Rozdział 29

Jechaliśmy na północ, z leciutkim odchyleniem ku zachodowi. Na większe nie mogłem sobie pozwolić: wóz Studenta znalazł się teraz na naszym przeciwnym, lewym trawersie i chcąc skręcić w kierunku kanału, musiałbym zmniejszać dystans. Może na to właśnie liczył. Początek negocjacji, kiedy nikt jeszcze nie powiedział „nie”, to dobry moment na wykręcenie rozmówcy jakiegoś numeru. Niby wystarczyło uruchomić radio i zażądać, by odbili bardziej w lewo, wolałem jednak nie odzywać się pierwszy. Choćby dlatego, że musiałem najpierw ustalić, na co mnie stać.

– Słyszałaś. – Do Kaśki też odezwałem się dopiero ze dwa kilometry od miejsca ostatniego postoju. Chciałem, by trochę ochłonęła. – Żąda połowy pieniędzy.

– Dasz mu? – zapytała bardzo cicho. Dwa kilometry to mało jak na szybkiego bewupa i ani trochę nie szybką dziewczynę, którą właśnie zdekonspirowano jako dziwkę.

– Właśnie o tym musimy pogadać.

– Ze mną? To twoje pieniądze. No i Czarka, ale on…

– Nasze. I wspólnie podejmiemy decyzję.

– Nie ma żadnych „nas”. Jesteś ty i Czarek, jeśli chodzi o forsę.

– Jedziemy na jednym wózku. We czwórkę. I tak dzielimy.

– Chcesz się dzielić ze mną i Lechowskim? – Wciąż mówiła za cicho, bym mógł pokusić się o odczytywanie intonacji.

– A niby jak to sobie wyobrażasz?

– Zabijał z wami, więc nie pobiegnie z donosem. A ja… Wiesz, że cię nie zakabluję.

Nigdy. Po cholerę płacić komuś, kto i tak będzie trzymał gębę na kłódkę?

– Kasia… – Też musiałem zniżyć głos. Nie chciałem uchodzić za ckliwego mięczaka. Nie teraz. – Co czwarty z tych dolców jest twój.

Milczała przez chwilę.

– Właściwie czemu nie? – mruknęła, niby to do siebie. – I tak jestem kurwa.

– Przestań, dobrze?

– No co? Przecież lubisz kurwy. Żaliłeś się, że Ilona nie… – urwała. – Cholera.

Przepraszam.

– Po prostu przestań. Zrobiłaś, co trzeba.

– Słucham?! – Ze słuchawek aż chlusnęło sarkazmem.

– Gdyby mnie ktoś próbował odebrać dziecko… Kochasz ją, prawda? I wystarczy. Miłość to dobry powód, by zabijać, a co dopiero… Zapomnij o tym.

– Adam, o tym się nie da zapomnieć.

– To pamiętaj. Tylko sobie nie wmawiaj, że zrobiłaś coś złego.

– Złego też: facet ma żonę, dzieci, więc trochę bardziej rozbiłam rodzinę. To dziwkarz, ale ta jedna kurwa więcej może przechylić szalę, nie? Tylko że to akurat nikogo nie obchodzi. Liczy się, że jestem ku…

– Kaśka! – Zabrzmiało wystarczająco ostro, by przeciąć słowo w połowie. – Jeszcze raz to usłyszę i przestajemy się lubić. Mówię serio.

Przez jakiś czas panowała cisza. W miarę naturalna zresztą: pokonywaliśmy właśnie w poprzek stromy stok, wóz ześlizgiwał się na bok, prowadzenie miało prawo pochłaniać całą uwagę kierowcy. Kiedy byliśmy w najwyższym punkcie, wychyliłem się z wieży i uniosłem noktowizor do oczu.

Przez parę sekund przyglądaliśmy się sobie ze Studentem. Z odległości najwyżej trzystu metrów. 0313 pojawił się na tyle blisko, że całkiem mimochodem, nie zastanawiając się nad tym, dostrzegłem brak lufy. To znaczy: owszem, była, nie zgubili jej. Tyle że nie rzucała się w oczy.

Armata oglądana od frontu wygląda najbardziej niepozornie.

Negocjacje negocjacjami, ale ewentualnej okazji nie zamierzali zmarnować. I chyba nie zmarnowali. Widziałem wieżę Studenta, więc on pewnie widział moją, oś optyczna celownika znajdowała się jednak niżej i wcale nie było pewne, że da się ją naprowadzić na coś więcej niż sylwetkę dowódcy wrogiego pojazdu. A nawet jeśli, to trafienie wydawało się mało prawdopodobne: oba wozy w ruchu, mało czasu, maleńka wieżyczka w charakterze celu. Student chyba nawet zaczął zsuwać się do wnętrza, wyhamował jednak w porę.

Potem nasz bewup zanurkował między wydmy i straciliśmy się z oczu.

Na wszelki wypadek też obróciłem armatę. To granatnik był naszym atutem i zabezpieczeniem przed nagłym atakiem, ale skląłem się w duchu za niedopatrzenie. Dwie lufy to zawsze więcej niż jedna, a w razie chybienia łatwiej wystrzelić z działka, niż załadować RPG kolejnym nabojem.

– Tomek też mi to powtarzał – rozległ się ni z tego, ni z owego smętny głos Kaśki. – Że jestem wulgarna i chamstwo ze mnie wyłazi.

– Co? – zdziwiłem się i odruchowo rzuciłem: – Nie jesteś wulgarna.

– Wiem, wiem: mamy inne definicje. Ale to moja jest ta obowiązująca. Zapytaj Ilonę.

Dziennikarka, więc się trochę zna na polszczyźnie.

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.

– No, na tej wyjątkowo dobrze…

– To znaczy?

– Wykorzystuje bogactwo i piękno naszego języka w całej jego rozciągłości.

– Znaczy… czasem bluźnie? – upewniła się.

– Właściwie to nie. Ludzie klną, kiedy są źli, i to jest w porządku, albo z bezmyślności, i to jest wulgarne. A ona… U niej to jak sól i pieprz w potrawie. Dodaje smaku. Słuchasz jej i dziękujesz w duchu, że tak to powiedziała, z taką fajną, czupurną ekspresją. – Czułem, że to ani czas, ani miejsce na takie wywody, ale nie potrafiłem się powstrzymać. – Chyba nigdy w życiu nie użyła żadnej „kurwy” jako znaku przestankowego. Mnóstwo ludzi tak robi i to są chamy.

Prostacy ze zbyt ubogim słownictwem. Lezie taki ulicą, ani zły, ani podniecony i pełnym głosem, nie patrząc na to, że dookoła dzieci i staruszki… U Ilony na usłyszenie „kurwy” musisz sobie zasłużyć. W pozytywnym sensie. Musi cię lubić, ufać, musisz być jej kumplem. Jest inteligentna, oczytana, potrafi godzinami opowiadać w interesujący sposób tak, że zakonnica się do jednego słowa nie przyczepi. Co najwyżej zapyta o znaczenie, bo takie mądre. Ale jak w redakcji zaczyna sypać świeżymi kawałami, to Monika zatyka uszy i jęczy.

– Mają zakonnicę na etacie? – zażartowała Kaśka.

– Szefową. Strasznie fajną. Po bułki im biega, jak są głodni. I cierpi w milczeniu przy Ilonie.

– Aż tyle tych świeżych kawałów?

– No nie… Tylko że Ilona to nałogowa internautka. Wlezie na Gadu Gadu i wołami ją trzeba odciągać, by coś do gazety napisała. – Powoli wygaszałem uśmiech, który sam, nie wiadomo kiedy, rozlał mi się po gębie. – Cholera, nigdy jej nie zrozumiem. Tak naprawdę to po prostu przesiaduje dłużej w pracy. Ma kupę znajomych, paru przyjaciół, jest sympatyczna, bez problemu nawiązuje kontakt praktycznie z każdym, a tkwi w tej durnej sieci, zamiast z realnymi ludźmi… Wiesz, to najbardziej pokręcona osoba, jaką znam.

– I dlatego ją kochasz? – zapytała cicho. Chociaż właściwie trudno to było nazwać pytaniem. Może dlatego odpowiedź przyszła mi tak łatwo.

– No. Chyba tak. Jest piękna, ale pięknych kobiet się głównie pragnie. Do kochania trzeba znaleźć niezwykłą. I ona taka jest. Inna jak cholera. – Znów uśmiechnąłem się na moment, może trochę smutniej niż poprzednio. – Kończyła polonistykę, więc miała praktyki w szkole. Wiesz, jaki numer wycięła? Zastraszona, spocona z przejęcia praktykantka? Stanęła przed klasą i wyjaśniła dzieciakom, że słowa „chuj” nie wypada i nie wolno pisać na murach, ale jeśli już któreś musi, to niech to robi porządnie, przez „ch”.

– Może nie planowała kariery w szkolnictwie.

Jechaliśmy po płaskim. Z lewej też robiło się bardziej płasko i Kaśka sama, bez pytania, skręciła w prawo. Dość wyraźnie: przez chwilę wóz sunął bardziej ku wschodowi niż ku północy.

Powróciła na poprzedni kurs dopiero po przeciwnej stronie czegoś, co w mniej wyschniętych okolicach nazwano by działem wodnym.

Tylko przez chwilę, i to dość daleko, widziałem chmurę kurzu, poderwaną przez wóz Studenta. Chyba też skręcili, dla odmiany na zachód. Całkiem niegłupio: gdybyśmy nagle znaleźli się blisko siebie bez bufora w postaci przesłaniających widok wzniesień, komuś pewnie puściłyby nerwy.

– Zostanie sto tysięcy dolarów – rozległ się rzeczowy i może dlatego brzmiący donośniej głos Kaśki. – Czyli, z grubsza, po setce złotych na głowę. O ile Szamocki zgodzi się na równy podział.

– Szamocki, jak już mu wyleczą głowę w szpitalu, trafi tam z powrotem z dobrze kopniętą dupą – rzuciłem mściwie.

– Masz żal, że cię nie wtajemniczył? – Nie czekała na odpowiedź. – Adam, tak między nami… Gdybym się nie zjawiła… Też próbowałbyś się z tego wycofać?

Tym razem czekała. Cierpliwie.

– Potrzebuję tej forsy – westchnąłem.

– Rozumiem.

Miękko to powiedziała, nie było powodu do złości. Ale nie na nią byłem zły.

– Nie, nie rozumiesz. Człowiek chce mieć dom i rodzinę. Tak jest stworzony. Ba, tak się go wychowuje. Kościół i prawica na okrągło powtarzają: „rodzina ponad wszystko, stwórz rodzinę”. A wywalczyli nam solidarnie taki gówniany ustrój, że bez pieniędzy już się nie da.

Może w Afryce, ale nie w Polsce. Żadna kobieta nie zwiąże się z kompletnym gołodupcem. Nie urodzi mu dzieci. No dobrze: może jakaś poczwara, której nikt inny nie chce, albo kretynka bez wyobraźni. Tylko że mnie nie kręcą poczwary i kretynki.

– Ciebie żadne nie kręcą – przypomniała cicho. – Tylko Ilona.

– Ale kiedyś kręciły. Myślisz, że czemu nie mam żony? Bo wygodniej, weselej? Po prostu nigdy nie było mnie stać na rodzinę. Gdybym był gruboskórnym skurwysynem, to znalazłbym jakąś naiwną, nakłamał jej, naobiecywał, zrobił dziecko, żeby już nie miała wyjścia, a potem niech się durna głowi, czym szczeniaka nakarmić. Tak się to robi. Potem warczycie na siebie, lejesz żonę, lejesz dzieciaki, zdradzasz, rozwodzisz się, odchodzisz z inną… To nie dla mnie, Kasia. Rodzina jest do kochania. Żeby jej dawać szczęście i z tego czerpać własne. W takiej kolejności. Nie żeby sobie za darmo podymać. I jeśli bez forsy nie mogę mieć takiej rodziny, to albo nie mam żadnej, albo zdobywam forsę. Choćby i po trupach. Choćbym miał sprzedawać amunicję jakimś porąbanym partyzantom, zdradzać kraj i strzelać do polskich żołnierzy. Bo w imię czego mam być solidarny z jakąś tam Polską? Z Peerelem mogłem być. Dał pracę, dach nad głową i miliony dziewczyn, które nie zaglądały ci w kieszeń, bo wszyscy mieli z grubsza po równo.

– Jak byłam smarkata, śliniłam się do jednego chłopaka. Nosił dżinsy z Peweksu. Żadne tam BMW. Na portki leciałam. Nigdy nie miałam takich z Peweksu.

– Słuchaj, nie mówię, że to był raj. Tylko tyle, że ludzie nie bali się zakładać rodziny i mieć dzieci. Taki mały drobiazg. A teraz się, kurwa, boją. Albo nie mają z kim. Jasne, nie wszyscy. Ale wystarczająco wielu, żeby uskładać taką drużynę jak nasza i obrobić skład z amunicją.

– Adam, nie musisz mi tłumaczyć, że pieniądze są potrzebne. Już nie wiem, kiedy ostatnio poszłam do łóżka dla przyjemności, nie pamiętając, że istnieje coś takiego jak forsa.

– Wielkie dzięki – uśmiechnąłem się. Wiedziałem, że wyczuje żart, ale wiedziałem też, co odpowie. I może właśnie dlatego się uśmiechałem.

– O Jezu, przepraszam… Przecież nie o tobie…

– Żartowałem.

– Nic jeszcze nie wiedziałam o waszym skoku!

– Kasia, ja żartowałem.

– Może i jestem kurwa, ale z tobą…

– Ogłuchłaś? To był żart. Głupi. Przepraszam.

Milczeliśmy jakiś czas. Dział wodny przeszedł w pasmo spłaszczonych, ale wysokich na kilka metrów barchanów. Daleko, chyba ponad pół kilometra od nas, wypływały zza nich kolejne smużki poderwanego gąsienicami kurzu. Student też widział nasz kurz i trzymał się z grubsza na trawersie, ani nie wyprzedzając, ani nie zostając wyraźnie w tyle. Czekał. W negocjacjach pierwszy odzywa się ten, któremu bardziej zależy. To nam się spieszyło i to my z każdą minutą oddalaliśmy się od drogi. Też bym czekał.

– Zostanie po sto tysięcy. – Kaśka znów była rzeczowa i opanowana. – Mieszkanie, nic więcej. W Stargardzie owszem, ale nie wiem, czy warto szukać pracy w Stargardzie. Cholerne bezrobocie. Tyle że małą miałabym z kim zostawiać. Babcia na miejscu to skarb. – Przerwała na chwilę. Potem usłyszałem jej westchnienie. – Kurczę, drogo sobie liczy. Przydałoby się coś utargować. A u ciebie jak?

– U mnie?

– Ile możesz zapłacić za spokój sumienia? – Złagodziła pytanie żartobliwym tonem.

– Ja nie mam sumienia. – Też się uśmiechnąłem. – Do kościoła nie chodzę.

– No to jak ci wyjdzie, będziesz musiał zacząć. Chyba parę razy widziałam tę twoją królewnę na mszy.

– Jak mi wyjdzie, będę musiał – zgodziłem się. – Wiesz, dałem mu szansę. Bogu. Jeśli podaruje mi Ilonę… To od początku ocierało się o granice cudu. Nie widziałem dla siebie szans.

Była z kimś, kochała go, ja nie byłem w jej typie… Beznadzieja. No to popatrzyłem w sufit i mówię: „Jeśli naprawdę jesteś, jeśli jesteś w porządku, chcesz dla ludzi dobrze i chcesz mieć więcej wyznawców, to daj mi tę dziewczynę. Bo wszyscy ją krzywdzą, a ja nigdy, za żadne skarby. To dobry interes. Jednego samobójcy mniej, jednej nieszczęśliwej mniej, jedna rodzina więcej, no i namiastka ojca dla Olafa. Na miejscu dobrego Boga bym na to poszedł”.

– Samobójcy?

– Nie wiem, Kasia. Pewnie nie. Mam rodzinę. Trudno zrobić bliskim takie świństwo. Ale gdybym był sam, to już dawno… Ciężko bez niej żyć. Naprawdę ciężko. Nie ma po co.

– Spotykacie się? To znaczy: zanim tutaj…

– No. Co parę dni. Taki durny układ, nie wiadomo co. Prosiłem, żebrałem, więc się zgadzała. Odebrać z redakcji, spacer, kawiarnia, odprowadzić pod dom. To wszystko. I rozmowy.

Prawie za każdym razem mówiła coś takiego… Niby nic, jakieś przemyślenie, epizod z jej życia…

Ale za każdym razem poznawałem ją trochę lepiej i robiła się trochę piękniejsza, bardziej niezwykła.

– Jej to nie przeszkadza? No wiesz: plotki…

– Chyba nie. Jest taka… kocia. Chadza własnymi drogami. Niezależna jak kot, piękna jak kot i tak samo nie da się wziąć na kolana.

– Nie powinna cię tak… no nie wiem… zwodzić.

– Kasia, to ja za nią łażę, nie ona za mną. Sto razy mi wyjaśniała, że nic z tego nie będzie, bo mnie po prostu nie kocha. Że się przyjaźnimy i tyle.

– A przyjaźnicie się?

– Nie wiem, czy to dobre słowo. No i nigdy go nie użyła. Lubi moje towarzystwo, jest szczera, otwarta… Ma cholerne wyrzuty sumienia z mojego powodu. Nic nie zrobiła, nigdy nie dawała nadziei, ale i tak ją to dołuje. Wiesz, to porządna dziewczyna. Wrażliwa, mądra. Też jej ciężko w takim układzie. Był taki okres, że próbowałem trzymać się od niej z dala. Uszanowała to; jak mnie zobaczyła na ulicy, dyskretnie przechodziła na drugą stronę. Żeby nie sprawiać bólu.

Co jakiś czas pyta, czy nie powinna się odsunąć. Więc chyba jest moją przyjaciółką. Nie wiem.

Znów problem definicji. Miłość, przyjaźń… Co to właściwie jest? Pomilczeliśmy sobie przez chwilę.

– To miało być pół miliona – westchnąłem.

– Słucham? – Nie takiego dalszego ciągu oczekiwała.

– Zaczęłaś mówić o pieniądzach. Kiedy w to wchodziłem, była mowa o jakichś pięciuset tysiącach na głowę. Jeśli przyjmiemy warunki Studenta, zostanie raptem sto. To i tak więcej, niż kiedykolwiek na oczy widziałem, ale masz rację: z drugiej strony to tylko przeciętne mieszkanie w większym mieście. Zero rezerwy na falstart. Jeśli nie znajdę roboty, to nie opłacę rachunków i po paru miesiącach komornik nas z niego wywali. No i na konia nie starczy.

– Na konia? – Znów udało mi się ją zaskoczyć.

– Ilona kocha konie. Kiedyś jeździła.

– Chcesz ją poderwać na konia? – zapytała z niedowierzaniem.

– Na coś trzeba – uśmiechnąłem się, trochę gorzko, trochę z rozbawieniem. – Samochód też miałem w planach, bo ona generalnie lubi jeździć, a nie ma czym. Ale koń jest bardziej romantyczny, nie uważasz?

Nie odpowiedziała od razu. I nic dziwnego: kiedy się w końcu odezwała, słychać było, że wolałaby w ogóle nie otwierać ust.

– Adam… ty chcesz ją sobie kupić?

Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć. A ja nie zamierzałem odpowiadać wprost.

– Udziela się jako juror w „Kominkaliach”. To taki konkurs literacki dla młodych talentów, stargardzki MDK organizuje. Kiedyś, pamiętam, wpadam do redakcji, a Ilona mówi:

„Słuchaj, przeczytałam wiersz i po prostu rozjebało mnie na pół”. I zaczyna mi recytować. Nie powtórzę może dokładnie, ale z grubsza szło to tak:


Stoimy po przeciwnych stronach

Wielkiego Kanionu

Ja nie mam helikoptera

Ty nie masz helikoptera

Nie stać nas widać na siebie

(wiersz Aleksandry Gul)


Czekałem na komentarz. Bez skutku. Kaśka milczała.

– Jak to usłyszałem, to mnie też rozjebało na pół.

– Dobre – przyznała. – Nawet bardziej niż dobre.

– Tak. Ale nie w tym rzecz. To jest… o mnie. I jak wtedy patrzyłem na Ilonę, przyszło mi do głowy, że o niej też. Małżeństwo jej się sypnęło, kiedy mąż pojechał do Niemiec, a pojechał wiadomo po co: zarabiać. Z tym drugim facetem też tak trochę… No, mówiąc w skrócie, pieniądze też się liczyły. Nie było ich. Musiał szukać roboty w Gorzowie, ona nie mogła z nim wyjechać, bo tu dziadkowie, darmowy dom, darmowa opieka nad Olafem, a tam… Nie wyrobiliby finansowo. Rzadziej się spotykali, no i w końcu ją zdradził z inną. Właściwie to prawie się ożenił. Datę ślubu już uzgodnili, dziewczyna suknię kupiła… Lepsza partia od Ilony: młodsza, absolwentka prawa, bezdzietna, a też ładna. To wszystko oczywiście nie jest takie proste, cholernie spłycam, ale gdyby Ilona miała forsę, pewnie byłaby teraz szczęśliwa. A nie jest. Tak jak ja.

Jechaliśmy na północ. Nie za szybko, po względnie równym terenie. Silnik bewupa pomrukiwał dyskretnie po drugiej stronie hełmofonu.

– Nie wiem, Adam… Może naiwna jestem, ale… Nie warto kupować sobie kobiety. A taka, która daje się kupić, też nie jest wiele warta.

– Pewnie tak.

– No to… czemu próbujesz?

– Ilony nie da się kupić. Ale można próbować kupić czas u jej boku. Zainteresowanie.

Szansę na to, by cię polubiła, potem zaczęła trochę potrzebować, potem trochę bardziej, i może kiedyś…

– Co: kiedyś? – zapytała po paru sekundach daremnego wyczekiwania.

– Dla mnie to bogini. Nieziemskie zjawisko. Ale przecież jest normalna, nie? Zwyczajna kobieta. Człowiek. A ludzie się zmieniają. Dojrzewają, inaczej widzą świat, hierarchia wartości im się przestawia. Kiedy ją poznałem, była szczęśliwie zakochana. Wkurzała się, gdy pytałem, czy to na pewno to, czy już zawsze będą razem, czy jest pewna jego uczuć. Nawet numer mi dała, żebym zadzwonił i sam zapytał.

– I co? Zadzwoniłeś? – Wyczułem leciutką kpinę w głosie Kaśki. – Niech zgadnę, co powiedział: kocha jak cholera. Faceci zawsze tak mówią.

– No właśnie: nie było o czym gadać. Zresztą jak się widzi Ilonę moimi oczami, to trudno uwierzyć, że ktoś mógłby dla niej totalnie nie zgłupieć. A przynajmniej puścić w trąbę, jeśli już ją zdobył. Nie wiem, co gościowi odbiło. To znaczy niby się domyślam: ona bywa trudna w pożyciu. Nieobliczalna, taka kocia właśnie. Potrafi drapnąć, zwykle nieświadomie, i wtedy boli jak cholera. Tylko że jak ci ktoś taki potnie gębę pazurami, to ją oklejasz plastrem i potulnie czekasz, aż kotce przejdzie zły humor. A nie kopiesz. Nie kopie się kotów. Za delikatne są.

Widziałem, jak ją poharatała ta zdrada. Wyglądało na to, że nigdy mu nie wybaczy. Że jest sama.

No i znów zacząłem za nią łazić.

– I wylądowałeś tutaj – podsumowała.

– Jeśli chcesz zdobyć dziewczynę, musisz ją czasem zaprosić do kawiarni. A to kosztuje.

– Zakochaj się w bezinteresownej romantyczce.

– Romantyczce też trzeba kupić kwiaty. I świece. Kasia, nie czarujmy się. Za darmo to można jakąś puszczalską przelecieć. Na wartościową dziewczynę trzeba wydać trochę forsy. Nie mówię, że majątek. Jeśli potrzebujesz majątku, to znaczy, że podrywasz dziwkę. Ale trochę trzeba mieć. Ja nie miałem, więc przyjechałem tutaj.

– Jasne. – Milczała przez chwilę, zaabsorbowana omijaniem jakiejś wydmy. – A majątek zaczyna się od?

– Słucham?

– Ile możesz zarobić, żeby ci się Ilona nie zaczęła mylić z dziwką?

Zesztywniałem na chwilę. O ile można zesztywnieć w jadącym po bezdrożu bewupie.

– O co ci chodzi?

– Mnie? – zdziwiła się nieszczerze. – O nic.

– Trochę złośliwie to zabrzmiało.

– Brzydule bywają złośliwe, mówiąc o pięknych. A cóż dopiero o boginiach.

– Czekaj no… Mówiłem, jak ja ją widzę. Nie że ona… Jezu, tylko nie myśl, że to jakaś narcystyczna idiotka! Na okrągło powtarza, że się starzeje, że fatalnie wygląda, że jakaś tam nadwaga… Nie uważa siebie za żadne bóstwo. Nawet za szczególnie ładną chyba nie.

– Czyli jeszcze i skromna? – Nie próbowała kryć sarkazmu. – Wiesz, ten co ją rzucił, to faktycznie debil.

– Mnie się czepiaj – powiedziałem cicho. – Nie jej. Źle to wszystko opowiadam, wyszła jakaś… A to fajna dziewczyna. Naprawdę fajna. Tylko układ nam się trafił taki gówniany. Dwoje nieszczęśliwie zakochanych nie w sobie.

– Ona dalej w debilu?

– No.

– Kocha go? – upewniła się. – Wiesz na pewno?

– Wiem. Mówiła mi.

Zamilkła na jakiś czas. Właściwie trudno o lepszy komentarz.

– Adam… przepraszam, że pytam. Ale na co ty właściwie liczysz? Że zrobicie licytację i ty wygrasz?

– Jej się nie kupi – rzuciłem przez zęby. – Ile razy mam ci to powtarzać?

– To tym bardziej. Forsa się nie liczy. Dobrze. Więc jak to sobie wyobrażasz?

– Nie wiem.

– Odkocha się? I zakocha w tobie?

– Nie wiem – powtórzyłem z mieszaniną gniewu i bezradności. – Właśnie tak. Odkocha się. Kaśka, on ją zdradził. Nie to że raz, po pijaku, przypadkiem. Żenić się chciał. Skrzywdził Ilonę tak, że chyba bardziej nie można. Związałabyś się z kimś takim? Urodziła mu dziecko?

Dobra, nie mów – nie dopuściłem jej do głosu. – Ona to nie ty, każdy przypadek jest inny, nie ma reguł. Wiem. Ale to mądra, dojrzała kobieta. Dostała w kość od życia. No i matka. Musi być odpowiedzialna za dwoje, a że bardzo chce mieć jeszcze jedno dziecko, to w perspektywie co najmniej za troje. Więc chyba nie jestem ostatni kretyn, zakładając, że może jednak nie wyjdzie za takiego faceta i nie wyjedzie do Gorzowa. A może jestem? Co?

Jeszcze nigdy w życiu nie zależało mi tak na dementi w sprawie mego kretynizmu. Ale nie dlatego milczenie Kaśki wydało mi się tak długie. Po prostu długo milczała.

– No nie – mruknęła w końcu. – Tylko, Adam… Jeśli jest taka, jak mówisz… nie do kupienia… Kurczę, sam chyba taki jesteś. Więc wiesz, że najpierw idą emocje, a dopiero potem cała reszta. Jeśli go mocno kocha, to wszystko inne… no wiesz: nie ma znaczenia. Żal, rozsądek, obawy… Wybaczy mu i pójdzie na największe ryzyko.

BWP przetoczył się przez kępę saksaułów, gąsienice zadudniły o twardą jak kamień gładź wyschniętego solniska. Nagle przestało nami rzucać. Z lewej zagony piasku zapuszczały się jeszcze na dobrą setkę metrów w głąb oświetlonej księżycowym blaskiem równiny, lecz Kaśka sama, nie pytając, zdjęła nogę z pedału gazu.

– Wiem – uśmiechnąłem się krzywo. – Ale na wypadek gdyby nie kochała dostatecznie mocno… Oddam Studentowi pięć dych ze swoich dwóch stów. I ani grosza więcej. Cholera wie, ile kosztuje dobry koń.

– Zamienisz życie dwóch ludzi na konia? – zapytała spokojnie.

– Na konia? Nie. Ale na widok Ilony podskakującej z radości…

Загрузка...