Wróciła późno. Wiedziałem, że to wina kolejki do łącza satelitarnego: Wojsko Polskie oszczędzało, na czym się da, i w takie jak to, melancholijne weekendowe popołudnie, gdy stęsknieni żołnierze pchali się do aparatów, trzeba było odczekać swoje. Czekała więc. Najpierw przed dyżurką – widziałem ją raz i drugi przez okno – potem, gdy wywiało z niej nadwyżki złości, pewnie w środku. Położyłem się w butach na łóżku, zamknąłem oczy i próbowałem wmówić sobie, że wszystko skończy się dobrze.
Od rana nikt nie odsłonił okna, dmuchało, barak numer 3 zasłaniał te resztki dziennego światła, które przenikały przez tumany kurzu. No i nie miałem odwagi patrzeć w jej stronę.
Dopiero kiedy po raz drugi pociągnęła nosem, zdałem sobie sprawę, że płacze.
– Kasia? – Przycupnęła na brzegu łóżka Grzywacza: skulona bryłka nieszczęścia. – Co się stało?
– Nie… nie dzwoniłam.
Wstałem, podszedłem do niej. Nie uniosła głowy.
– Nie pozwolił ci? – Zanim dłonie zacisnęły się w pięści, rozsądek przebił się do głosu. – Bruszczak?
BWP wrócił całe wieki temu, ale byłem zbyt zdołowany, by zaprzątać sobie nim głowę.
Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że kręcący się po dyżurce porucznik może być z punktu widzenia Szamockiego niepożądanym świadkiem rozmowy matki z córką. Nagły atak płaczu, jedno „kocham cię” za dużo, mogły zaintrygować dowódcę, a Kaśka, gdyby jej już puściły nerwy, mogła zacząć mówić.
– Czekaliśmy na dostęp i… Jak w końcu… – Przykucnąłem na wprost jej kolan, próbując zajrzeć pod grzywkę. – Powiedział, żeby podać numer. I ja… uciekłam. – Uniosła twarz. Policzki miała suche, ale oczy faktycznie pełne łez. – Adam, proszę cię. Proszę, Adaś…
Nie brałem jej za dłonie: to one same poszukały schronienia w moich.
– Ale dlaczego? Co się stało?
– Nie narażaj jej. Nie mogłabym żyć, gdyby… – Głos jej trochę drżał, ale teraz, gdy nadeszła pora działania, generalnie wzięła się w garść. – Obiecaj mi, że nie zrobią Zosi krzywdy.
Obiecaj mi to.
Za ścianą, porykując na niskim biegu, przesuwał się któryś z bewupów. Dobrze. Mogłem mówić głośniej, dzięki czemu to, co mówiłem, brzmiało bardziej stanowczo.
– Nikt jej nie tknie. Założę się, że nawet nie pomyśleli… Nie słyszałaś? On nawet nam nie groził, a co dopiero… Po prostu nas sprawdzali. Ciebie i mnie. Czy jesteśmy na tyle blisko, że będziesz mnie kryła. I czy dasz się kupić. Więc Szamocki pochwalił się wiedzą. Zrozum: to nie mafia. Trafił się klient, chcą opchnąć trochę towaru z państwowego magazynu. Połowa Polaków to zrobi, jeśli nadarzy się okazja. Po PRL-u nam zostało, zaborach. A teraz jeszcze po tej złodziejskiej prywatyzacji. Ale krzywdzić dziecko? – Odczekałem chwilę i dodałem z bladym uśmiechem: – Mogłaś z nią spokojnie pomówić.
Popatrzyła na mnie z nadzieją i wahaniem przebijającym się spod łez. Potem jej spojrzenie powędrowało do tyłu, ku workowej ścianie oddzielającej nas od magazynu. Wstała nieoczekiwanie i nie puszczając mej ręki, ruszyła do drzwi. Wyszliśmy przed barak. Powlokłaby mnie dalej, na środek placu oddzielającego oba szeregi budynków, ale na szczęście akurat pośrodku zaparkował wóz dyżurny. Jego prawy błotnik niemal ocierał się o słup masztu flagowego. Silnik terkotał na jałowym biegu.
– Nie przesadzaj. Nikt nas nie podsłuchuje.
– Łatwo ci mówić. Nie masz dzieci. – Nie próbowałem dyskutować, i dobrze zrobiłem. – Przepraszam. Ale matkowanie ogłupia. Nic, tylko się boisz, wyobrażasz Bóg wie co. – Odetchnęła głębiej. – Jest z Tomkiem. Nasze mieszkanie przepadło, nowego nie kupił… Nie tak łatwo ich znaleźć. Pomyślałam, że jak podam numer, to ci twoi kumple dojdą po nim do Zosi. A może jeszcze nie doszli.
– Rozumiem. – Nie powinienem tego mówić, ale należało jej się. – Mądrze zrobiłaś. – Posłała mi czujne spojrzenie. – Dmuchanie na zimne nikomu nie zaszkodzi. Nic jej nie grozi, ale dla własnego spokoju…
Milczała przez chwilę. Po drugiej stronie placu ktoś zamykał i otwierał drzwi Piątki.
Chyba trzeci raz z rzędu. Pewnie z winy wiatru. Dmuchało na tyle mocno, że nie potrafiłem rozpoznać, kto to taki. Zresztą gogle, kapelusz…
– Mnie zaszkodziło – powiedziała cicho Kaśka. – Palec bym sobie ucięła, żeby z nią choć przez chwilę… Najchętniej bym się urżnęła do nieprzytomności.
– Nie mamy czym – uśmiechnąłem się blado.
– Nie bój się, nawet gdyby było… Muszę być trzeźwa.
Człowiek w goglach i kapeluszu wykonał ruch, jakby wycierał szmatką powierzchnię drzwi, obejrzał się, znieruchomiał na moment. Dopiero teraz zauważyłem, że w drugiej dłoni, blisko twarzy, trzyma coś, co wygląda na doręcznego radmora. Pewnie któryś z nowicjuszy.
Jedna z instrukcji żołnierskiego BHP mówiła, by podczas burz piaskowych nie oddalać się od miejsc zakwaterowania bez nadajnika.
– Chodź – pociągnąłem ją lekko. – Bo oślepniesz od tego kurzu.
Ten z naprzeciwka też zrejterował przed niesionym z pustyni tumanem. Wróciliśmy do baraku.
Leżała na łóżku Grzywacza i udawała, że śpi. Albo i nie udawała: czułem, że sobie pochlebiam, wiążąc tę ucieczkę pod tarcze powiek ze swoją osobą. Chciałem położyć się obok – choć tyle – ale nie uzbierałem dostatecznie wiele odwagi.
Obcy człowiek. Sprężyny łóżka zaskrzypiałyby pod moim ciężarem, a ona uniosłaby powieki i…
Nie znalazłbym pod nimi ciepła.
Wziąłem ręcznik, poszedłem pod natrysk. Ogoliłem się czort wie po co, wyszedłem przed barak. Minęła osiemnasta, Sławek powinien zaczynać następną dwugodzinną kolejkę. Mrużąc oczy, odszukałem rozmazaną pylastą otoczką sylwetkę bewupa: stał za wykopem, w miejscu, skąd wzrok sięgał dalej.
Ruszyłem w tamtą stronę.
Sławek wyjrzał z wieży i śledził mnie spojrzeniem na dystansie dobrych pięćdziesięciu metrów. Mimo wiatru w oczy i jednoznacznej instrukcji Bruszczaka, który zabronił wychylania spod pancerza choćby czubka palca.
Wszedłem do środka przez tylne drzwi. Czekał już na końcu ławki, obok złożonego oparcia fotela dowódcy.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nic.
Siedzieliśmy w milczeniu. Niesiony wiatrem piasek szeleścił cichutko, trąc o pancerz.
– Był ranny – mruknął. – Ten facet od Młynarczyka, wiesz… W nogę. Miał opatrunek.
– Daleko stąd go dopadł?
– No. Ze trzy kilometry, kawałek od drogi. W wąwozie. Niezła kryjówka i bronić się można. Ale chyba nie walczył. Nie znaleźliśmy broni ani łusek.
– Młynarczyk mówi, że snajper nie jest od walki, tylko od zabijania. – Znów pomilczeliśmy sobie niewesoło. – Przywieźliście ciało?
– Brus kazał zakopać. Niby że tutejsi zabrali zwłoki. Jeśli się rozejdzie, jaki numer ten świr wykręcił, można będzie przynajmniej mówić, że miał rację. Był trup, nie ma trupa, ślad się urywa. A tak to mamy chociaż twarz.
– On jest z nami?
Wyglądał na zaskoczonego.
– Młynarczyk?
– No tak – zgodziłem się. – Nie robi się czegoś takiego tuż przed skokiem stulecia.
Żandarmów mamy teraz jak w banku. – Zrobiłem sobie następną przerwę. – Cholera. Mam nadzieję, że doktorek uwzględnił go w swoim planie. Nie chciałbym mieć go przeciw sobie.
– Za tydzień idzie na urlop. – Westchnął, po czym uśmiechnął się blado. – To pewnie wtedy… Nie martw się. Uda nam się. A tobie odpadnie kłopot.
Był zbyt delikatny, by nazwać ten kłopot po imieniu. Albo zbyt zdezorientowany. Dwa razy wyżebrałem jego kolejkę przy łączu do Polski. Oddawałem potem swoje, nawet z nawiązką, ale te dwa razy to było właśnie żebranie, nie rzeczowa propozycja zamiany, i pewnie doskonale to zapamiętał. Musiałem usłyszeć głos Ilony. Poszukać w nim nutek radości, nakarmić zdychające z głodu złudzenia. Widział mnie wtedy. Oglądał faceta jak na narkotykowym głodzie.
A teraz zobaczył damskie figi suszące się obok moich i miał pewnie mętlik w głowie.
Ja oczywiście miałem dziesięć razy większy.
– Sławek… Kiedy chcą to zrobić?
– Wiem, co ja mam robić. I tyle. A ty nie? – Wzruszyłem ramionami. – No to się nie przejmuj. Na pewno nie dziś. Uprzedziliby cię. Pewnie przyszły tydzień. Dawno jej tu nie będzie.
– Ale póki co… – wskazałem wzrokiem stanowisko kierowcy. – Dasz się przejechać?
– Co mam robić? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz prawo jazdy, prawda?
– Piłeś coś? – uniosła się na łokciu i poszukała wzrokiem butelki. – Teraz mam sobie urządzać przejażdżki czołgiem?! Teraz?!
– Bewupem. – Bez pośpiechu, ale stanowczo, zsunąłem z niej koc. W baraku wciąż było ciepło, widocznie jednak zmarzła w swojej zwiewnej sukience i kiedy wróciłem, leżała przykryta aż po brodę. Przemknęło mi przez głowę, że gdybym tam, pod spodem, znalazł nagie ramiona i stanik, mógłbym go po prostu odpiąć, wleźć pod koc i kochać się z Kaśką. Może nawet byłaby mi wdzięczna. Nie rozebrała się, niestety.
– Jeden pies – warknęła.
– W bewupie jest wolant. Prawie kierownica. Reszta też podobna jak w zwykłym samochodzie. Pół godziny ćwiczeń i od biedy będziesz umiała jeździć. Wstawaj. – Na seks nie było raczej szans, ale mogłem przynajmniej wepchnąć rękę pod jej plecy, posadzić na łóżku coś tak przyjemnie ciepłego.
– Odbiło ci?!
– To jedyny pojazd, którym w razie czego możesz stąd zwiać.
– Zwiać? Chcesz, żebym…?
– Nic nie chcę. To tylko tak, na wszelki wypadek. I tak nie masz nic do roboty. No, chodź.
Będziecie trochę bezpieczniejsze. Obie.
Nie zapytała z przekąsem: „ja i Ilona?”. Usiadła na brzegu łóżka i zaczęła zapinać sandały. Na bosych stopach, które były brudne, a które mimo to wolała trzymać w łóżku całkiem obcego faceta.
Nikogo nie przejechała, bo nadal wiało i nikt nie wychylał nosa z baraków czy schronów.
Nie skasowała masztu, choć zabrakło jej raptem ćwierć metra. Budynki przetrwały, ponieważ między nimi a kanałem mieliśmy dobre cztery hektary pustego placu i nawet najgorszy kierowca świata zdążyłby przypomnieć sobie, jak się skręca i czym hamuje.
No i, prawdę mówiąc, nie była najgorszym kierowcą świata. Maszt znalazł się w opałach właśnie dlatego, że okazała się nadspodziewanie dobra i Sławek pozwolił jej zasuwać na czwórce w stronę bramy. Jeździliśmy na peryskopach, trochę dla wyrobienia nawyku, trochę z obawy przed Bruszczakiem, który mógł wyleźć z baraku, przebić się wzrokiem przez barierę kurzu, gogli i hełmofonu i zapytać, co do cholery, robi jakaś baba za wolantem jego wozu. Świat oglądany przez peryskopy nawet przy dobrej pogodzie wygląda inaczej, i Kaśkę wyraźnie zawiodło wyczucie perspektywy.
Żaden z nas nie skomentował wpadki z masztem. Może dlatego, że okazała się jedyną, ale raczej z powodu naszej kursantki, która sama wyskoczyła od razu z kawałem o blondynkach za kierownicą.
Śmiała się, słyszałem to w jej głosie. Przez chwilę była podnieconą, zafascynowaną nowym doznaniem dziewczynką i nie powiedziałbym jej złego słowa, nawet gdyby ścięła maszt, rozwaliła szlaban, a potem przejechała przez wszystkie sześć baraków po kolei.
Siedziałem w wieży i też próbowałem się uśmiechać. Odpłaciła mi lekcją za lekcję, nauczyła czegoś nowego. Chcesz oglądać blask zachwytu w oczach kobiety? Zafunduj jej jazdę odpowiednio ekstrawagancką bryką. Daruj sobie uczucia, słowa wypowiadane łamiącym się głosem, pocałunki. Po prostu daj kluczyki z odpowiednio bajeranckim breloczkiem.
Śmiały się z nas i nazywały samochody przedłużaczami penisów. Miały rację. Tyle że tak naprawdę śmiały się z siebie, głupie dziwki. To nie facetowi potrzebny jest do szczęścia długi penis.
Byłem na nią zły. Rozpędzała bewupa do sześćdziesiątki po kwadransie szkolenia, ani razu nie zdławiła silnika, po paru nieudanych próbach omijała każdą wskazaną kępę trawy z właściwej strony. Miała szczuplejsze, niż myślałem, kostki, zaraźliwy śmiech i oczy jak sarenka z filmów Disneya. Stawała się coraz doskonalsza. W tej chwili prawie doścignęła Ilonę. Prawie.
– Kończymy. – Nie wiedziałem, czyim przedłużaczem miałby być trzynastotonowy BWP, ale i tak byłem zazdrosny, więc skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu. – Zaraz kolacja; jeszcze kogoś rozjedziesz.
– Ostatnie kółko – zgodziła się głosem tak pogodnym, że mało mnie nie zemdliło.
Gdybym ściągnął z niej majtki zamiast koca, pewnie nie byłaby teraz nawet w połowie tak zrelaksowana.
Nie myślała o Zosi, nie myślała o mnie. Może dobrze się stało, bo chwilami piaskowy tuman dosłownie zasypywał peryskopy i moment roztargnienia mógł nas słono kosztować. Nas i chyba całą bazę.
Tuż przed szlabanem, jak królik z kapelusza, z burego obłoku wyłonił się znajomy pysk ciągnika siodłowego marki MAN. Zakręcaliśmy, więc gdyby spóźniła się z hamowaniem, dostałby gdzieś za szoferką, w miejscu, gdzie kończyły się zbiorniki, a zaczynała platforma z paletami amunicji. Były osłonięte plandeką z kuloodpornego kompozytu, i przeciętny użytkownik turkmeńskich dróg nie domyśliłby się pewnie, jakie paskudztwo mija, ale ja widziałem zbyt wiele podobnych transportów, by skwitować ostre hamowanie Kaśki żarcikiem o zdartym lakierze. Trochę mnie zmroziło.
– Oj… A to co znowu?
Była raczej zaintrygowana niż skruszona. Sławek odpowiedział dopiero po paru sekundach. Dzięki przepuszczeniu przez interkom jego głos brzmiał w miarę beznamiętnie.
– Robota na jutro.
Miał rację: kołowy transporter z trałem magnetycznym zawracał sprzed bramy, trzy bewupy eskorty już zawróciły. Cała gromadka odjechała, nim kierowca MAN-a wprowadził ciągnik między Czwórkę a barak żołnierski.
– Jeszcze jedna rundka – mruknąłem. – Wysiądziemy z tyłu. Lepiej, żeby nikt cię nie widział.
Nie poszliśmy na kolację. Zaraz po jeździe Kaśka dobiła mnie do reszty, zdejmując sandały i wślizgując się pod koc. Jakby nie było tej godziny, paru żartobliwo-trwożliwych dziewczęcych pisków, dowcipów o babach za kierownicą. Stuk drzwi, z twarzy znika całe ożywienie, blada cierpiętnica kładzie się do łóżka, nie oglądając się na coraz bardziej wygniecioną sukienkę i coraz brudniejsze pięty.
Usiadłem tyłem do łóżka Grzywacza, włączyłem lampkę, wyjąłem notatki i zacząłem sprawdzać, czy dźwigary wytrzymają. Po raz setny, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Od kalkulatora oderwał mnie zgrzyt zawiasów.
– Nie przeszkadzam. – Szamocki posłał wymowny uśmiech w stronę zajętego łóżka. – Oddaję i już mnie nie ma.
Położył na stole mały aparat fotograficzny i faktycznie wyniósł się błyskawicznie. Przez chwilę spoglądałem tępo na srebrne cacko.
– Pożyczył – dobiegł z tyłu stłumiony głos Kaśki. – Jak się kąpałeś.
No proszę: zauważyła. Ciekawe, czy pociągnęła myśl dalej i zadała sobie pytanie, po jaką cholerę włażę pod prysznic w środku dnia.
– To twój?
– Mam dwa. Ten jest cyfrowy.
Przypomniało mi się, co Młynarczyk mówił o identyfikacji zwłok.
– I dobrze – uśmiechnąłem się blado. – Bruszczak musiał uznać, że nie zatuszuje tego numeru z obciętą głową. Czyli niedziela upłynie pod znakiem żandarmerii. No i ta ciężarówka z amunicją… Pewnie zafundują nam nocny rozładunek. Tak czy tak ze skoku nici. Będziesz mogła bezpiecznie wyjechać.
Zmierzchało, a jedno okienko na takie duże pomieszczenie to tyle co nic. Patrzyła na mnie i tylko tyle udawało mi się wyłowić z półmroku. Blask lampki jedynie pogłębiał zalegającą po kątach czerń.
– Tak będzie lepiej – powiedziała cicho.
– Pewnie.
– Jestem jak kula u nogi. A ty będziesz potrzebował… no, musisz się maksymalnie sprężyć. – Miała rację, ale nie potrafiłem jej tego powiedzieć. Chyba uśmiechnęła się i chyba był to smutny uśmiech. – Prześpij się. To pomaga.