Rozdział 39

Musiałem zasnąć. Ostatnio często mi się to przytrafiało. We śnie ich nie było. Żadnej. A przynajmniej nie pamiętałem, by były. W szpitalach nie dają piwa, więc organizm bronił się, jak umiał. Inna sprawa, że raczej popołudniami i w łóżku.

Tym razem zmorzyło mnie na dworze, w samym środku dnia. Karłowata akacja prawie nie chroniła przed letnim skwarem, ale przynajmniej stała z dala od ławek okupowanych przez innych pacjentów. Było gorąco, za to cicho. Przerdzewiały kosz na śmieci rozwiązywał problem pestek. Jadłem śliwki, czytałem i w którymś momencie film mi się urwał. Inwalidzkie fotele na kółkach mają nad parkowymi ławkami także tę przewagę, że są wygodne i łatwiej w nich spać.

Obudziła mnie przyjemnym chłodem rzucanym na spoconą twarz. Albo może zapachem, też przyjemnym, choć nieco przyciężkim jak na tę porę roku i doby. Perfumy. Sporo.

Wyglądała na zmęczoną. Raczej nie od dźwigania ciężarów. Przewieszona przez ramię mała torba turystyczna służyła głównie za wieszak dla swetra.

– Cześć, Adam.

Była w długich spodniach i tenisówkach; tylko bluzka z krótkimi rękawkami stanowiła ukłon w stronę wiszącego nad Warszawą skwaru. No tak: jeśli wierzyć telewizji, na zachodzie wiało i padało. Gdyby sugerować się bladością jej cery – od początku wakacji.

– Cześć, Kasia.

Próbowała się uśmiechać, lecz wzrok raz po raz ześlizgiwał jej się za nisko: z mojej twarzy na wózek. Miała sporo czasu, by coś z tym zrobić: ostatecznie nie wpadliśmy na siebie znienacka. I chyba zrobiła. Po prostu była marną aktorką. Stała, gapiła się na mnie i nie potrafiła wykrztusić słowa komentarza.

– Spokojnie. – Zlitowałem się nad nią już po kilkunastu sekundach. Skromny odwet: jedna sekunda za każdy tydzień milczenia. Klepnąłem poręcz fotela. – Zamiast ławki. Może jeszcze nie biegam, ale chodzę. Złego diabli nie biorą.

Ulgę też próbowała ukryć i też jej nie wyszło.

– Nie musisz na tym jeździć? – upewniła się. I poczerwieniała, nim skończyłem kręcić głową. – Przepraszam.

– Za co? – Nie musiałem pytać.

– Powinnam wcześniej… przepraszam.

– W porządku.

Mój głos, twarz, nawet kołysząca się na kolanie książka – wszystko pewnie aż warczało „guzik prawda!”.

– Dowiadywałam się. – Utknęła na chwilę. – U niej. Bo nie wiem nawet, gdzie mieszkasz.

Powiedziała, że wracasz do zdrowia i wszystko w porządku. No więc nie przyjechałam.

Przyjeżdżałam – poprawiła się.

Nigdy u mnie nie była? Nie pamiętałem. Ale możliwe. Ilona też nie była.

– W porządku – powtórzyłem.

Stała, omijała spojrzeniem moje oczy, gniotła w dłoni przewieszony przez torbę sweter.

– A ona? – zapytała cicho. – Odwiedza cię?

– Była raz. Chciała więcej, ale… Wiesz, dla niej to ćwierć pensji, taki bilet do Warszawy.

A ostatnio może i połowa. Mają kłopoty w redakcji.

– No tak – powiedziała jeszcze ciszej.

– Powiedziałem, żeby nie przyjeżdżała.

Dopiero teraz tak naprawdę na mnie popatrzyła. Oczy miała brązowe, nie szare; całkiem inne brwi, rzęsy, wszystko. Tylko ten podszyty zmęczeniem smutek je łączył.

– Nie chcesz, żeby…?

Nie dokończyła.

– Żebyśmy się nawzajem kaleczyli? – Dźwignąłem się z fotela. – Chcę. Ale to dobra okazja, żeby spróbować z tym skończyć. Forsa czyni cuda, a jej brak jeszcze większe. Nie stać nas teraz na siebie. Bardziej niż kiedykolwiek.

– I to jest problem? Pieniądze?

Oglądana z góry zrobiła się nagle drobna, jakaś taka krucha. A zarazem silniejsza.

– Ilona od zawsze ma problemy z forsą – poinformowałem ją. – I nigdy nie patrzy facetowi w portfel. Głupia, niepraktyczna romantyczka.

– Ciągle ją kochasz – uśmiechnęła się ze smutkiem.

– Z tego się tak łatwo nie wychodzi.

– Nie powiedziałeś jej, że jesteś… no, bogatszy?

– Nie wiem, czy jestem. I nie, nie powiedziałem. Po co? To nie taka dziewczyna.

Ruszyliśmy wzdłuż alejki.

– Zamknęli śledztwo. – Ten ton był inny, rzeczowy. – Prokurator właśnie dzwonił. Trochę dlatego przyjechałam.

– Dzwonił? Do ciebie?

– No wiesz: próbuję trzymać rękę na pulsie. Niby jako dziennikarka. Chwilowo bezrobotna, ale… To fajny materiał na reportaż. Parę razy rozmawialiśmy. Raz nawet w kawiarni.

Chyba trochę wpadłam mu w oko. Nic takiego – dorzuciła szybko. – Takie tam… Przyjemniej mu pogadać z kobietą, skoro już musi uprawiać tę biurokrację.

– Biurokrację?

Uśmiechnęła się bez radości.

– Od początku mówił, że to formalność. Miałeś rację: nikomu nie zależy na grzebaniu w brudach. Robota terrorystów plus pech. Koniec, kropka. Nawet z Młynarczyka zrobili niewinną ofiarę.

Nie znokautowała mnie tą nowiną. Posłałem jej po prostu zdziwione spojrzenie. Pech, że akurat przed zakrętem i że potknąłem się o krawężnik. Ale i tak bym nie upadł. Mogła sobie darować pospieszny chwyt za łokieć.

Cholera. Dziwne uczucie.

– Przecież…

– Wiem, wiem: przyznałeś się. – Nie zabierała palców z mojej ręki. Zamiast tego poprowadziła mnie w stronę najbliższej ławki. – Na szczęście od razu. Mogli to podciągnąć pod majaczenie ciężko rannego.

– Podciągnąć?

– Adam, naprawdę nikomu nie zależy… To już trzy miesiące, prawda? A ile razy rozmawiałeś z prokuratorem? W ogóle z kimkolwiek?

– Wstrząs pourazowy – uśmiechnąłem się kpiąco. – Jak u wszystkich, z tego co wiem.

Szamocki, Lechowski… Leżeliśmy razem i…

– No właśnie. – Trochę na siłę usadziła mnie na ławce. Usiadła obok i dopiero wtedy zabrała rękę. – W Turkmenii, potem w Niemczech. Wiem: to rutynowa procedura w przypadku ciężkich ran. Wspólny dla NATO system ewakuacji. Ale podejrzanych nie trzyma się razem. A was jeszcze i w Polsce leczyli jakiś czas w jednym szpitalu.

– Oni nie byli podejrzani. Ranni w walce zakładnicy. Nieprzytomni od początku do końca, zero wspomnień. – Zmarszczyłem brwi. – Też tak zeznałaś?

– Zeznałam prawdę. – Wytrzymała moje spojrzenie, a ja raz na zawsze zrewidowałem poglądy na temat jej aktorskich talentów. – Terroryści złapali nas, wozili, walczyli z kimś. Mnie wykorzystali jako tłumaczkę. Potem zostawili naszą piątkę na pustyni, niedaleko porzuconego bewupa. Co z innymi, nie wiemy. Patrycja podejrzewała, że ten wóz to dla odwrócenia uwagi.

Oni uciekają ciężarówką, a nas bombarduje natowskie lotnictwo. Albo głupieje i nie bombarduje nikogo. Zastanawialiśmy się nawet, czy jechać, no ale z rannymi musieliśmy. Znaleźliśmy w bewupie granatnik, pistolet i kostkę dynamitu. Wróciliśmy. Na moście ktoś nas ostrzelał. Ty wyskoczyłeś z granatnikiem i dynamitem. Podpaliłeś, rzuciłeś, ale nie trafiłeś. Ten facet cię postrzelił. Potem znów strzelał z tego wielkiego karabinu, do transportera medyków. Widziałam to. W końcu uciekł. Wskoczyłam, znalazłam cię. Zdążyłeś dowlec się do karabinu. Zaczęłam cię odciągać. Ktoś nas ostrzelał z baraku żołnierskiego. A zaraz potem nie wiadomo skąd wyskoczył mężczyzna w kominiarce. Młynarczyk – wyjaśniła beznamiętnie, widząc, że moje niedowierzanie przeszło w całkowity brak zrozumienia. – Coś krzyknął. To po tym go poznałeś i dlatego potem bredziłeś w szpitalu o zabijaniu. Ale ja myślałam, że to terrorysta, a granatnik leżał obok. Więc strzeliłam. Próbowałeś mnie powstrzymać. Nie dałeś rady. To pewnie stąd wyrzuty sumienia i to bredzenie o zabijaniu kolegi. – Co?!

– Wybuch – zaczęła wyliczać na palcach. – Potem długa przerwa. I dwa strzały do tej pancernej sanitarki.

– Dwa? – Tego drugiego już nie pamiętałem.

– Chudzyński dostał raz. W ramię. Ale wystarczyło. Ten z baraku przestał strzelać, gdy tylko do ciebie podbiegłam. – Umilkła na chwilę, może dając mi czas, a może raz jeszcze wspominając tamtą chwilę. – Wiesz dlaczego?

– Sukienka – mruknąłem. – Poznał cię.

Mrużąc oczy, wpatrywała się w czubki swych tenisówek. Nie porażały nowością, ale chyba nie o to chodziło.

– Myślałam, że cię zajebię.

Uwierzyłem. Nawet teraz była zła. No, może trochę bardziej rozgoryczona. Ale zła także.

Po trzech miesiącach. Nie musiałem pytać dlaczego.

– Trzeba było – powiedziałem cicho.

– Trzeba to było jakoś wytłumaczyć, dlaczego akurat nas widzieli ostatnich przy tym karabinie. – Mówiła spokojnie i dałbym się pewnie zwieść, gdyby uparcie nie kierowała słów do swych butów. – Jak ci zatykałam dziurę w brzuchu, znalazłam ten dynamit…

– Trotyl.

– Jeden pies. Ważne, że wybuchł. Pomyślałam, że jeśli coś jeszcze wybuchnie, to uznają, że nadal tu ktoś walczy. Czyli nie jesteśmy sami. I może nie nas będą podejrzewać.

Zastanawiałem się tylko parę sekund. Potem przestałem myśleć i zacząłem się pocić.

– Zaraz… Zeznałaś, że to ty Młynarczyka…? Widzieli nas przy karabinie, a potem ty…?

– A co miałam robić? – Nadal oglądała swe stopy.

– Co?! Nic! Trzymać gębę na kłódkę! – Zauważyłem zdziwione spojrzenie któregoś z opalających się pacjentów. Pomogło. Już dużo ciszej dodałem: – Nie rozumiesz? Teraz jak nas wsadzą, to razem. Muszą, choćby nie chcieli.

– Jeśli powiem, że wtedy myślałam, to skłamię – wzruszyła lekko ramionami. Dopiero teraz dostrzegłem bandaż na jej ręce. Może dlatego, że wiele się go spod rękawka nie wychylało.

Długie miała te rękawy jak na bluzkę z krótkimi.

Przypadek?

– Co ci jest?

Popatrzyła na mnie zdziwiona. A potem, równocześnie, zaczerwieniła się i zakryła bandaż prawą dłonią.

– Nic – rzuciła pospiesznie.

Oczywiście znalazłem wyjaśnienie. Siła stereotypów.

– Twój mąż? – Tylko formalnie było to pytanie. Nie dałem jej nawet szansy na odpowiedź.

– To jego robota?

– Niby co? – próbowała iść w zaparte.

– Dobra. Nie było pytania. Przepraszam, nie mój biznes.

– Myślisz, że dałabym mu się bić?

– Mówiłem: nie mój…

– To nie siniak – przerwała mi. Cicho, z rezygnacją. Milczała potem przez chwilę. – Kaliber dwanaście przecinek siedem. Lekarze mówią, że mam cholerne szczęście. Trochę niżej i byłoby po ręce. Albo w ogóle… To jak mała armata.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Oboje studiowaliśmy pilnie wygląd ścieżki. Kaśka nie cofnęła prawej dłoni: siedziała otulona ramionami jak ktoś, kto zmarzł.

– Musiałam przyjechać.

– Ciągle nosisz bandaż? – Sam siebie ledwo słyszałem. Wyobraziłem sobie ten widok: strzęp mięsa i kości wyrastający z jej ciała w miejscu, gdzie kiedyś była ręka. – Coś… Jest tak źle?

– No, piękniejsza się nie zrobiłam – wypuściła ze środka trochę goryczy. Ale chyba nie złości. Była smutna, nie zła, i to zdołowało mnie do reszty.

– Możesz… ruszać palcami? Normalnie? – Dałem spokój ścieżce i gapiłem się na jej lewą dłoń. Nie za wiele było widać: utknęła gdzieś w fałdach swetra. – Kasia?

Też uniosła głowę. Zerknęła na mnie z ukosa.

– Musiałam przyjechać – powtórzyła. – Tam na moście… Myślałam o tym tysiąc razy. I dalej nie wiem, co się właściwie stało. To znaczy… co chciałeś zrobić. I dlaczego akurat tak.

– Co z ręką? – Oberwałem jej pytaniem jak dobrym sierpowym w szczękę, ale wcześniej kopnęła mnie w jaja i uniewrażliwiła na sierpowe. – Możesz nią…?

– Nie mogę na nią podrywać facetów – burknęła. – To wszystko, czego nie mogę.

Drobiazg. I tak…

– Boli?

Dotknąłem tylko zaciśniętej na bandażu dłoni, a i to opuszkami palców. Drgnęła jednak.

Ale to bardziej ja cofnąłem rękę niż ona ramię.

– Nic mi nie jest – rzuciła przez zęby.

– Przecież widzę…

– Dawno się zagoiło. – Odwróciła się ode mnie. – Po prostu blizna wyszła mało twarzowa.

Jak chcę być piękna, zakładam bandaż.

Trzy miesiące. To, co ukrywała pod opatrunkiem, nie będzie już lepiej wyglądać.

– Przepraszam. – Odsunąłem się o parę centymetrów dalej. Wątpię, by któremuś z nas na tym zależało, ale czasem samo słowo „przepraszam” to za mało. – Nie miałem pojęcia… Jeśli uda się odzyskać te pieniądze, wydam z mojej części ile trzeba. Wiem, że to nie to samo…

– Mogę wiedzieć, o czym mówisz?

– No… Są przeszczepy, zabiegi…

– Adam, co ty pieprzysz? – Nie oczekiwała, że odpowiem. – Nie przyjechałam tu po forsę na chirurgów plastycznych. Nie jestem Patrycja. A może jestem? – posłała mi nieoczekiwanie krzywy uśmiech. – No właśnie… Może za mało się dla ciebie różniłyśmy, co? I dlatego…?

– Masz żal. – Nie pytałem, stawiałem diagnozę i pewnie dlatego nie siliła się na więcej sarkazmu, tylko po prostu czekała, patrząc mi w oczy. – W porządku. Też bym miał.

– Nawet nie próbowałeś krzyczeć – powiedziała z goryczą. – „Padnij, Kasia” i już.

Spokojnie, od niechcenia. – Odwróciła twarz. Łatwiej było jej patrzeć w słońce niż na mnie. Cóż, słońce lepiej wysusza zalążki łez. – Jeden raz. Mało brakowało, a… Dobra, wiem: uprzedzałeś mnie. No a ja jednak padłam. Z grubsza – pogładziła się po obandażowanym ramieniu. – Więc nie ma o czym gadać.

– Gdybym wtedy krzyknął, już by nas nie było.

Znów widziałem jej oczy. Wciąż wilgotne. Wpatrywała się we mnie zbyt zachłannie, by zawracać sobie tym głowę.

– Nie mogłeś?

Jeszcze przed chwilą była rozżalona. Teraz górę wzięła nadzieja. Zdałem sobie sprawę, że i dla niej tamte parę chwil przy moście to jeden z najważniejszych kawałków życia. Wcale nie dlatego, że omal nie ostatni.

– Nie mogłem. Młynarczyk strzelałby do mnie, nie do bewupa. Jaśniej uprzedzić też nie mogłem. Patrycja nie była głupia.

Pokiwała głową. Nie miałem pojęcia, czy mi wierzy. Delikatny sarkazm w jej głosie o niczym nie świadczył.

– Rozumiem. Chłodno skalkulowane ryzyko. No cóż, udało się. Dzięki.

– Zabiłaby cię – powiedziałem spokojnie.

– Możliwe.

– Nas wszystkich próbowała zabić. Młynarczyka, mnie… Nawet swojego Mariusza. To znaczy: ich obu miałem się pozbyć ja, a mnie ona. Ale na jedno wychodzi.

Zaskoczyłem ją.

– Co ty pieprzysz? Przecież… – urwała, a oczy zrobiły jej się jeszcze szersze. – Zaraz… To dlatego…?

– Nie. Nie dlatego. Już nie żyła, zapomniałaś? Strzelałem do Chudzyńskiego prywatnie.

Bo groził waszym dzieciom.

Odczekała chwilę, nim to powiedziała.

– Olafowi. To o nim myślałeś, prawda? O Ilonie – poprawiła się.

– Szczerze? Wtedy tak. Tylko o Ilonie. – Odetchnąłem głęboko. – Kasia, myślałem, że ty już… Byłem pewien, że Młynarczyk zacznie od celowniczego. Cały mój plan… To był aksjomat: najpierw Patrycja. Mogła mu zagrozić, ty nie. I miał czas to przemyśleć. A potrafił myśleć.

Dobry snajper pracuje głównie głową. Powinien zacząć od wieży. I jak zobaczyłem, że strzelił tam, gdzie kierowca…

– Myślałeś, że nie żyję?

Znów ten przeskok od rozżalenia do nadziei.

– Był naprawdę dobry. Gdybyś siedziała jak trzeba…

– Przecież miałam leżeć. – Może i chciała widzieć mnie w lepszym świetle, ale nie kosztem zamykania oczu na fakty.

– To taka… ostatnia deska ratunku. Chyba dlatego nie próbowałem ci wbijać do głowy, że masz padać. Nie wierzyłem, że to coś da. No i nie od ciebie miał zacząć. Pierwszy strzał pod wieżę i… – pociągnąłem palcem po gardle. – Jeden strzał. A potem ja. Wiedziałem, że trafi.

Załatwi Patrycję i będę miał rozwiązane ręce. Kiedyś rozmawialiśmy o tamtej historii przy moście, wiesz, kiedy Sławek… Też w gruncie rzeczy snajper nas tak urządził. Młynarczyka to interesowało, cały wieczór mnie wypytywał. Pamiętam, jak krytykował tamtego gościa. – Zawahałem się, ale dokończyłem odważnie: – Za kolejność właśnie.

– To znaczy? – Wyczuła, że mówię coś ważnego.

– Powiedział, że on zacząłby od Sławka. Od kierowcy, znaczy. Bo jeśli najpierw zabić kierowcę, wóz nie skręci i można go spokojnie rozstrzelać z całą załogą. – Przyglądała mi się nieruchomym spojrzeniem, wyraźnie sparaliżowana wnioskami. – Nie patrz tak. Tam była droga.

Tu most Dokładna odwrotność priorytetów. Z mostu nie można skręcić. Najgroźniejszy staje się celowniczy. Przy okazji można trafić w amunicję, co załatwia cały wóz. Mówię ci to, żebyś zrozumiała, jaki to był facet. Myślący, krótko mówiąc.

Jeszcze przez chwilę w jej wzroku dominowało rozżalone zdziwienie. Na szczęście też należała do myślących.

– Rozumiem – powiedziała cicho.

– Ale widocznie uznał, że w wieży nikogo nie ma. Jak znam życie, chciał pogadać z innymi, zanim zacznie zabijać. No i nie pogadał. Z nikim, tylko z nią. Miał prawo podejrzewać, że pozbyła się reszty. Czyli jest sama. Czyli to ona prowadzi wóz. I jak zacznie strzelać pod wieżę, Patrycja wciśnie gaz do dechy i zwieje.

– Logiczne – przyznała.

– Szkoda tylko, że wcześniej na to nie wpadłem? – podsunąłem. Nie skorzystała z podpowiedzi.

– Powiedz lepiej, skąd wiedziałeś, że to Młynarczyk.

Unik? Chyba tak. Nie sprawiała wrażenia szczerze zainteresowanej. Wyjaśniłem jej, co znalazłem w kopercie. Nadal nie sprawiała wrażenia zainteresowanej.

– I się domyśliłeś – podsumowała roztargnionym tonem.

– No, nie całkiem. Za mało danych, a Student wbił mi do głowy, że Młynarczyk nie żyje.

Chyba na wypadek, gdyby coś nie wyszło i to dopiero on, w bazie, musiał nas sprzątnąć.

– No tak – mruknęła.

– Z uciętą głową to mógł być zbieg okoliczności. – Wolałem ciągnąć tę kwestię, niż pytać, co tak naprawdę chce usłyszeć. Bałem się, że zapyta o pociągi do Stargardu. – Młynarczyk był porąbany; mógł to zrobić całkiem bezinteresownie, a Szamocki po prostu wykorzystać okazję.

Wtedy, jak strzelaliśmy szwedem i posłał Młynarczyka na dach, nie wyglądali zresztą na kumpli.

Nie wiem: może Czarek też nie znał jeszcze wtedy wszystkich, tak jak ja.

– Totalna konspiracja?

– Polisa Chudzyńskiego. Taki tajny wspólnik, którym można straszyć niepewnych, to niezła gwarancja lojalności. Ale nie wiem. Może po prostu chodziło o to, by wóz wrócił ochraniać Młynarczyka, a Szamocki mógł zostać sam przy tym partyzancie. Przeszukać go, dobić w razie czego…

– Fajnemu facetowi ratowaliśmy życie – uśmiechnęła się z goryczą.

– Daj spokój. On nam ratował wcześniej. Załatwiliby nas już przy moście, gdyby nie Czarek.

– Niby tak – przyznała. Łatwa zgoda. Zrozumiałem, że Szamocki, zły czy dobry, nie bardzo ją interesuje. Odczekałem chwilę i powróciłem do zasadniczego tematu.

– Tak naprawdę to… Patrycja się wygadała.

– Słucham?

Problem w tym, że właśnie nie bardzo słuchała. Starała się, lecz marnie jej wychodziło.

Widać było wyraźnie, że błądzi myślami gdzie indziej.

– Powiedziała, i to dwa razy, o odstrzeliwaniu kutasa jej facetowi. Na dzień dobry. Że nie dopuści do tego.

– A tak. Pamiętam. Chociaż dwóch razy chyba nie.

– Bo powtórzyła to, kiedy odchodziłem. Niemal dosłownie. I dlatego w którymś momencie pomyślałem, że po prostu cytuje Strażnika. No i to „na dzień dobry”. Właśnie ten kawałek pachniał cytatem.

Zmarszczyła brwi, pomyślała przez chwilę.

– Fakt. Gdyby ktoś mi groził zabiciem faceta, trochę inaczej bym to ujęła.

– No właśnie. A skoro cytat… Zadałem sobie pytanie, kto mógłby coś takiego mówić. Że na początek. – Tym razem brwi uniosła. – No wiesz: z armaty bewupa strzela się raz i zbiera na szufelkę to, co zostało. Jasne: można grozić komuś odstrzeleniem dupy czy jaj i to nic nie znaczy.

Ale jeśli się doda, że to na początek… To pachnie konkretem. I naprawdę dobrym strzelcem.

– Musiałeś być dobry z polaka – uśmiechnęła się lekko.

– No – przyznałem. – Niezły. Ale by się zdziwiła profesor Szczepaniukowa. Różnie nam reklamowała konieczność wkuwania, ale że logiczny rozbiór zdania któremuś życie uratuje… Na to nie wpadła.

– Marnowałeś się w wojsku. Wstąp do policji, Sherlocku. Mniej strzelania, więcej myślenia.

– Nie dało się bez myślenia. W którymś momencie zorientowałem się, że w tym bewupie nikogo nie ma. – Wolałem jej nie tłumaczyć, w jaki sposób: że wylazłem przed barak i nikt mi nie chciał wpakować serii. – To akurat dało się wyjaśnić. Strażnik był sam, a jednoosobowa załoga ma mizerne szanse w pojedynku z kompletną. Co prawda nie mieliśmy amunicji, ale o tym nie wiedział. Tylko… Znów zacząłem się zastanawiać, który z chłopaków miałby dość zimnej krwi, by zostawić armatę i pójść pieszo na bewupa. No i z czym? W bazie mieliśmy trzy porządne granatniki. Jeden odjechał z nami, pozostałe były w Piątce, w dodatku podziurawione.

– Ty jakoś znalazłeś granatnik.

– Nie wiem, czy mamy gdzieś w magazynie chociaż jednego komara więcej. Wycofali je z Turkmenistanu. Partyzanci nie mają czołgów. Cały pożytek z komarów był taki, że mogły wpaść im w ręce i posłużyć do rozwalania naszych. Był taki przypadek, no i ktoś kazał wycofać wszystkie do kraju. Do RPG-7 jest sporo amunicji specjalnej, no i to etatowa broń drużyny.

Łatwiej upilnować, trudniej stracić albo sprzedać. Sprawdziła się. Komary nie bardzo. Ten z bunkra został przez jakieś przeoczenie. Zresztą nie o to chodzi. Po prostu zacząłem się nad tym zastanawiać. Kto i jak.

– Rozumiem. Impuls do myślenia.

Ona też potrzebowała impulsów. Znałem to spojrzenie. Rozpaczliwe chwytanie się tematów, które tak naprawdę nie obchodzą, by uciec przed tymi, które bolą. Dwa lata to przerabiałem.

– Próbowałem podejść do tego od innej strony. Miejsce. Strażnik nie czekał na Patrycję w wozie, nie mógł też między barakami. Za dużo potencjalnych świadków, no i to już zachodni brzeg. Mogła skręcić i odjechać w siną dal. Idealny był most. Jedyna droga; Patrycja musiała się tam pojawić. Pomyślałem o minie. No ale to za proste: wystarczy wysiąść i sprawdzić. Nie miałem pomysłu na skuteczną broń. Granatników nie ma, ładunki wybuchowe mało skuteczne… I wtedy przypomniało mi się, że jest jeszcze jeden problem. Okolice mostu to najlepsze miejsce, tylko jak utrzymać w ryzach tych z Piątki? Potrzebny jest dobry karabin z nocnym celownikiem.

Najlepiej snajperski.

– I pomyślałeś o Młynarczyku.

– Bardziej o jego karabinie. Ale coś mi się przypomniało. Pamiętasz tego wartownika przy bramie? Od alarmu? Kurzewskiego? – Kiwnęła głową. – Spanikował wtedy, bo wcześniej widział kogoś na północ od bazy. A potem wrócił Młynarczyk.

– No i?

– Miał swój SWD i nic więcej. Żadnego łupu. Snajper nie strzela do bezbronnych. Nawet zwykły szwejk nie ma formalnie prawa, ale na takich patrzy się przez palce. Snajper to całkiem inna para kaloszy. Wymaga się od niego, by najpierw popatrzył, potem pomyślał, a na koniec ewentualnie strzelił. Ewentualnie.

– Ale… to przecież był terrorysta.

– Bez broni? To tym bardziej żywcem brać. Nie mówię o pieszczeniu się: strzał proszę bardzo, ale w kolano, ramię. Tak ich tu uczą. Jeniec jest sto razy cenniejszy od trupa. Nawiasem mówiąc, snajper powinien brać żywcem i tych uzbrojonych, o ile tylko nie zagraża to postronnym. No, ale powiedzmy, że Młynarczyk nie chciał nadstawiać własnej głowy. Ludzkie.

Tyle że jakąś broń powinien przy trupie znaleźć. Zwłaszcza on. Facet z tak zapapraną opinią. I znalazł. Ale za dobrą, by się nią nie chwalić.

– Ten karabin? – Odruchowo dotknęła obandażowanego ramienia.

– Pamiętasz, jak się starli z Szamockim o twój wyjazd?

– „Snajper z jajami starczy na bewupa”? – pokiwała z uznaniem głową. – Pamiętam.

– Z jajami i półcalówką – uzupełniłem. – Nie wiem, czy specjalnie po nią poszedł. Ale to właśnie wtedy przydźwigał karabin w pobliże bazy. Jak najbliżej, żeby potem szybko zabrać. No i go Kurzewski wypatrzył. Może zresztą dlatego nie żyje. Nikt mu wtedy nie wierzył, ale Młynarczyk mógł się bać, że chłopak widział za dużo i w razie dochodzenia naprowadzi żandarmów na właściwy trop. Więc zamiast obezwładnić, poderżnął mu gardło. Albo inaczej: wyszedł, otwarcie wrócił z karabinem i wtedy poderżnął. Po prostu dla wygody, żeby nie przemycać broni przed nosem wartowników.

Milczeliśmy jakiś czas.

– Ale z nas… – Kaśka przez chwilę szukała stosownego słowa. Nie dokończyła jednak.

– Odkręciłbym to – mruknąłem. – Gdyby tylko się dało… Ale się nie da.

– Nie da się.

Znów milczeliśmy. Siedziała ze zwieszoną głową, skubiąc w roztargnieniu rękaw swetra.

Wyglądała na nieszczęśliwą. Uświadomiłem sobie, że tylko dwie kobiety obdarzyły mnie łaską siadania obok i zaglądania w twarz, z której nie próbowały usuwać śladów cierpienia. Wszystkie inne grały, chowały się za maskami, jakie ludzie noszą całe życie, bo tak bezpieczniej lub tak wypada. Tylko dwie. I jedna była niedostępna, stracona chyba raz na zawsze.

– Kasia…

– Musiałam przyjechać – weszła mi w słowo. – Ja… nie wiem, co robić.

– Tak źle? – zapytałem cicho.

– Całkiem chujowo.

Ilona powiedziałaby to dokładnie tak samo. Nie były wulgarne. Żadna z nich. Potrafiły mówić pięknie i mądrze. Stosownie do okoliczności. Tak jak teraz. Właściwe słowo we właściwym momencie.

– Zosia?

– Też. Nie mam pracy, domu, a we wrześniu pierwszy termin sprawy rozwodowej. Tomek będzie o nią walczył.

– Przegra – uśmiechnąłem się. – W polskich sądach rodzinnych facet jest bez szans. Co w todze, to baba.

– Ja bym mu dała ze trzydzieści procent – też zdobyła się na uśmiech. – Ma rzeczowe argumenty po swojej stronie. I cholernie dużo uroku. – Kąciki ust opadły jej powoli, uśmiech zsunął się z nich, spadł gdzieś na przytulone jedno do drugiego kolana. Pomyślałem, że wygląda strasznie żałośnie. – Przystojniak i w ogóle. – Przyglądała mi się przez chwilę smutnym spojrzeniem chorego dziecka. – Kocham go, wiesz? Nawet teraz.

– Aha.

Miałem nadzieję, że moja twarz wyraża akurat tyle, co ten błyskotliwy komentarz. Dość wątłą nadzieję. Za długo na nią czekałem. Za wiele myśli się uzbierało. No i teraz wylewały się na zewnątrz.

– Co? – Mogła być, cytując Ilonę, przybita jak papa na dachu, ale ślepa nie była.

– Nic. – Chrząknąłem, próbując chociaż głos przywołać do jakiegoś porządku. – Nie łam się. Trochę forsy wpadnie mi z ubezpieczenia, no i sporo zaoszczędziłem. Pożyczę ci.

Wynajmiesz coś, pracę też podłapiesz, jak będzie z czego dopłacać i zgodzisz się na minimalną stawkę. Sądowi to wystarczy. Wiesz: byle mieli podkładkę, papierek. Resztę załatwi babska solidarność. No i to on cię zdradza, prawda? Mieszka z tą rudą. To jest argument.

– Chcesz mi pożyczyć pieniądze?

– Wypłacalna jesteś – próbowałem żartować. – Sto tysięcy żywej gotówki. Wystarczy trochę odczekać, kupić bilet do Aszchabadu i jakiś przechodzony wykrywacz min.

– Dlaczego?

Zrozumiałem, że zignorowała wszystko, co właśnie powiedziałem. Nie miała domu, nie miała pracy, żyła w kraju, który zabiera dzieci biednym – i olewała trzydzieści trzy tysiące wolnych od podatku dolarów.

Idiotka?

Naprawdę miałem tyle szczęścia?

– No bo… – Jezu, co mam jej powiedzieć? Prawdę? Miała klasę, urodę, dumę i rozum. Los nie obdarował jej pewnie dziesięcioma punktami na dziesięć możliwych w każdej z tych kategorii, ale gdyby podsumować, wychodziła średnia, której długo szukać. W każdym razie pośród kobiet do wzięcia.

– Tamtej nocy wyrównaliśmy rachunki – powiedziała z naciskiem. – Nikt nikomu z niczym nie zalega. Zgadza się?

– No… chyba tak.

– Więc nie ma powodu, byś mi pożyczał forsę.

Bardzo się postarała, by w końcówce nie zadźwięczał najmniejszy nawet znaczek zapytania. I udało jej się. Tyle że starań nie zdołała już ukryć.

Albo po prostu słyszałem to, co wolałem słyszeć.

Ale niektórych rzeczy na pewno sobie nie wmówiłem.

– Dlaczego musiałaś przyjechać?

Odetchnęła głęboko, jak przed trudnym nurkowaniem. Zrozumiałem, że czekała na to pytanie. Co nie znaczy, że łatwo i ochoczo zabrała się do odpowiadania.

Na początek usiadła bokiem na ławce. Musiała podwinąć nogę pod nogę. Ubyło jej powagi, upodobniła się do Ilony, specjalistki od niegodnych trzydziestoparoletniej damy metod dosiadania krzeseł oraz ławek, a przede wszystkim mogła wpatrywać się w moją twarz, nie nadwerężając karku.

– Zrobiłeś się dla mnie ważny – powiedziała ze smutkiem. – Myślałam, że to minie, ale… no, nie mija. – Też zacząłem siadać bokiem, zamarłem jednak w połowie obrotu. – To takie głupie… Kochasz ją. Wiem, że raz zagwiżdże, a do niej popędzisz. Co ja mówię: popędzisz… Na kolanach pójdziesz…

Urwała. Powinienem milczeć, bo ewidentnie nie oczekiwała ode mnie słów. Jeszcze nie teraz.

– Tylko że ona nie zagwiżdże.

Uśmiechnęła się gorzko.

– No to mnie pocieszyłeś.

– Kasia…

– Nie mów tak do mnie. Kaśka, Katarzyna; Kasieńka, jak chcesz żartować. – Nie odrywała ode mnie wzroku, widziała, kiedy nie rozumiem, i miała odwagę wyjaśniać. – Kasia lepiej nie.

Milion ludzi tak mnie nazywa. Pani Kasia, Kasia… Ale ty… Zacząłeś, kiedy poszliśmy do łóżka.

Nic nie poradzę, tak mi się kojarzy. W twoim wydaniu to takie… ciepłe. A nie chcę… No, po prostu nie chcę. Rozumiesz? Skinąłem leciutko głową.

– Mam szlaban na Kasię. Jasne. – Chciała coś powiedzieć, byłem jednak szybszy. – Na zawsze?

– Co?

– Pytam, czy nic się nie da zrobić.

– Nie wiem.

Aha. No to byliśmy w tym samym miejscu.

– Dlaczego musiałaś przyjechać? – Czasem dobrze jest zacząć od nowa. Albo po prostu od tego, co najważniejsze. A to było ważne. Trzy razy powtórzyła to słowo. „Musiałam”.

– Choćby po to…

– Kasia… przepraszam… Kaśka – uśmiechnąłem się, by nie brała śmiertelnie serio tych przeprosin. – Wydałaś pewnie ostatnie grosze na pociąg. Nie rozmawiajmy o pierdołach, dobrze?

– Dobrze. – Przygryzła wargę. – Tylko… to takie… kurczę… żałosne.

– Całe życie jest żałosne.

– Muszę cię o coś zapytać.

Ładnie siedziała na tej ławce. Nie aż tak jak Ilona, ale miło było popatrzeć. Trochę treningu i może dorówna mistrzyni.

– Poczekaj – dotknąłem dłonią jej kolana. To też było miłe. Że miałem odwagę, a w jej oczach nie pojawiło się ani zdziwienie, ani konsternacja. – Może najpierw ja.

– Nie ma sprawy – uśmiechnęła się blado.

Jak powiedzieć coś takiego takiej dziewczynie?

Ale innej w ogóle by się nie dało. A jeśli to ma mieć jakiś sens, będę musiał.

– Nie wiem, czy to miłość. Wiem, że chciałbym z tobą być. Spróbować. Może… Zrobię wszystko, żeby się nam udało. I wszystko, żeby o niej zapomnieć. Aha, i gdyby coś nam zaczęło wychodzić, chociaż trochę… Nie zostawię cię. Choćby się Ilona na śmierć zagwizdała. Polskę mogę zdradzać – posłałem jej smętny uśmiech – ale swoich kobiet nie. No więc chciałem zapytać, czy dasz mi szansę.

Przyglądała mi się z nieruchomą twarzą. Ja jej nie bardzo. Nie miałem odwagi.

– Chcesz… być ze mną? Dlaczego?

Zastanawiałem się, jak to wyrazić. I znalazłem odpowiednie słowa. Ilona po prostu ich wysłuchała. Nie pamiętałem, czy był jakiś komentarz. Nieważne. Lepiej nie umiałem tego wyrazić.

– Lubię na ciebie patrzeć.

Teraz już po prostu wypadało spojrzeć.

Oczy znów miała wilgotne.

– Nie słyszałeś? Powiedziałam, że ciągle go kocham.

– Słyszałem.

– I nic nie mam. Tylko cudze dziecko. Najpierw do wywalczenia w sądzie, potem do utrzymywania. Po co ci to?

– Kasia… dlaczego musiałaś przyjechać?

– Ja to co innego – rzuciła prawie wrogo. – Zabijałeś dla mnie i chciałeś umrzeć. Kobieta ma po prostu biologiczny obowiązek zapytać takiego faceta… Jak już jej się trafił ten jeden porządny na stu… W dodatku taki frajer…

– O co zapytać?

– O to samo. Czybyś się nie zgodził… spróbować. – Pociągnęła nosem, nie wiem: bardziej żałośnie czy ze złością. – Kurwa, pewnie nam nie wyjdzie. To głupie. Ty jesteś chory na Ilonę, ja na Tomka… Beznadzieja.

– Beznadzieja to jest teraz. – Ostrożnie ująłem jej dłoń. Za same koniuszki palców. Były spocone, jak moje. Gdyby się wyśliznęły, wyglądałoby to całkiem naturalnie. – Nie wiem jak u ciebie, ale u mnie gorzej być nie może.

– U mnie chyba też – powiedziała cicho. I jakby trochę szorstko. Ale jej palce…

Też były szorstkie.

Pozostały w mej dłoni.

– No to może być tylko tak samo.

To było tak banalne, że aż sztuczne i chociaż tęskniłem do niej od kilkunastu tygodni, teraz musiałem prawie zmuszać się do przechylenia głowy i szukania ustami jej ust. A ona chyba zaraziła się moim brakiem przekonania.

Wyszedł nam zupełnie gówniany pocałunek.

Za to potem uśmiechnęła się. Dokładnie tak blado, jak powinna to robić mądra dziewczyna, świadoma bycia substytutem Ilony Roman. Nieważne. Ważne, co powiedziała.

– Jest troszeczkę lepiej.

Mnie też było. Troszeczkę.

Загрузка...