Rozdział 25

Młody drugą rundę zaliczał już wolniej, marszem. Był jeszcze daleko. O całe sekundy od miejsca, które wybrałem. Naprawdę daleko. Wciąż mogłem dopuścić do głosu zdrowy rozsądek.

Nie ja pojadę tym opróżnianym z nadwyżek amunicji bewupem. Miałem wsiąść do drugiego. Z forsą, narkotykami i świetlaną perspektywą błyśnięcia Ilonie w oczy grubym jak książka telefoniczna plikiem banknotów.

Ilonie, która była najpiękniejsza w świecie – a pierwszego września musiała pożyczać od znajomych na książki dla syna. Godziła się na to, choć świat – wierzyłem w to święcie – roił się od facetów, którzy z ochotą zafundowaliby jej cały komplet podręczników. Opakowany dodatkowo w najnowszego mercedesa.

Nie kupię jej. Pieniądze jakoś tam podniosłyby moje notowania – może – ale nie gwarantowały niczego. Co znaczyło, że nadal potrzebuję swojej szalupy ratunkowej.

Czyli to racjonalna, rozsądna decyzja. Nie żadne tam szaleństwo. Dajesz się zabić dla dziewczyny, bo kochasz inną. Żelazna logika w czystej postaci.

Trzy kroki do Patrycji i worka. Praktycznie pełnego: tylko kilka małych paczek leżało jeszcze na ziemi. Do Młodego ciut dalej. Mój uśmiech, drętwy, niepotrzebny, połknięty przez mrok. Dłoń za pazuchę, chłód rękojeści…

Lewą ręką szarpnąłem zamek do końca, ostrze wyskoczyło wprost spod kamizelki, nie dając Młodemu cienia szansy. Próbował zejść mi z drogi w ostatniej chwili, ale właśnie mnie, nie bagnetowi. Do końca nie miał pojęcia, co kombinuję – to mi akurat wyszło. Chwyt za granat też: wyłuskałem go z zaczepu na kamizelce, nim jej właściciel runął na ziemię. Czyli szybko, bo los chciał, że trafiłem w udo niosące akurat cały ciężar ciała.

Chyba źle się stało. Wyeliminowałem błyskawicznie najgroźniejszego w tej chwili przeciwnika i oberwał przy tym tak mocno, że nie straciłem ani ułamka sekundy na szarpaninę o granat. Tyle że i bagnetu nikt nikomu nie wyrywał: pozostał w ranie, lądując na piachu razem z Młodym.

Nie próbowałem po niego sięgać. Za duża strata czasu. Patrycja klęczała z rozpiętą kaburą na brzuchu.

Zdążyłem, nim pistolet opuścił futerał. Podrywała się na nogi i tego też nie pozwoliłem jej dokończyć: trafiona pięścią w bark, odleciała na trzy kroki w tył, rozpaczliwie walcząc o równowagę. Palce zgubiły rękojeść, a Student nie zaczął jeszcze nawet sięgać po zawieszony przy biodrze automat – miałem dość czasu, by paść na kolana, przesadnie szerokim gestem wyszarpnąć zawleczkę i potrzymać przez chwilę w górze rękę z granatem. Układ świateł nie był najlepszy i musiałem odżałować tę sekundę z kawałkiem.

– Spokój! – wydarłem się głosem, w którym czego jak czego, ale spokoju nie było ani za grosz. – Bo spalę całą forsę! Żadnych głupot!

Trudno powiedzieć, czy podziałało. Pewnie tak. Patrycja całkiem rozsądnie, nie sięgając więcej po pistolet, rzuciła się na mnie z góry, a Student, choć już z peemem w ręku, nie posłał nam serii.

– Łap dziewczynę! – usłyszałem jego krzyk. Trudno mówić o efekcie Dopplera przy prędkościach, jakie osiąga biegnący człowiek, ale jakoś zgadłem, że pędzi w naszą stronę.

Musiałem zgadywać, bo Patrycja, jak się okazało, potrafiła używać swych długachnych nóg nie tylko do zawracania facetom w głowach. Dwa susy i była na mnie.

Chyba mogłem zbić ją z obranej trajektorii – porządnym prawym sierpowym. Nie jest jednak łatwo walić w dziewczęcą twarz, w dodatku ręką uzbrojoną w granat i, podobnie jak za pierwszym razem, poprzestałem na półśrodku. Unik połączony z pchnięciem miał posłać ją na ziemię gdzieś obok mego biodra. Jak to sobie wyobrażałem dalej – nie wiem. Pewnie, że usiądę na niej z dłonią zawieszoną wymownie nad workiem i dalszą część negocjacji odbędę nie tylko bezpiecznie, ale i komfortowo, z luksusowym materacem pod zadkiem.

Niestety, wybujała wysoko w górę, masę mimo szczupłej sylwetki miała stosownie większą i spadła nie całkiem tam, gdzie powinna. Niby nie wylądowała na mnie, ale kiedy już całą trójką runęliśmy na ziemię – ja, ona i przewrócony worek – znalazła się stosunkowo najwyżej.

Próbowaliśmy wstać – już tylko we dwójkę, workowi wyraźnie nie zależało – i za cholerę nam nie wychodziło. Za dużo celów naraz. Ona usiłowała pogodzić to z wyciąganiem pistoletu, waleniem mnie w krocze i chyba odgryzaniem kawałka twarzy. Ja – z sypaniem jej piaskiem po oczach, zakładaniem nelsona dłonią z definicji pozbawioną możliwości chwytania, bo ściskającą odbezpieczony granat, no i z oglądaniem się za siebie.

Musiałem spojrzeć. Ten drugi okrzyk Studenta…

– Żywą, Kleczko!

Poczułem zęby Patrycji na prawym policzku, szarpnąłem głową. Została z moją kominiarką w ustach. Trzasnąłem ją podbródkiem w nos, dostrzegłem biegnącego w naszą stronę Studenta. Mało. Jeszcze kawałek. Młody, przewracający się powoli z pleców na bok, zwijający jak embrion. Wciąż mało. Cios w styk uda z brzuchem, potężny, ale niecelny. Złapałem nadgarstek dziewczyny, by nie powtórzyła, i w końcu sięgnąłem wzrokiem dostatecznie daleko.

Ktoś, pewnie z myślą o wyładunku rannych, postawił na stropie bewupa włączoną latarkę.

Akurat w przypadku tej układ świateł okazał się idealny i choć Patrycja nie dała mi wiele czasu, zdążyłem dostrzec to, co najważniejsze.

Skrzynia z przeciwpancerną amunicją – bo chyba właśnie to zawierała – nie leżała już na dachu. Spoczywała na ziemi, ale nie trafiła tam bezpośrednio: najpierw musiała przejechać którymś z narożników w poprzek twarzy Kleczki. Nie widziałem innego wyjaśnienia: trudno podejrzewać Kaśkę o dokonanie takich spustoszeń gołymi rękami. Z daleka wyglądało to jak maźnięcie szerokim, umoczonym w czerwonej farbie pędzlem znad prawej brwi po lewą stronę podbródka. Z bliska wyglądało pewnie jeszcze gorzej. Nie znałem za dobrze Kaśki Sosnowskiej, a już na pewno nie od tej strony, ale jedno wiedziałem: nie należała do osób, które ot tak sobie, z byle powodu, próbują zarąbywać ludzi siekierą.

Ta zamocowana do burty bewupa była w dodatku tępa. W kraju praktycznie pozbawionym drzew stanowiła bardziej ozdobę niż podręczne narzędzie żołnierza wojsk zmechanizowanych. Parę razy zastąpiła kilof i nikt nie zadał sobie fatygi, by o nią potem zadbać.

Łopata, którą posługiwał się Kleczko, chyba dużo lepiej nadawałaby się do przecinania czegokolwiek.

– Uciekaj! – wrzasnąłem. Dodatkowy zastrzyk adrenaliny pozwolił mi sparować kolanem kopniaka w krocze, kopnąć samemu i częściowo nadrobić straty. Wciąż miałem po jednej ręce Patrycji na każdej z własnych, ale prawa, ta z granatem, znalazła się praktycznie na worku, no i obróciliśmy się o kilkadziesiąt stopni. Mogłem więcej i więcej widziałem. Chociaż akurat to drugie było wątpliwą frajdą.

Kaśka nie uciekała. Nie mogła. Skakała wzdłuż burty wozu, unikami i machnięciami siekiery broniąc się przed obrabiającą ją łopatą – ale to wszystko, na co było ją stać. Kleczko, wyraźnie oszołomiony ciosem i rozwścieczony bólem, zatracił zdolność logicznego myślenia, bił jednak całkiem dobrze i chyba ani razu dziewczyna nie znalazła się dalej niż o sekundę od trafienia. A sekunda to za mało, by przebić się przez blokadę i odbiec poza zasięg długiego na metr z kawałkiem szpadla.

– Zostaw ją! – krzyknąłem. – Student!

– Kleczko! Żywą! – niemal wpadł mi w słowo. Tyle że zaraz potem wpadł na mnie. W ostatniej chwili udało mi się poderwać na kolana, wepchnąć prawą dłoń pod brzuch i zwalić na worek.

Miałem ich teraz na sobie, oboje. Któreś grzmotnęło mnie w nerkę, któreś próbowało wyrwać rękę spod tułowia.

– Puszczę łyżkę! – wydarłem się. – Won, bo puszczę łyżkę!

Student miał już obie dłonie na moim bicepsie. Ciężar trzech ciał pewnie trochę by mi pomógł, wątpię jednak, bym zdołał utrzymać rękę pod brzuchem, gdyby solidnie szarpnął. Ale na szczęście nie szarpał. Nikt nie zdarł mu, jak Kleczce, pół twarzy skrzynką na amunicję. Zachował rozsądek.

– Takiego chuja! – Też się bał i też krzyczał.

– Puszczę!

– Pojebało cię?! – Głos Patrycji brzmiał jakoś bełkotliwie, widocznie, mimo dżentelmeńskich zahamowań, trafiłem ją gdzieś w okolice szczęki.

– Puszczę!

– Życie ci obrzydło?! – To znów Student.

– Zabierz od niej tego skurwysyna! Bo wam sfajczę forsę! To fosforowy!

Na szczęście leżeliśmy twarzami w odpowiednią stronę. I na szczęście wywalili go z tych jego studiów za brak gotówki, nie rozumu. Chyba od początku wiedział, w czym rzecz, i nie musiałem wywrzaskiwać niczego więcej. Bogu dzięki: docisnęli mnie do ziemi i worka z dolarami na tyle mocno, że mięśnie klatki piersiowej nie wyrabiały i zwyczajnie brakowało mi tchu.

– Kleczko! – Student nie uskarżał się na brak powietrza. Jeśli zabrzmiało to tak cicho, to raczej dlatego, że przy całym zrozumieniu sytuacji był na mnie zwyczajnie, po ludzku wściekły i chyba próbował dać szansę losowi. Jeszcze przez parę sekund to nie on decydował i gdyby w tym czasie szpadel trafił, pewnie nie rozprostowałbym palców. Są ludzie zdolni zrobić z siebie nędzarza, ofiarę całopalenia i trupa za jednym zamachem – ale praktycznie nie ma takich, którzy zapędzą się aż tak daleko bez cholernie mocnego powodu. Gdyby Kleczko dopadł Kaśki odpowiednio wcześnie, mój instynkt samozachowawczy prawdopodobnie wziąłby górę. Można umierać w potwornym bólu dla żywej kobiety – a przynajmniej straszyć gotowością do umierania – ale kiedy w grę wchodzą już tylko zwłoki…

Nie dała się jednak zabić. Siekiera, choć wypychana na spotkanie nadlatującej śmierci z rozdzierającą mi trzewia nieporadnością, jakimś cudem zrobiła swoje. Kaśka dodała do tego jeszcze ze dwa uniki – równie rozpaczliwe – i jakoś dotrwała do następnego okrzyku Studenta.

– Kleczko! Zostaw ją!

Tym razem się postarał. Kleczko zatoczył się, obejrzał w naszą stronę. Musiał przejść aż trzy kroki, by nadrobić taki wysiłek, nie upaść dlatego, że wypadł z rytmu. Kaśka zyskała szansę i oczywiście nie wykorzystała jej: zamiast smyrgnąć wzdłuż gąsienicy i zwiać za wóz czy, dajmy na to, trzasnąć go w poprzek bioder, przywarła całym ciałem do góry stali za plecami. Dopiero teraz, widząc, jak łamie się w pasie i kolanach, wciska między koło a błotnik, niczym spanikowana mysz, usiłująca wykorzystać każdy skrawek zbyt płytkiej dziury, zdałem sobie sprawę z rozmiaru jej przerażenia. Zadziałał instynkt i przetrwała, ale gdyby Kleczko poczekał choć sekundę z pierwszym ciosem, dał jej odrobinę czasu do namysłu, pewnie nie kiwnęłaby palcem i leżała tam teraz z rozłupaną czaszką.

Coś poruszyło się na moich plecach. Patrycja. Zlazła ze mnie, ale zaraz potem bardziej trzasnęła niż przystawiła do potylicy koniec lufy.

– Łeb ci odstrzelę!

– Rzuć to! Oboje rzucić broń! – Trochę poniewczasie zorientowałem się, że krzyczę na wyrost: Student zgubił swój automat parę kroków wcześniej. – Nie zdążysz! Jak strzelisz, to po forsie!

Żadne z nas nie potrafiło ocenić, ile mam racji. Trochę na pewno miałem. W pośpiechu i stresie najprostszą czynność wykonuje się niekiedy kilka razy dłużej. Wątpię, by tak to widziała, ale strach ma wielkie oczy i chyba to mnie uratowało. Zimnokrwisty osobnik pokroju Młynarczyka palnąłby mi w łeb, odepchnął ciało, złapał granat i odrzucił – wybuch nastąpiłby może już w locie, lecz na pewno nie na tyle blisko, by zagrozić całej gotówce. Może któraś z ognistych macek musnęłaby worek, może ktoś doznałby poparzeń – i tyle. Na szczęście to nie Młynarczyk siedział mi na karku.

Służbowy WIST Patrycji wylądował w piachu, jakieś dwa metry przed moim nosem.

Prawdę mówiąc, nie uwierzyłem. A powinienem: to nie była najszczęśliwsza z moich nocy i powinienem już przywyknąć do myśli, że jeśli coś ma się popieprzyć, to na pewno się popieprzy.

Kleczko, jakby wyrwany z letargu odgłosem uderzającego o ziemię metalu, odwrócił się i uniósł szpadel. Na wysokość ramienia, jeszcze nie do ciosu. Chwiał się na nogach.

– Zostaw ją! – Trzeba przyznać Studentowi, że zorientował się szybko. Ale znów nie włożył w okrzyk całego serca. Kleczko zrobił krok do przodu, stal błysnęła w świetle latarki z pół metra wyżej.

– Strzelaj! – wydarłem się. – Patrycja!

Odruchowo padła do przodu, na kolana; dłonie znalazły się o metr bliżej wyrzuconej przed chwilą broni. I tam już pozostały. Czasu było dużo – widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie i więcej w tym było zasługi ślimaczącego się Kleczki niż zniekształcenia percepcji – tyle że po pierwszym odruchu przyszedł drugi. Nigdy się nie lubiły.

Gdyby dać jej z pół minuty do namysłu, podniosłaby WIST-a i może nawet wpakowałaby chłopakowi kulę tak, by umierał powoli. Była o krok od zostania milionerką – w każdym razie jako doktorowa Chudzyńska, z ich dwoma udziałami – a on właśnie pozbawiał ją tego miliona.

Tylko być może, bo nawet ja nie wiedziałem, co zrobię, jeśli szpadel pomknie w dół i rozłupie twarz Kaśki na dwie koszmarne, martwe połówki – ale nawet za „być może” zabija się winowajcę z dziką satysfakcją.

Strzeliłaby, to pewne. Potrzebowała jednak kilkunastu sekund, by do tego dojrzeć.

Kaśka nie miała kilkunastu sekund. Kleczko podjął w końcu decyzję i energicznie zamachnął się szpadlem.

Uderzyć nie zdążył.

Usłyszałem terkot automatu i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nie jesteśmy sami.

Kierowca UAZ-a zmarnował przez nas dobrą połówkę papierosa, najadł się strachu i omal nie został szoferem ambulansu dla pary czubków, okładających się żelastwem. Nic dziwnego, że skorzystał z okazji i dał wyraz swej frustracji.

Kleczko, z trzema ranami w prawym boku i dużo większym, czerwonym plackiem rany wylotowej w lewym, zatoczył szybki piruet i runął na ziemię.

Okrągła Twarz – też gdzieś tu był – wydał jakiś krótki, szczekliwy rozkaz. Chyba niepotrzebnie, bo facet z UAZ-a trochę wcześniej opuścił kałasznikowa. Po czym przyjaźnie pomachał do nas ręką.

Wyglądało to tak idiotycznie, że przez dłuższą chwilę żadne z nas nie było w stanie oderwać od niego wzroku.

– Spokojnie. – Głos Okrągłej Twarzy może nie dawał dobrego przykładu, ale przynajmniej czuło się w nim szczerość. – Żadnej wojny. Handlujemy. Okay?

Chyba zrobiliśmy na nim wrażenie, stanął jednak na wysokości zadania i zademonstrował klasę. Miałem niemal wyrzuty sumienia w stosunku do niego. Ale kiedy się leży na granacie zapalającym z perspektywą zbyt wolnej i zbyt bolesnej śmierci, sumienie może człowieka co najwyżej połaskotać.

– Koniec handlu – powiedziałem głośno. Udało mi się tego nie wykrzyczeć. Brawo. – Zabierajcie narkotyki. Nie sprzedajemy bewupa. – Było cicho, wszyscy słuchali, nikt nie walił mnie po łbie ani nie strzelał, więc dodałem: – Sam pan widzi: potrzebujemy obu wozów.

Widział. A dokładnie: bardzo się starał. Chyba nie tyle zrozumieć, o co poszło, ile prześwidrować wzrokiem pancerze i policzyć ukrytych wewnątrz ludzi. Na szczęście bewupy to nie autobusy, panoramicznych szyb w nich nie montują i fakt, że jesteśmy bandą bezbronnych idiotów, pozostał naszą słodką tajemnicą.

Naprawdę słodką: Student wciąż siedział mi na karku i niemal fizycznie czułem, jak rodzi się w nim i spływa zimnym potem głęboki, paraliżujący strach. Na siedmioro żywych – bo tylu nas zostało – nikt nie miał pod ręką niczego do strzelania. W dodatku większa część z tej siódemki nie nadawała się do niczego, nawet gdyby miała. Okrągła Twarz raz jeszcze stanął przed szansą wpisania się na listę najskuteczniejszych terrorystów świata: mógł nas teraz, na dobrą sprawę, wykończyć jedno po drugim, przy odrobinie szczęścia zachowując wszystkie wozy i worek z dolarami. Byłem tak poobijany i pognieciony, że nie miałem już pewności, czy dźwignię bezpieczeństwa trzymam palcami, czy ciężarem swoim i tych nade mną. Całkiem możliwe, że gdybym umarł, nic by się nie stało.

Ale to była moja wiedza. Nie wiedza przyglądającego nam się uważnie Azjaty. Okrągła Twarz widział kupę pomyleńców, dwa gotowe do walki wozy bojowe i gołe pole, na którym miałby mizerne szanse, gdyby nagle wszyscy zaczęli strzelać do wszystkich.

No i kupił już to, po co przyjechał. Za cenę niższą od ustalonej.

– W porządku – usłyszałem uśmiech w jego głosie. – Koniec handlu. Miło było.

Skinął na kierowcę. Nawet nie udając, że robią to wolno i od niechcenia, powrzucali do wozu worki z narkotykami, wskoczyli do środka i odjechali. Trudno powiedzieć, ile czasu im to zajęło. Chyba niewiele. Patrycja zdążyła dźwignąć się z ziemi i podnieść pistolet, nie dojrzała jednak do mierzenia w kogoś konkretnego, a Kaśka tkwiła w norze między kołami a gąsienicą jak ktoś, kto nie przyjął jeszcze do wiadomości, że kat nie przyjdzie.

– Zajebię cię – westchnął Student. Ulgi było w tym mimo wszystko więcej niż groźby.

– I będziesz zapierdalać jako domokrążca. – Też było mi lżej. Patrycja zlazła z moich pleców, Kaśka przeżyła, partyzanci się wynieśli, razem z prochami, które może i warte były miliona, ale pewnie wpakowałyby nas w dodatkowe kłopoty. – Daj spokój. Dzielimy forsę i jedziemy.

Patrzyłem, jak dziewczyna ściąga z głowy kominiarkę i przeciera dłonią nos. Chyba zakrwawiony. Pistolet też wytarła: o bok spodni.

– Dzielimy forsę? – wyręczyła Studenta. Po czym mało delikatnie, bo lufą załadowanej było nie było broni, wskazała Młodego. – Po tym?

No tak. Okazał się twardzielem, nie krzyczał, nie jęczał, leżał po prostu dyskretnie z boku, pogrążony w swym bólu – i prawie o nim zapomniałem.

– Palce mi drętwieją.

Obróciła się na pięcie. Kilka długich kroków – cholera, naprawdę miała te nogi po szyję – i stała przy bewupie. Kaśka, która właśnie zaczynała gramolić się spod błotnika, znieruchomiała ponownie na widok wymierzonej w czoło lufy.

– A mnie nie – rzuciła wyzywająco Patrycja. – Pokazać?

Stała bliżej światła. Faktycznie rozkwasiłem jej nos.

– Myślisz, że Chudzyński weźmie sobie kurwę bez posagu?

– Nie puścisz.

– Chcesz mnie sprawdzić?

– To tylko dupa. Tłusta, stara i z bachorem.

Kaśka dźwignęła się na nogi. Oto co znaczy urażona ambicja. Na szczęście dzielił je spory dystans i nie zostało to potraktowane jak wstęp do ataku.

– Patrycja – zdobyłem się na spokojny, podszyty kpiną ton. – Kurwa przecież jesteś.

Powinnaś wiedzieć, czym myślą faceci. – Dałem jej chwilę na refleksję i dokończyłem, już bez ironii, raczej bezradnie: – Zakochałem się. To jak z wódą i prochami: po prostu musisz. Zero wyboru.

Przez Ilonę potrafiłem mówić takie rzeczy szczerze, z gorzkim jak piołun przekonaniem.

Cały kant sprowadzał się do tego, że jedną dziewczynę miałem na myśli, a zupełnie inną próbowałem ratować. Nieważne. Ważne, że brzmiało dobrze.

Znów mi ulżyło: Student zlazł mi z pleców. Odszedł w bok, niespiesznie podniósł swój automat.

– Co proponujesz? – mruknął ponuro. Młody uniósł się do pozycji siedzącej. Nie próbując wyciągać tkwiącego w udzie bagnetu, zaczął owijać je bandażem. Nie wiedziałem, czy się cieszyć, że tak z nim dobrze, czy martwić, że trafiłem na takiego twardziela. Jeszcze jeden śmiertelny wróg.

– Co? Uczciwą grę. – Też dźwignąłem się na kolana, tylko dłoń z granatem pozostała w worku. Popatrzyłem na Patrycję. – Schowaj tę spluwę i pomóż chłopakowi.

Młody spojrzał w moją stronę. W końcu. Światło miał za plecami, twarz w cieniu. I dobrze.

– Wiesz, co myślę? – Patrycja nie ruszyła się na krok: nadal mierzyła gdzieś w okolice Kaśki i jeśli nie robiła tego jak należy, to wyłącznie dlatego, że starała się spoglądać mi w oczy. – Zastrzelę ją, a ty nic nie zrobisz. Nic. A wiesz dlaczego? Bo Szamocki ma rację. Może i zgłupiałeś, ale dla tej cipy ze Stargardu.

Wielkie dzięki, Czarek. I pomyśleć, że chciałem zaproponować Okrągłej Twarzy te cholerne programatory.

– Zostało dziewięć osób do podziału. Trudny rachunek – zdobyłem się na szyderczy grymas. – Masz rację: poczekajmy, aż się Młody wykrwawi. Będzie równo po setce na głowę.

Młody znieruchomiał. Nie za dobrze radził sobie z zakładaniem opaski uciskowej, ale jednak dało się wyczuć różnicę. Poszerzyłem uśmiech.

– A myślałeś, że co? – wzruszyłem ramionami. – Akcja charytatywna? – Skinąłem głową, wskazując Studenta. – Chciał ich oddać partyzantom, ale nie na zakładników, tylko do rozwałki.

Szamocki bredzi, Kleczko niepoczytalny, Kaśka nikogo nie zabiła… Trzy kłopoty z głowy. Ale Lechowski podpalał lont, był nasz. I też miał jechać. Dlaczego? Bo to jedna działka więcej dla tych, co przeżyją.

– Nie proponowałem im Lechowskiego! – eksplodował świętym oburzeniem Student.

– Bo to by już było przegięcie. Na niego mieliśmy haka. Gdybyś zaczął likwidować tych z hakami, pewnych… Wiesz, jak jest: raz dasz zły przykład i… Choćby dla własnego bezpieczeństwa ktoś mógłby kropnąć z kolei ciebie. Nie, nie proponowałeś. Wystarczyło podpuścić Kaśkę i się łaskawie zgodzić.

– Idiota jesteś – rzucił ze złością.

– Ty na szczęście nie. Więc się dogadamy. – Nie dałem mu czasu do namysłu. – Jest dziewięć osób. Biorę rannych, Kaśkę i połowę forsy. Wy z Patrycją bierzecie drugą połowę i spłacacie tych w bazie.

– Co? – Wyglądał na lekko znokautowanego.

– Po prostu szybciej będzie. – Wolną ręką wyjąłem z worka plik dolarów, rzuciłem w lewo. Potem drugi, w prawo. – Twoja, moja, twoja, moja… Będzie was mniej, więc dostaniecie większe działki. To korzystny układ.

– Chyba sobie kpisz – postawiła diagnozę Patrycja.

– Naprawdę korzystny – zapewniłem. – Przypominam, że był jeszcze Sławek. Wypada coś odpalić rodzinie. Dostaną z polisy, ale i tak… Pójdzie z naszej puli.

Milczeli oboje. Człowiek potrzebuje trochę czasu, by przełknąć taką porcję bezczelności.

Sprzeciw nadszedł z najmniej oczekiwanej strony. Nie, żebym podejrzewał Młodego o chęć podskakiwania z entuzjazmu na jedynej zdrowej nodze – ale myślałem, że zgłosi swoje weto jako ostami.

– Odpada. – Oberwał porządnie, głos mu drżał i pewnie dlatego wolał się streszczać. – Jadę z nimi.

Żadnego „kutasa”, żadnych pogróżek. Mimo wszystko wolałbym nie mieć go za plecami w drodze powrotnej, ale do tej pory był wobec mnie i Kaśki w porządku. Uczciwość nakazywała dać mu szansę. No i wyrzuty sumienia.

– My walimy prosto do szpitala. Mógłbyś…

– Jadę ze Studentem.

Zrozumiałem, że nie będzie dyskutował. Gdybym trafił w tętnicę… Prawie go zabiłem.

– Dobra – zgodziłem się. – Zrobimy tak: podzielę…

– Możesz wziąć dwie stówy – wszedł mi w słowo Student. – Działka Szamockiego plus drugie tyle dla was, chociaż gówno powinniście dostać, nie dolary. Ale niech stracę. Dwie stówy.

I jedziecie grzecznie przed nami. Zasady jak przedtem: jeden głupi manewr i ładuję wam pocisk w dupę.

– Chcesz mu dać pieniądze?! – Patrycja, sądząc po tonie, nie chciała. – Za co?! Bo przegnał nam kupca?! – Dramatycznym gestem wskazała na południe, gdzie był już tylko mrok i ślady po kołach. – Mogliśmy mieć co najmniej cztery setki więcej! Co najmniej! Dolarów, kurwa mać!

– Było, minęło – rzucił przez zęby.

– Rąbnę ją. – Znów wymierzyła z pistoletu w czoło Kaśki.

– Dobra – zgodził się. – Tylko poczekaj, aż Kulanowicz odliczy mi moją dolę. Reszta może sobie iść z dymem. – Dopiero teraz zmienił ton. – Odłóż tę spluwę, kretynko, i bierz się za liczenie. Jak będziemy tak tu siedzieć, to nas żandarmi pogodzą.

Bez zapału, ale podporządkowała się: pistolet powędrował do kabury. Ruszyła też w moją stronę.

– Stop – uniosłem rękę. Lewą. Prawa konsekwentnie tkwiła w worku. – Nie, żebym ci nie ufał, Student, ale wiesz… Będę dzielił, a wy patrzcie z boku. Kasia! W naszym wozie są kanistry z benzyną. Przynieś jeden z łaski swojej.

Ruszyła posłusznie jak robot. Ale robotem nie była: żaden nie zdzierałby sobie lakieru z pleców, szorując nimi o błotnik bewupa tylko po to, by czasem nie dotknąć ludzkiego trupa.

Mogła oczywiście minąć Kleczkę z drugiej strony albo w ogóle obejść cały wóz, nie miałem jednak żalu do losu, że tak jej przyładował: przynajmniej widać było, w jakim jest szoku. Nikt nie próbował jej zatrzymywać. A teoretycznie mógł. Wciąż tkwiliśmy na zewnątrz wozów – wszyscy, którzy się liczyli – i bystry posłaniec mógł to wykorzystać. Skok w lewe drzwi zamiast w prawe, bieg do wieżyczki, kaem… W praktyce nawet wyszkolony żołnierz pewnie by nie zdążył i miałem nadzieję, że Kaśce nie strzeli do głowy podobny pomysł.

Nie strzelił. Wróciła grzecznie z dwudziestolitrowym plastikowym kanistrem, na który od razu przełożyłem rzucane na większą z górek pliki banknotów. Patrycja stała nieopodal, patrząc mi na ręce. Student, chyba dla podkreślenia dobrej woli i szlachetności zamiarów, najpierw pomógł Młodemu zacisnąć opaskę na udzie, a potem pokuśtykać w kierunku bewupa trzeciej drużyny.

Ułożyłem na kanistrze stos na tyle stabilny, by nie groziło mu rozsypanie, po czym sam dźwignąłem się na nogi.

– Zbieraj nasze, Kasia.

W worku było jeszcze sporo pieniędzy – nasi kontrahenci naoglądali się hollywoodzkich filmów i wystarali o drobne nominały – więc nie dało się go do tego wykorzystać. Dzięki czemu po raz pierwszy, na moment przynajmniej, Kaśka stała się w moich oczach równie seksowna, jak Ilona. No, ale Ilony nie dane mi było oglądać z zadartym pod brodę, przytrzymywanym jedną dłonią i zębami dołem obszernej sukienki, białymi majtkami na wierzchu i kupą forsy na podołku.

– Co ty kombinujesz? – warknęła Patrycja.

– Zabezpieczam się.

Student nie protestował, więc i ona dała spokój. Poholowałem kanister bliżej przeznaczonego dla nas wozu, niemal pod same drzwi. Nie trzeba było mistrza w rzucie granatem, by w razie czego, już choćby i z końca ławki, ulokować zabójcze jajo w pobliżu pojemnika.

Trudno o bardziej wymowny pokaz nieufności. Ale i zaufania zarazem – do ich rozsądku.

Mieli bewupa, mieli przeciwpancerne pociski i nic nie stało na przeszkodzie, by zabili nas hurtem, kiedy już znajdziemy się w wozie. Urządzając ten teatr, dawałem do zrozumienia, że czuję się bezpieczny, dopóki dwieście tysięcy dolarów znajduje się dostatecznie blisko, by spłonąć wraz ze mną. Może zresztą tak właśnie było, może zamartwiałem się na zapas. Wolałem jednak nie ryzykować.

Student przeszedł obok nas i bez słowa ściągnął z wozu dwie skrzynki amunicyjne.

Trzeciej, tej, którą Kaśka tak załatwiła Kleczkę, nie musiał: już leżała na ziemi.

Udałem, że nie widzę. Zostawił skrzynie, po czym odszedł niespiesznie w stronę wozu trzeciej drużyny.

Kończyłem podział, kiedy rozległ się cichy pomruk i wieża naszego BWP obróciła się o kilkadziesiąt stopni. Kaśka klęczała akurat obok, przekładając, tym razem już przyzwoicie, do opróżnionego worka, naszą część honorarium. Pewnie dlatego wszyscy, łącznie z wsiadającym do 0313 Studentem, znieruchomieli z wrażenia, i pewnie dlatego nikt nie zrywał się do biegu ani nie chwytał za broń w chwilę później, gdy ruch ustał, a armata znalazła to, czego szukała.

Może przesądził fakt, że wymierzono ją w sam środek bratniego bewupa.

– Co jest? – wymamrotała Patrycja.

Sam chciałbym wiedzieć. Ale czasem nie wiedza jest najważniejsza, lecz refleks.

– Nie ruszaj się, Student! – Zerwałem się na nogi, złapałem Kaśkę za łokieć, pchnąłem w stronę drzwi naszego wozu. – To tylko odłamkowy, ale jak drgniesz, to po tobie!

Nie wiedziałem, czy paść na kolana i dziękować Bogu, czy zadrzeć głowę i pluć w niebo, ale przynajmniej jedno stało się jasne od początku: że nie ma już czasu do stracenia. Stało się, lawina ruszyła i chcąc przeżyć, musiałem pognać wraz z nią w narzuconym mi kierunku.

– Kasia, za kierownicę! Odpalaj silnik! Patrycja, żadnych głupot! – Wymownie uniosłem granat. – Po prostu chcemy stąd bezpiecznie odjechać. Słyszysz, Student? Może być jak z tymi Afgańczykami: my swoje, wy swoje i rozjeżdżamy się po dobroci. Nie spieprz tego.

Nie spieprzył. Działko BWP-1 to nie haubica, a pocisk odłamkowy nie roznosi w strzępy małego budynku, ale dla kogoś, komu takie cholerstwo eksploduje w zasięgu ręki, różnica jest niewielka. Student zastygł nad włazem i nie przemówił jednym słowem. To na mnie spoczął ciężar przedstawienia jakiegoś rozsądnego wyjścia.

– Wycofamy się powoli. – Mówiłem też powoli, walcząc z paniką i przekonaniem, że nie sklecę sensownego planu, strawnego dla obu stron. A tylko taki mógł zapobiec masakrze. – Celują do was, więc siedź, jak siedzisz. Młody jest w środku. Jak strzelimy, to i on strzeli. Ty nie żyjesz, my nie żyjemy. Nikomu się nie opłaca. Więc spokojnie, bez strzelania. Wszyscy jesteśmy bogaci, szkoda ginąć. Słyszysz, Patrycja?

Skinęła nieznacznie głową. Stała z dłonią na kaburze, nie wyjęła jednak broni.

Na jej miejscu też bym nie wyjmował. Nie teraz. Co innego, gdy drzwi bewupa zatrzasną się za mną i moim granatem. Ktoś szybki oraz dostatecznie zdesperowany mógł nas jeszcze wykończyć – z pistoletu właśnie. Skok do drzwi albo wyżej, na strop, kilkanaście kul w pełen stłoczonych ciał mrok blaszanej puszki. Nie da się szybko pozamykać wszystkich włazów bewupa, za dużo tego. Jeśli się wściekła…

Nie, spokojnie. Swoje drzwi mogłem przytrzymać, a gdybym usłyszał, że szturmuje z innej strony, wystarczyło je uchylić i wyrzucić granat: jej by się pewnie wielka krzywda nie stała, ale sześćset tysięcy dolarów poszłoby z dymem. Rozerwany na strzępy Student to żaden argument, ba, nawet korzyść z jej punktu widzenia – zakładając oczywiście, że nasz odłamkowy pocisk nie uszkodzi przy okazji wozu trzeciej drużyny – jednak utraty pieniędzy nie zaryzykuje.

To blondynka, lecz nie idiotka.

Ruszyłem tyłem w stronę drzwi.

– Czekaj! – Student nadal siedział wpatrzony w lufę naszej armaty, odzyskał jednak głos. – Chcę z powrotem granatnik Młodego!

Cholera. Nie pomyślałem nawet, że mamy w wozie tę rurę.

– A ile dajesz? – Na wszelki wypadek postarałem się o odpowiednio szyderczy ton. Bo gdyby potraktował to jako poważną ofertę i faktycznie przystąpił do targu, miałbym kolejny zgryz. Moje karty atutowe spoczywały pod posłaniem Lechowskiego i na dobrą sprawę nie potrzebowałem RPG. Z drugiej jednak strony… Dopóki nie załaduję działa przeciwpancernymi, granatnik był jedyną stuprocentową gwarancją. Więc może jednak? Nowiutki samochód za troszeczkę większą nerwówkę? Student mógł zaproponować dodatkową setkę; z jego punktu widzenia na tej ręcznej wyrzutni zaczynała się i kończyła nasza obrona przeciwpancerna. Nie w tej chwili – w ogóle. Cholera. Sto tysięcy dolców. Na czworo, czyli stówa w złotówkach dla mnie. Prawdziwy majątek. A i tak już nie dam rady bać się bardziej niż teraz.

– Ile? – Przez chwilę jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. – Słowo, że cię nie zabiję.

Życie, Kulanowicz. Twoje i twojej laski. To dobra cena, nie uważasz?

No proszę: wracał do formy. Inna sprawa, że na zdrowy rozum nie mieliśmy prawa go zabić: Młody wykończyłby nas w parę sekund później i wszyscy doskonale to rozumieli.

– Dwie stówy. – Tym razem nie szydziłem.

– Oddasz granatnik za dwieście tysięcy? – Nie silił się na krycie zdziwienia, ale ostatecznie nie musiał. Wystarczy, że nie wiedziałem, co konkretnie go dziwi.

– Wiem: to nasza polisa – posłałem mu uśmiech. – Ale czterysta tysięcy to też dobre zabezpieczenie. Nie spalisz takiej forsy. Zwłaszcza że stówa byłaby do zwrotu.

– Jak to? – przypomniała o sobie Patrycja.

– Bierzemy dwie, a po wszystkim, jeśli będziecie grzeczni, jedną oddajemy. Taki… papierowy zakładnik.

Naprawdę chciałbym być bogatszy o sto tysięcy złotych. W którymś momencie jednak dotarło do mnie, że targuję się o coś więcej. O informację. Kluczową.

– Nie potrzebujecie zakładnika – dobiegł mnie stłumiony głos Studenta. – Niby po co?

Ostatecznie jesteśmy wspólnikami, nie? Trochę nerwowo się zrobiło, ale przecież nie będziemy do siebie strzelać. No dobra, zatrzymaj sobie ten granatnik. Możecie odjechać. Tylko jeden warunek, Kulanowicz. Póki się widzimy, maszerujesz obok wozu.

Загрузка...