Rozdział 30

– Chyba nie zrozumiałeś – upomniał mnie łagodnie Student. – Połowa forsy. Całej.

– Połowa forsy rannych. – Starałem się mówić równie łagodnie. – Po ćwiartce mojej i Kaśki. Razem 75 tysięcy zielonych. Równy rachunek: dostaniesz po 25 za rakietę. Nikt chyba nigdy tyle nie wyciągnął za Malutką.

Staliśmy z Kaśką kilka metrów od wozu, dzieląc się słuchawkami radmora. Silnik pracował, słychać go było w tle, podobnie zresztą jak silnik bewupa trzeciej drużyny. Niezależnie od tego, jak bardzo jedna strona wkurzy drugą, negocjacji nie dało się zakończyć nagłą, zaskakującą szarżą.

– Zapomnij. Patrycja coś podejrzewa. Będę musiał się dzielić. Stówa ładniej się dzieli na dwa.

– A siedemdziesiąt pięć na trzy. Nie zapomniałeś o czymś? Wychodzi za mąż. Czyli musisz doliczyć doktorka.

– Adam, tracimy czas. Odlicz trzydzieści trzy kawałki i zostaw tam, gdzie stoicie. Ja odpalę rakietę. Do wschodniego końca tego takyru masz jakieś trzy kilometry. Podziel to na dwa skoki, zostawiaj pieniądze, a ja będę strzelał następnymi Malutkimi. Potem po prostu przejedziesz na drugą stronę i skręcisz na zachód. Będziemy za daleko na celny strzał z armaty.

Nie miałem mapy, ale widoczność była na tyle dobra, że zgodziłem się w duchu z sensownością jego planu. W momencie, kiedy pozbędzie się ostatniego, trzeciego ppk, wozy znajdą się przeszło kilometr od siebie. Nawet gdybym zdecydował się na przeskok środkiem solniska, stanowilibyśmy trudny cel. A przecież nie musiałem jechać w poprzek takyru.

Wystarczyło okrążyć wypełnioną zaschniętym błotem nieckę, trzymając się jej obrzeży i pilnując, by to tamci nie zaryzykowali jazdy na skróty. Równy, odkryły teren, po którym BWP pomknie jak po autostradzie, ciągnął się na zachód aż po horyzont, co oznaczało, że oderwiemy się od potencjalnego pościgu co najmniej na kilka kilometrów. Potem oczywiście mogli pognać za nami, mogli też ruszyć od razu równoległym kursem, skryci za wydmami na południu, ale tak czy inaczej zyskiwaliśmy kilka tysięcy metrów przewagi, co przy jednakowych wozach było dystansem trudnym do odrobienia. Niby mieli lepszego kierowcę, z drugiej jednak strony nie mogli pozwolić sobie na wariacki pościg z pełną szybkością: zbyt łatwo wpaść wtedy w pułapkę.

Musieliby też, w przeciwieństwie do nas, omijać wszelkie odsłonięte miejsca: umowa nie przewidywała, że i my pozbędziemy się rakiet.

Krótko mówiąc: propozycja wyglądała na uczciwą.

Zbyt uczciwą jak na Studenta.

– Ostatni pocisk… Kiedy go odpalisz?

Nie zakończyłem kwestii hasłem „odbiór”; miał prawo poczekać jeszcze chwilę i upewnić się, czy to jego kolej. Ale od razu wyczułem, że strzał był celny. Inna sprawa, że trudno tu mówić o jakimś błysku geniuszu. Najskuteczniejsze przekręty są zwykle proste jak budowa cepa.

– Przeliczę forsę i odpalę – powiedział bez zapału. Zrozumiał, że wywęszyłem smród.

– Albo i nie. – Odczekałem chwilę. – Student, to gówniana kolejność. Trzeba ją zmienić.

Najpierw rakieta, potem my zostawiamy worek. I nie mówię o trzeciej Malutkiej. Od pierwszej ma tak być. Strzał, pieniądze.

– Nie ufasz mi?

– A ty mi ufasz? – zakpiłem. – No to w czym problem?

Kaśka upewniła się, że zwolniłem przycisk nadawania.

– Nie przeginaj – mruknęła, nie odrywając ucha od słuchawki. Pomyślałem, że jest jej niewygodnie. Poprzednio kleiła się do mnie ramieniem. Teraz nie. Staliśmy blisko, nawet dotykaliśmy się, ale dokładnie w takim stopniu, w jakim wymuszała to ograniczona długość pałąka. Duch Ilony unosił się między nami, odpychając ciało od ciała.

– Dasz setkę i będzie po twojemu – usłyszałem pozbawiony entuzjazmu głos Studenta. – To moje ostatnie słowo.

– Stoi. – Też nie siliłem się na udawanie zadowolonego.

– Dobra. Wracaj do wozu i zacznijcie liczyć forsę. Aha, i włącz pokładową. Patrycja powie, co macie zeznawać.


*

Legenda, ułożona na potrzeby żandarmów, też kojarzyła się z budową cepa: prostota i niezawodność w jednym. Zeznając, mieliśmy posadzić zamaskowanych terrorystów na swoich miejscach, dodać po jednym na każdy wóz, ulokować go z peemem na przednim końcu ławki bewupa i opowiadać z grubsza samą prawdę. Wpadli, wzięli na muszkę, zagnali pod pancerz, wywieźli. Nie wiązali, bo i po co, skoro dookoła pustynia, a z przodu ten z peemem. Potem walczyli z Francuzami, Szamocki został ranny, Łobana powlekli gdzieś nie wiadomo po co.

Jeszcze później terroryści spotkali się z czekającymi gdzieś na pustyni towarzyszami, wygonili nas z wozów, zostawili pośród wydm i znikli. Bez wyjaśnienia. Błąkaliśmy się, znaleźliśmy porzucone bewupy. Na chodzie, więc wróciliśmy. Anteny ktoś zabrał, nie było jak nawiązać łączności. Student nie chciał jechać, mówił, że mamy robić za wabik dla natowskiego lotnictwa i odciągać uwagę od zbiegów, ale przegłosowano go, no i oto jesteśmy.

Brzmiało to dokładnie tak, jak nie powinien brzmieć scenariusz filmu sensacyjnego – i właśnie dlatego spełniało rolę dobrego alibi. Może nie idealnego, ale wystarczająco dobrego, by przetrwać nawet w krzyżowym ogniu pytań. Hasło „Front Demokratyczny” powinno gasić w zarodku wszelkie wątpliwości: właśnie tak przeprowadzona operacja byłaby marzeniem jego przywódców. Potężny cios w prestiż okupanta, zastrzyk cennej broni, uznanie turkmeńskich patriotów, a jednocześnie minimum ofiar i ugruntowanie opinii terrorystów-dżentelmenów w mediach Zachodu. Same korzyści.

Podobała mi się ta bajeczka. Była krótka, nieskomplikowana i wygodna dla wszystkich, z oficerami śledczymi włącznie. Nawet politycy kupiliby ją, nie krzywiąc się zbytnio. Niby nie ma się czym chwalić, ale z drugiej strony… „Nie jest przypadkiem, że udało nam się doprowadzić do uwolnienia niemal wszystkich zakładników i odzyskania sprzętu. Nie mogę mówić o szczegółach, pani redaktor, ale to chyba oczywiste, że bez udziału profesjonalnie działających służb specjalnych i umiejętnie prowadzonej polityki zagranicznej taki bezprecedensowy sukces nie byłby możliwy.” I tak dalej, ble, ble, ble. Medali by nam nie dali, zdziwiłbym się jednak, gdyby prawda wyszła na jaw. Była po prostu zbyt kłopotliwa, i to dla wszystkich zainteresowanych.

Cały problem sprowadzał się do pieniędzy. Nie mogli ich przy nas znaleźć. Przed powrotem zdobycz należało ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu i głównie z myślą o tym Student raz po raz upominał się o szybsze liczenie.

Kaśka chciała mi przy tym pomagać, kazałem jej jednak zająć się prowadzeniem wozu i wkuwaniem powtarzanej przez Patrycję historii. Co prawda przypadła jej łatwiejsza rola zszokowanego cywila, który niewiele zapamiętał, ale sama jazda wymagała koncentracji.

Piaszczyste cyple wcinały się na dziesiątki, a nawet setki metrów w głąb płaskiego jak stół takyru, nie były jednak na tyle wysokie, by w każdym miejscu gwarantować bezpieczeństwo.

Kierowca musiał nieźle się napocić, kryjąc wóz między niewielkimi wzniesieniami.

Napełniłem pierwszy foliowy worek i kazałem zatrzymać oba wozy. Student, nie pytając, wystrzelił Malutką. Nie widziałem miejsca startu – Kaśka spisała się jak należy – ale trudno było pomylić sunącą na północ iskierkę z czymkolwiek innym. Pocisk przeleciał w złudnie leniwym tempie nad dwukilometrową taflą wyschniętego na kamień błota i eksplodował na stoku któregoś z barchanów.

– Dobra – rzuciłem do mikrofonu. – Zostawiam pierwszą ratę. Trzydzieści trzy kawałki.

– Przy okazji wyrzuć beczki. Ciężko będzie się z nich wytłumaczyć.

Miał rację: kradzież paliwa mieściła się w logice partyzanckiego skoku na magazyn, ale za dużo tego było, no i w nieodpowiednim gatunku. Rozsądni terroryści wybraliby olej napędowy i blaszane kanistry. Mogli się wprawdzie pomylić w pośpiechu i brać, co popadnie, jednak nie na taką skalę.

– Nie tu. Bliżej rzeki. Lepiej, by nikt nie miał pewności, że to nasze.

Nie dyskutował. Ja też miałem rację. Wzdłuż Murgabu ciągną się i szlaki komunikacyjne, i osiedla, a ślady naszych gąsienic skrzyżują się nieuchronnie z tropem niejednej ciężarówki.

Ktoś, kto zadałby sobie fatygę śledzenia trasy bewupa o numerze taktycznym 0312, znalazłby wprawdzie pojemniki, nie miałby jednak pewności, kto, kiedy i z czego powrzucał je do jakiegoś piaszczystego dołu.

Na razie zostawiłem jedną beczkę. Na wszelki wypadek, w charakterze punktu orientacyjnego. Ciemny foliowy worek na śmieci nie rzuca się w oczy, a ja chciałem oszczędzić Studentowi nerwowego rozglądania się i snucia ponurych wizji.

To znaczy: między innymi.

Nie skomentował obecności beczki. Jeśli z miejsca zabrał się do liczenia pieniędzy, też tego nie skomentował. Po prostu poczekał na moje kolejne „stop!” i wystrzelił drugą rakietę.

Położyłem worek parę kroków od beczki numer dwa, wspiąłem się na bewupa i odjechaliśmy. Tym razem nie wróciłem pod pancerz. Siedziałem na wieży z noktowizorem w ręku i próbowałem wypatrzyć sunący za nami wóz.

Udało się: raz i drugi mignął mi zza piaszczystych jęzorów. Za daleko na strzał z armaty, zbyt blisko, by próbować szczęścia z Malutką. Byli równie ostrożni jak my. W okolicach beczki nawet czubek wieży znikł mi z oczu. Nie miałem pewności, czy rozciągają tę ostrożność także na moment podejmowania łupu. Jedynym wskaźnikiem mógł być czas.

Kiedy BWP stanął, kurz opadł. Pojawił się w większych ilościach, kiedy Patrycja ruszyła w dalszą trasę. Zrobiła to z ułańską fantazją, więc łatwo było wychwycić właściwy moment.

Gorzej z oceną czasu. Trochę to trwało. Ale z drugiej strony – nie tak znowu długo.

Nie potrafiłem samodzielnie zdecydować. Powinienem – ale po tym wyniesieniu Ilony na ołtarze nie miałem odwagi. Zapomniałem powiedzieć Kaśce, że nie jest brzydulą, zapomniałem, że przemawiam do kobiety, która z ufnością rozchylała przede mną uda, i teraz, kiedy przyszła pora zaciągnięcia kredytu, poczułem się niewypłacalny.

Jedna błędna decyzja – i stracę ją.

– Nie liczysz?

Prowadziła z odkrytym włazem, zerkała do tyłu, no i wypatrzyła mnie. Nie szkodzi.

Nawet lepiej: los zdejmował ze mnie brzemię wybierania.

– Nie. – Jeszcze się wahałem.

– To się pospiesz. Równe nam się kończy.

Brawo: zapamiętała lekcję. Wóz Studenta był mniej groźny tu, na południowym obrzeżu takyru, niż gdyby – chcąc nie chcąc – zajechał naszym śladem na obrzeże wschodnie. I kąt strzału większy, i odległość. Jasne, że po podjęciu worka z pieniędzmi mogli z miejsca ruszyć w pościg, ale najgroźniejszy był pierwszy, oddany z postoju strzał i to z myślą o nim należało wybrać miejsce.

– Dobra. Za tamtą górką stajemy. Na piachu, jak się da.

Stanęliśmy. Zeskoczyłem na ziemię, otworzyłem prawe drzwi, wyciągnąłem następną beczkę. Z łopatką w jednej i kanistrem w drugiej ręce wróciłem w pole widzenia wychylonej z włazu Kaśki.

Nie od razu się połapała. Musiałem przerzucić saperką jakieś wiadro piasku, nim znieruchomiała na moment.

Ja też znieruchomiałem. Kanister nie był wielki, dziesiątka najwyżej, a podłoże miękkie.

Zdążę. Jeśli da mi szansę, to zdążę.

Patrzyłem, jak się gramoli na pancerz. Nawet ciemność nie była w stanie zatuszować ogromu zmęczenia.

– Co robisz?

Odczepiłem od kamizelki odebrany Młodemu granat, bez słowa położyłem na ziemi, tuż obok zalążka wykopanego dołu.

Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Sobie właśnie: na granat jedynie zerknęła.

– Worek przytrzyma dźwignię – zacząłem, już wtedy czując, że mówię nie na temat. – Dopóki ktoś go nie podniesie. Pod spód kanister, obok jeden pocisk odłamkowy. Jak dobrze pójdzie, rozwali też beczkę i może uda się zapalić ich bewupa. Pewnie staną tuż…

– Spali się – przerwała mi. Przez chwilę szukałem odpowiednich słów. Nie zdążyłem znaleźć. – Żywcem.

– Kasia…

– A jeśli poślą Młodego? Nie ufają nam.

Chciałem jej powiedzieć, że za krótko to trwało, że ranny w udo chłopak nie zabrałby drugiego worka tak szybko. Nie odezwałem się jednak. Drugi worek to nie trzeci. Kto jak kto, ale ja o tym wiedziałem. Koniec wymiany rządzi się innymi prawami niż początek.

– Prawie na pewno wyskoczy Student – spróbowałem po raz ostatni. – Bez niego nic nam już nie zrobią.

– A jeśli poślą Młodego? – powtórzyła. – Zresztą jaka to różnica? Mówimy o paleniu żywego człowieka.

Wepchnąłem granat z powrotem w uchwyt kamizelki. Wstałem i nie siląc się na zasypywanie dziury, ruszyłem w stronę wozu. Kanister i foliowa torba zostały tam, gdzie je rzuciłem. Kaśka popatrzyła w ich stronę, nic jednak nie powiedziała. Wspiąłem się na wieżę.

Założyłem hełmofon i dosłownie w kilka sekund później odezwał się Student.

– Wyłożyłeś pieniądze?

Wsunąłem nogi do wnętrza włazu. Patrzyłem, jak głowa Kaśki znika pod pancerzem.

Miałem nadzieję, że odwróci się, a nasze spojrzenia jeszcze raz skrzyżują się z sobą. Nagle, bez żadnych racjonalnych powodów, naszła mnie myśl, że to może ostatnia taka okazja. I zdziwienie, bo najpierw pomyślałem o niej, a dopiero potem o Ilonie.

– Czekają – mruknąłem.

– Drogowskaz też?

Nie od razu zrozumiałem. Myślami byłem parę tysięcy kilometrów stąd. Przy właścicielce pary najpiękniejszych szarych oczu świata.

– Beczka? – upewniłem się. – Jest. Trafisz.

Dopiero zwalniając przycisk, zdałem sobie sprawę, że coś mi się nie spodobało w jego tonie.

– Mam nadzieję, Adam – rzucił, tym razem już nie próbując maskować ani szyderstwa, ani mściwej satysfakcji. – Mam nadzieję, że trafię.

Niczego nie usłyszałem. Trudno też powiedzieć, że zrozumiałem, na co się zanosi – choćby w ogólnych zarysach – i że mój ślizg do wnętrza wieży miał coś wspólnego z unikiem.

Chyba przypomniałem sobie o którymś z podstawowych elementów naszego systemu obrony.

Oba, i noktowizor, i granatnik, zostały w środku, więc prawdopodobnie próbowałem wyciągnąć je możliwie szybko. Tu, na zewnątrz, skąd spojrzenie sięgało dalej, a pocisk mógł bez trudu wyprzedzić wszystko, co wystrzelą w naszym kierunku. Gdyby dano mi dostatecznie dużo czasu, wróciłbym na strop bewupa.

Po prostu nie zdążyłem. Ostatnie słowo Studenta zlało się z głośnym trzaskiem w słuchawkach, a w niecałe dwie sekundy potem nad moją głową eksplodował armatni pocisk.

Kaśka musiała trzymać stopę na pedale sprzęgła, więc nigdy nie dowiedziałem się, czy dostaliśmy takiego kopa od samego silnika, czy także od fali podmuchu. W każdym razie zatrzęsło mną. Może zresztą bardziej od środka: skok ciśnienia był jak cios pięścią, tyle że zadany z głębi gardła, prosto w mózg i wnętrze uszu. Nie miałem pewności, czy światełka przed oczami to iskierki rykoszetów, czy sławne gwiazdy znokautowanego.

Wiedziałem jedno: z tych kruszyn w każdej chwili może zrodzić się ogniste piekło. Jeśli dopadną beczki…

– Jedź!!!

Pojechała. Tam, gdzie gąsienice poniosły, bez żadnego planu. Domyśliłem się tego, kiedy kolejny pocisk rozpryskowy rozerwał się nad bewupem. Pierwszy strzał okazał się ciut za krótki, potem wóz przetoczył się parę metrów na wschód, licząc od strzelającego, i oto skierowane do przodu i na prawo peryskopy błysnęły mi w oczy bielą kolejnej eksplozji. Student musiał dodać co najmniej dziesięć metrów do nastawy zapalnika i to mieściło się jeszcze w regułach strzelania na oślep – ale żadną miarą nie mógł przypadkiem wprowadzić tak idealnej poprawki poprzecznej.

– Widzą nas! – Przełamałem instynktowny opór, stanąłem na nogach. Wychylony z bezpiecznej, pancernej nory rozglądałem się przez kilka sekund. – W prawo, Kaśka!

Przy tak sformułowanej komendzie mogłem sobie w zasadzie darować wystawianie łba na zewnątrz. Równie dobrze mogła skręcić o kilkanaście stopni, co zawrócić o sto kilkadziesiąt.

Potraktowała rozkaz dosłownie i skręciła dokładnie w prawo – pod kątem prostym.

Bardziej z obawy przed kolejnym deszczem odłamków niż z chęci brania odwetu zacząłem obracać wieżę. W skrajnym peryskopie pojawiła się jasna plama beczki. Może podmuch, może odłamki przewróciły ją na bok, nigdzie nie było jednak widać śladów ognia. Wredna, plastikowa suka. Najpierw pchnęła mnie w objęcia paniki, wygnała zza bezpiecznej osłony, a teraz nie raczyła się zapalić. Gdyby raczyła, dużo lepiej widziałbym piaszczyste wzniesienia na zachodzie i moglibyśmy uciekać bardziej sensownie.

Póki co, byłem praktycznie ślepy. Nie potrafiłem odróżnić wysokich wydm od niskich, nie mogłem podpowiedzieć Kaśce, w którym momencie powinna odbić w lewo i wiać na wschód pod osłoną dostatecznie dużego barchanu. Te naprawdę wysokie znajdowały się na południu, poza obszarem solniska, i z braku lepszego wyjścia w tamtą stronę umykaliśmy.

Wszystko to trwało stosunkowo krótko, ale zanim obracająca się w żółwim tempie wieża spojrzała we właściwą stronę i mogłem skorzystać z celownika, daliśmy Studentowi okazję do dwóch kolejnych strzałów.

Tym razem polował na pojazd, nie ludzi. Całkiem słusznie założył, że nie zaryzykuję jazdy w otwartym włazie – nie po tym wolframowym prysznicu, jaki nam zafundowały wypieszczone zabawki Szamockiego. Inna sprawa, że oboje z Kaśką zbyt się pogubiliśmy, by pomyśleć o zamknięciu włazów, i dobrze ulokowany pocisk rozpryskowy wciąż mógłby nas całkiem skutecznie załatwić.

Przeciwpancernym się nie udało. Nie zabrakło wiele – ale oba rozminęły się z sunącym w poprzek, to pojawiającym się, to znikającym za pagórkami bewupem. Trzeci nie miał okazji opuścić lufy, choć chyba zdążył do niej trafić.

Znalazłem w noktowizyjnym celowniku najpierw sylwetkę wrogiej wieży, a zaraz potem – dostatecznie wysoki barchan.

– W lewo, ale już!

Kaśce nie wyszło „już”, następne wzniesienie było jednak jeszcze wyższe i kiedy skręciliśmy, 0313 na dobre znikł mi z oczu.


*

– Ty gnoju – w głosie Studenta było odrobinę więcej mrocznej satysfakcji niż złości. – Chciałeś mnie wykiwać!

Nie skomentowałem. Milczałem tak długo i konsekwentnie, że w słuchawkach rozległo się ciche chrząknięcie.

– Adam… chyba ktoś do ciebie.

Nie wiem, co sobie wyobrażała: że zasnąłem? Bo chyba nie zamierzała chrząkać na kogoś, kto zdjął hełmofon. Jechaliśmy powoli, starając się nie kurzyć i trzymać możliwie głębokich dolin, ale silnik wcale nie hałasował przez to dużo mniej.

– Słyszę. – Włączyłem nadajnik. – Chcesz czegoś?

– Oszukałeś nas. – Chyba się uśmiechał. – A ja, cholera, miałem wyrzuty sumienia. Ty łobuzie.

– No to już nie musisz mieć.

– Pewnie że nie. Wisisz mi trzydzieści trzy tysiące. Ładnie to tak: maska pegaz zamiast dolarów?

Nie wspomniał o rowku, w którym zostawiłem ostatnią ratę. Ani o beczkach. Może faktycznie wziął je za drogowskazy. Raz uzyskana opinia naiwnego frajera trzyma się człowieka całkiem mocno. Inna sprawa, że faktycznie okazałem się frajerem. Mało brakowało, a wpadłbym we własne sieci. Gdyby beczka eksplodowała… BWP raczej by przetrwał, ale my, siedząc w otwartych włazach, mielibyśmy skwarki zamiast twarzy.

– Nie zostawiłeś mu pieniędzy? – upewniła się Kaśka. – Adam, umawialiśmy się!

– Nie na ostrzał szwedami. – Odczekałem parę sekund. – Bierz kurs na bazę.

– Co?

– I gaz do dechy.

– Zgłupiałeś?! Po tych wertepach? Ranni nie wytrzymają!

– Właśnie dlatego.

– Mieliśmy jechać przez most! Prosto na zachód!

– Zmiana planów.

– Bo co? – rzuciła buntowniczym tonem.

– Bo na równym wpakują nam Malutką w dupę. A na krzywym będą walić na przemian rozpryskowymi i pepancami. Dostaną albo mnie, albo wóz. Mają kupę amunicji. My nie.

Nie byłem pewien, czy ją przekonałem. Objeżdżaliśmy takyr, z chwilowego kierunku jazdy nic nie wynikało.

– Oddaj resztę forsy i jedź za nami – przypomniał o sobie Student.

– Spadaj – warknęła Kaśka. Chyba przeszkadzał jej w ważniejszej kłótni.

– Bo jak nie? – zapytałem. Z dwojga złego wolałem się użerać z nim niż z nią.

– O siebie pytasz? Już poniedziałek. Za parę godzin szkoła. Nie wiem, czy nasi ludzie wyrobią się na ósmą, więc pewnie mamusia zdąży odprowadzić Eryka. Ale z odbiorem może mieć kłopoty. Rozumiemy się?

– Olafa. – Sam się zdziwiłem, że tak spokojnie to zabrzmiało. – Ma na imię Olaf.

– Aha. No to Eryka będziesz jej musiał zrobić na pocieszenie. O ile ci da. W co wątpię.

Mamy nie lubią facetów, którzy posłali do piachu ich dzieciaki.

Miał rację. Ilona jest drobna, delikatna. I zabiłaby mnie gołymi rękami, gdyby z mojego powodu… Flaki latałyby w powietrzu.

– Student… – Szukałem odpowiednich słów. – Jedź daleko z tyłu, dobrze? Bo nie wytrzymam. Zawrócę i cię zajebię. Nie chcę, nie powinienem, ale mogę nie wytrzymać. Jedź z tyłu, a obaj nacieszymy się tą forsą.

– Cholernie się boję – rzucił szyderczo.

Na tym powinniśmy skończyć. Ale z Iloną też powinienem skończyć po pierwszym spotkaniu w pierwszej kawiarni. I gówno: nie potrafiłem.

– Nie masz się bać. Masz myśleć. Chudzyński o jednym ci chyba nie powiedział: że Ilona od dwóch lat, odkąd się znamy, pieprzy się z innym facetem. – Zwolniłem na chwilę przycisk, lecz nikt nie skorzystał z okazji, nie wyrwał się z komentarzem czy pytaniami. Mogłem wziąć głęboki oddech i mówić dalej. – Jak to ją rąbniecie, prawdę mówiąc zrobicie mi przysługę. I tak nie mam szans, a wycięty wrzód w końcu przestaje boleć. Ale jeśli zastrzelicie chłopaka i powiecie jej, dlaczego… Przecież z miejsca wykrzyczy to na cały świat. Tym chcesz mnie szantażować? Aresztowaniem? A nie przyszło ci do głowy, że jak tylko mnie wsadzą, z miejsca zacznę sypać? Choćby dla złagodzenia wyroku?

Nie odpowiedział od razu.

– Niby czemu mam ci wierzyć?

– Że jej nie dymam? I teraz nie osłaniam? – Zastanawiałem się, jak najlepiej wytłumaczyć taką oczywistość. – Bo tu jestem.

– No i? – upomniał się po paru sekundach bezskutecznego czekania na ciąg dalszy.

– Jedź do Stargardu, zobacz ją w naturze, pogadaj. A potem wyobraź sobie, że powiedziała ci „tak”. – Musiałem zrobić kolejny głęboki wdech. – W życiu nie zostawiłbym takiej dziewczyny, gdyby była moja. Może na parę dni. Chlałbym, wył i jakoś bym przetrwał. Dni, ale nie miesiące. Nie wytrzymałbym tu bez niej, gdyby była moja.

Wdech za wiele nie pomógł: głos drżał mi jak zadek kolarza jadącego po bruku.

– Bez forsy nie ma baby. – Starał się ironizować, wyczułem jednak nutkę niepewności w jego głosie. – Nie wciskaj kitu. Przyjechałeś, żeby Ilona miała na lepsze perfumy.

– Ona prawie nie używa perfum.

Najśmieszniejsze, że formalnie to święta prawda: nie używa, bo na drogie jej nie stać, a tanich nie trawi. „Mogę żreć suche kartofle, jeśli trzeba. Ale nic nie poradzę: wolę kawior.” Może niedosłownie tak to powiedziała, taki jednak był sens. Była jak zubożała księżniczka, a mnie, prostaka od urodzenia, trochę to irytowało, lecz trochę bardziej fascynowało.

Na szczęście Student nie miał okazji podyskutować z nią o perfumach.

– Mniejsza z nią – burknął. – Jak będziesz podskakiwał, nie dożyjesz Ilony w żałobie.

Strażnicy cię załatwią.

– Jacy strażnicy?

Bewupem podrzuciło porządnie. Pierwszy raz od jakiegoś czasu. Równiny solniska nie było już widać, wjeżdżaliśmy między łańcuchy wydm. Spoglądałem głównie w okular celownika, do tyłu, nie miałem więc pewności, chyba jednak zmierzaliśmy na północny zachód.

Czyli ku bazie.

– A myślisz, że co: zostawiliśmy tych w Piątce samych? Żeby się rozleźli, uruchomili radio i podnieśli alarm? Strach strachem, ale ktoś ich musi przypilnować.

– Niby kto? – Przesadziłem z tym szyderczym „niby”. Siedmioro minus Chudzyński minus Sławek daje pięcioro spiskowców. Od początku jednego brakowało. Ale jednego właśnie.

On użył liczby mnogiej.

– Nie twój interes. Załatwią was, gdybyście jakimś cudem dojechali pierwsi.

Na zębatym, nakreślonym łukami barchanów horyzoncie mignęła mi sylwetka ich wozu.

Coś sterczało nad wieżyczką: może tylko uniesiona pokrywa włazu, a może i ludzkie popiersie.

Nieważne. Nie mieliśmy szwedów. Teoretycznie mogłem popróbować szczęścia, strzelając z kaemu, ale wiedziałem, że na widok rozbłysku Student zanurkuje do środka. Byli na tyle daleko, że pewnie zdążyłby zejść z drogi nawet pierwszej kuli.

Wolałem go nie prowokować. Znów rozmawialiśmy, no i dopóki jechał z głową na zewnątrz, nie trzymał jej przy celowniku, więc nie mógł strzelać. Dobre i to.

– Kto mówi, że wybieramy się do bazy?

– A nie? – podchwycił. – To zrób w prawo zwrot i puść nas przodem.

Kaśka nie wyciskała chyba wszystkiego z silnika naszego bewupa, ale musiałem już uważać na język: w każdej chwili mogłem go sobie odgryźć. No i jadąc przodem, wybierała najlepszą trasę. Tamci mogli dotrzymywać nam kroku, ale wyprzedzenie to inna para kaloszy.

– Spadaj.

– Zejdę z ceną do siedemdziesięciu pięciu, tak jak chciałeś. No i nie zrobię ci tego, co Młynarczykowi.

– Młynarczykowi? – Zaskoczył mnie.

– Ten rozjechany gość… pamiętasz. Taki cwaniaczek, a poszedł na tatara. Kurwa – niemal widziałem, jak z podziwem kręci głową. – To musiało boleć. Trzynaście ton rozjeżdża ci jaja. U-uch.

Milczałem jakiś czas. Jeśli chciał zrobić na mnie wrażenie, to chyba mu się udało.

– Jeśli dostaniesz pieniądze… – Kaśka skorzystała z wolnego kanału. – Dacie nam sprowadzić pomoc? Dla rannych?

Z ochotą wymierzyłbym jej klapsa. Za dużo gadała. No i, prawdę mówiąc, miała fajny tyłek. Nie aż tak fajny jak Ilona, ale przyjemnie by było.

– Czyli jednak baza? – roześmiał się Student. – Nie dojedziecie nawet do mostu. Zresztą nie wiem, czy jakiś będzie. Ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wywołać chłopaków i kazać go zniszczyć. Raz z armaty i nie ma tego twojego gówna, Adam.

– Na zdrowie. Nie potrzebuję mostu.

– Potrzebujesz, potrzebujesz. Jak chcesz wezwać kogoś przez radio, musisz wejść w zasięg. Czyli nawet nie baza, a kilkanaście kilometrów dalej na zachód. Za kanałem, krótko mówiąc. A nigdzie indziej go nie sforsujesz.

Nic dodać, nic ująć. To znaczy: jeśli mowa o planach charakteryzujących się wysokim prawdopodobieństwem sukcesu.

– Spróbować zawsze można. Najwyżej utkniemy.

– I ranni strzelą w kalendarz.

– Tak czy tak strzelą.

Kiedy się odezwał ponownie, jego ton był mniej pogodny.

– Nie zadzieraj ze mną. I ty, Kaśka, też nie. Znajdziemy twoją małą.

Przez chwilę myślałem, że przejedziemy najbliższy barchan: statystycznej matce po takich słowach drętwieją mięśnie, o mózgu nie mówiąc. Okazało się jednak, że mam za wolantem jedną z tych, które przeczą statystykom. Troszkę za późno, ale skręciliśmy.

Tak naprawdę jednak zaimponowała mi w chwilę potem.

– No właśnie – warknęła przez zęby. – Znajdziecie. Bo trzeba szukać. Nie mów, że ten wasz detektyw uwinie się do rana. A rano będzie po wszystkim. Może i nas wykończycie, ale tak czy tak będzie po wszystkim. Więc mnie nie strasz Zosią. Nie ma jej w tej grze.

– Jest. – Dał jej trochę czasu, by pogodziła się z tą myślą. – I dlatego nie piśniesz słowa.

Adam chyba też nie. Mogą zamknąć nas wszystkich, nawet Chudzyńskiego, ale póki mamy tę forsę, zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi kuku Zosi i Olafowi. Jeden gryps przez adwokata i…

Więc będziecie milczeć.

BWP zagarnął pod brzuch wysoką na dwa metry kępę suchorostów. Potem omal nie rozjechał czegoś, co wyglądało jak czmychający spod kół kot, ale, sądząc po miejscu, kotem raczej nie było. Jechaliśmy na północny zachód. Ku bazie. Z pełną szybkością, jaką dało się rozwinąć. Wyglądało na to, że Kaśka wyzbyła się złudzeń.

– Lechowski też powinien milczeć – odezwał się po dłuższej przerwie Student. – Więc niech będzie, moja strata: zaryzykuję. Ale z Szamockim nie zamierzam ryzykować. Facet ma żelazo w mózgu. Cholera wie, co i komu powie. Albo go oddacie, albo zaczynamy polowanie. Ja od tylu, strażnicy od przodu. Nie ma cudów, byście się przebili. W każdym razie z żywym Watmanem. Możecie kluczyć, ale to na jedno wyjdzie: umrze wam po drodze. I Lechowski pewnie też. – Znów dał nam chwilę na przemyślenia. – To prosty wybór. W duchu przyznałem mu rację.

– A co z forsą? – zapytałem spokojnie.

– Z forsą? – Wyraźnie go zaskoczyłem.

– Chciałeś stówę za obu. Teraz jednego mamy ci oddać do rozwałki. Wychodzi na to, że wisisz nam szesnaście tysięcy z tych sześćdziesięciu sześciu.

To technicznie niemożliwe, ale byłem pewien, że słyszę głośne sapnięcie Kaśki.

Bewupem w każdym razie zakolebało. Niby na wyboju, czułem jednak, że ominęłaby go bez trudu, gdybym nie zaaplikował jej takiego tekstu.

Żegnaj, szalupo. Trudno.

– Jaja sobie robisz? – W głosie Studenta brzmiało niedowierzanie tak głębokie, że aż ocierające się o skargę.

– To po pół niezłej bryki. Albo dwa pokoje więcej. Niby dlaczego mielibyśmy ci robić prezent?

Milczał jakiś czas. Nie ponaglałem. Facetowi wychowanemu w nowej, słusznej rzeczywistości zdrowego kapitalizmu faktycznie trudno odpowiedzieć na tak postawione pytanie.

Od dziecka uczono go, że forsa jest po to, by ją wyszarpywać bliźnim, a nie rozdawać w prezencie.

– Zajebię cię – wykrztusił w końcu. – Słyszysz? Ciebie i tę twoją cipę.

– Którą? – To nie była ironia; naprawdę nie wiedziałem.

– Obie.

– Ilonę też?

To dziwne, ale nie czułem gniewu. Nie w tym momencie. Kiedyś, na którymś z festynów, które Ilona zaliczała służbowo z aparatem i notatnikiem, a ja w charakterze smętnego ogona snującego się za panią redaktor, kobieta rozlewająca grochówkę do plastikowych miseczek zapytała z uśmiechem: „dla żony też?”. Łaziliśmy razem w różne miejsca, czasem nawet z Olafem, i pewnie parę innych osób tak nas zaklasyfikowało, ale ten jeden jedyny raz oficjalnie stałem się w czyichś oczach jej facetem. Posiadaczem najdoskonalszego tworu, jaki natura zrodziła na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia. Osobliwe uczucie. Niezwykłe.

Teraz poczułem się trochę podobnie. Nie było mowy o żonie, ale nazwał ją moją – i mniejsza o ciąg dalszy.

– I to z błogosławieństwem Chudzyńskiego. Na koszt firmy. Czort wie, co jej nagadałeś.

Faceci lubią się chwalić przed swoimi panienkami przyszłą kasą. Po co mamy ryzykować? – Odczekał, aż dotrze do mnie gatunkowy ciężar pogróżki. – Tego chcesz? Żebyśmy rąbnęli ciebie, a potem i ją?

– Chcę moich szesnastu kawałków.

– Spierdalaj.

Nie była moja. I chyba nigdy nie będzie. To dlatego tak łatwo przychodziły mi ostatnio podobne decyzje.

– No to chociaż to potwórz – uśmiechnąłem się.

– Co?

– Że jest cipą. Powtórz, Student. Proszę.

Oczywiście zamilkł na ładne parę sekund. A Kaśka, przysłuchująca się naszemu dialogowi, lekko zdjęła nogę z gazu.

– Kulanowicz… pojebany jesteś, wiesz?

– Wiem. To co, zrobisz mi tę przysługę?

– Proszę bardzo: Ilona to głupia cipa. Zadowolony? – On zadowolony na pewno nie był.

Nie rozumiał, do czego zmierzam, i irytowało go to. – Co to ma być? Próba wmówienia nam, że ci na niej nie zależy?

– Wmawiać psychologowi? – Mój głos ociekał szyderstwem. – No coś ty. Po prostu zbieram atuty. Baby są próżne, wiesz. Jak jej powiem, że zabiłem faceta, bo się o niej brzydko wyraził, może trochę bardziej mnie polubi.

Nie skomentował. W minutę później system ostrzegający o opromieniowaniu wozu wiązką lasera zabrzęczał i zamrugał lampkami, a po kolejnych paru sekundach pierwszy pocisk rozpryskowy rozerwał się nad naszymi głowami.

Wojna, tym razem chyba totalna, do ostatecznego zwycięstwa, została wypowiedziana.

Загрузка...