.

Granat trafił gdzieś w górną część piersi. Nie dałbym za to własnej głowy, ale wydawało mi się, że przez moment widzę tę jego – odrywającą się od tułowia i szybującą w stronę martwego bewupa.

Ale może po prostu uwierzyłem w jakąś idiotyczną sprawiedliwość losu. I w jego zamiłowanie do symboliki.

Nigdy się nie dowiedziałem, jak z tą głową było. Wstałem, to prawda. Podszedłem do miejsca, gdzie umarł, bo nie wyrzuciło go aż tak daleko poza karabin. Ale nie zapamiętałem wyglądu ciała. Było ciemno, tu, na dole, wciąż jeszcze cholernie ciemno.

Wziąłem półcalówkę za lufę – nie za bardzo wiedziałem, co robię, ale kołatało mi się po głowie, że jeśli spróbuję podnosić, to sam padnę obok – i zawlokłem na górę. Tylko na wał.

Wałek, prawdę mówiąc. Górowało toto nad okolicą może o metr. Cholerny Everest. Trzy razy zjeżdżałem na kolanach, raz aż do wody. Czwarty raz nie dałbym rady się podnieść i spróbować, ale ten czwarty raz upadłem już na koronie nasypu. Obok karabinu.

Miał klasyczny, czterotaktowy zamek – tyle zapamiętałem. Nic więcej. Magazynek? Też musiał mieć. Nie sprawdziłem. Czekałem potem długo, cholernie długo, całą wieczność – może nawet minutę – a nie przyszło mi jakoś na myśl upewnić się, czy po wykonaniu tych rozdzierających trzewia czterech ruchów posłałem do komory nabojowej coś więcej niż powietrze. Olaf powinien mnie zabić. O Ilonie nie mówiąc.

Naprawdę gówniany kandydat na męża i ojczyma.

Dobrze chociaż, że spojrzałem w celownik.

Twarz w oknie Piątki. Jedna, przez moment. Ale będzie więcej. Nabiorą odwagi, będą patrzeć dłużej, potem wyjdą. Nieważne. Nie doczekam. Zdjąłem kamizelkę. To w dole brzucha to dziura, nie siniec po zastopowanej kevlarem kuli. Oberwałem. Porządnie. Dlatego tak boli.

Ktoś coś mówił. Albo wołał? Kobiecy głos.

Nieważne.

W wizjerze celownika zamigotała znajoma sylwetka. To się liczyło. Tylko to. Ostatnia rzecz do zrobienia.

MTLB zasuwał pełnym gazem. Nawet nie zwolnił przed szlabanem. Rozjechał go po prostu, razem z dźwigającym przeciwwagę słupkiem. To wtedy zyskałem pewność. Kierowca, jeśli już, nie wpakowałby się na słup.

To Chudzyński. Zobaczył eksplozję. Urządziliśmy tę jatkę prawie dokładnie na przedłużeniu drogi, którą nadjechał. Trudno przegapić. I trudno gnać dalej nieuzbrojonym transporterem wprost w miejsce, gdzie latają kule, wybuchają pociski komarów i przypadkowo trafione miny.

Chyba że ktoś myśli jajami, nie głową.

Tak jak ja.

Podniosłem kolbę. Udało się. A skrzyżowanie nitek w celowniku prawie nie drżało – tylko od czasu do czasu zjeżdżało mi z prostokąta okienka przed fotelem kierowcy. Podniósł stalową osłonę. Frajer. Chciał więcej widzieć i szybciej do niej dojechać. Do dziwki. Lekarz.

Jedyny w okolicy.

Ilona nie miała w sobie nic z dziwki, ale też byłem frajerem. Nie mierzyłem w doktora Mariusza Chudzyńskiego; tak naprawdę celowałem w swoją ostatnią szansę.

Jeśli nacisnę spust, wykrwawię się, nim ci z baraku dojrzeją do decyzji wystawienia nosa na zewnątrz. Nie będzie komu pociągnąć ich za sobą, pokazać na własnym przykładzie, że już można. Nikt mnie nie opatrzy. Nie wezwie śmigłowca sanitarnego.

Ale też nie wywiezie Ilony do lasu. Nie skrzywdzi tylko dlatego, że mogłem wypaplać za dużo.

Jezu. Jaki prosty wybór…

Загрузка...