Rozdział 5

– Idę po porucznika – wyjaśnił dyżurny, z którym niemal zderzyliśmy się w drzwiach.

– Pani redaktor? – rzuciłem domyślnie. Kiwnął głową. – Bruszczak nie mówił, gdzie ją umieścić?

– No… mnie nie mówił.

– Pilnuje ich? – skinąłem w kierunku źródła hałasu.

– Poszedł sprawdzić bunkry. Dopiero co. – W nakrapianej trądzikiem twarzy dostrzegłem wahanie. – Może lepiej… poczekać? Trochę mu zejdzie.

Nie uśmiechało mu się łażenie wzdłuż zasieków i poszukiwanie porucznika. Kiedy zakładano bazę, kogoś poniosła ambicja i system umocnień dostosowano do istniejących, poradzieckich obiektów, czyli ogrodzenia oraz kanału na wschodzie. W efekcie, chcąc obejść ulokowane w narożnikach bunkry, trzeba było nastawić się na dwudziestominutowy spacer. Nocą robiło się z tego pół godziny.

Pomyślałem, że po powrocie Bruszczak nie będzie tryskał humorem. To on zezwolił na uruchomienie głośników i tajnych zapasów alkoholu, ale wiedziałem, że nie podoba mu się spuszczanie podwładnych ze smyczy już tu i teraz.

– Nie szukaj go – zdecydowałem i wszedłem do baraku.

Kaśka siedziała obok swego plecaka, wsparta bokiem o biurko, wyraźnie znużona. Miała ciemne plamy pod oczami i problemy z utrzymaniem dystansu między dolną a górną powieką.

– Pewnie oddałabyś duszę za łóżko – strzeliłem.

– Połowę – uśmiechnęła się słabo. – Drugą za prysznic.

Dyżurny zerknął na monitor, przekazujący obraz z dzienno-nocnej kamery, zainstalowanej na dachu. Obraz przechodził przez komputer z filtrem, wyławiającym nowe elementy krajobrazu, i póki system działał jak należy, na dobrą sprawę wystarczyło zbyt mocno nie spać na służbie – płytko śpiącego i tak zrywał sygnał akustyczny. Pojawienie się w polu widzenia obiektu większego od królika przywoływało także na ekran wielki, czerwony napis, który za każdym razem należało wykasować. Napisu nie było, więc chłopak zaczął przestawiać naczynia na stole z czajnikiem, szklankami, pudełkami herbatników i temu podobnymi.

– Marzycielka.

– Tak myślałam – westchnęła. – Ale krany macie. I jakąś miednicę. Mydło przywiozłam swoje.

Dyżurny zerknął na bielejący w kącie zlew, miał jednak dość rozsądku, by na tym poprzestać. Była brudna i spocona, ale nie dojrzała do mycia się na naszych oczach czy choćby zniżania do próśb, byśmy wyszli na kwadrans.

– Brawo. – Dźwignąłem z klepiska jej plecak. – No to chodź, harcerko. – Zerknąłem na dyżurnego. – Jakby porucznik pytał, to zająłem się naszym gościem.

Kaśka też chciała o coś pytać, ale nie dałem jej okazji. Wymaszerowałem energicznie; dogoniła mnie dopiero na wysokości drzwi stołówki. Tam też nie zapytała: zbił ją z tropu oparty o ścianę i puszczający głośnego pawia szeregowy Lechowski. Wątpię, by nas zauważył, o podsłuchiwaniu nie mówiąc, ale obowiązek przedwczesnego tłumaczenia się jednak z barków mi zdjął. Mogłem przemyśleć pewne sprawy.

– Dokąd idziemy? – Pytanie padło, kiedy odpowiedź udzieliła się już sama, a ja otwierałem małe drzwi w wielkich wrotach Dwójki.

– Do nas. – Pozostawiłem skrzydło uchylone, ale i tak było tu za ciemno dla obcego.

Musiałem wziąć ją za rękę. Wziąłbym za rękaw, była jednak w podkoszulku. Co pozwoliło mi dokonać spóźnionego odkrycia.

– Zmarzłaś – powiedziałem w chwilę później, oglądając ją w blasku zasilanej z akumulatora lampki. – Masz gęsią skórkę.

– A ty dobre oczy – mruknęła, rozglądając się po rozległym wnętrzu z zaintrygowaniem, lecz bez wielkiego powodzenia. – Nie macie tu światła z prawdziwego zdarzenia?

Oczy? Może po prostu myślami błądziła gdzieś indziej, a może tylko ja byłem taki niedzisiejszy, by rozpamiętywać dotyk jej szorstkiej od wychłodzenia skóry. Pewnie nawet nie zauważyła, że ująłem ją za rękę.

Cóż, w sumie nic się nie stało. Nasza sypialnia faktycznie była ciekawsza dla kogoś złaknionego egzotyki.

– Nie tak wyobrażałam sobie… Co to właściwie jest?

– Składnica amunicji. – Domyśliłem się, że pyta o całą bazę. Z ulgą zwaliłem plecak obok ustawionego pośrodku stołu. – Powinniśmy mieszkać w namiotach albo kontenerach, ale skoro już były mury i dachy… Mieli hodować owce czy coś takiego, ale im się Związek Radziecki rozpadł.

– Trochę tu cygańsko – postukała w wielką, dębową szafę, którą Grzywacz przywiózł nie wiadomo skąd i ustawił między stertami worków w charakterze luksusowego odcinka ściany. – Nikt z dowództwa się nie czepia?

– Bóg i dowództwo zapomnieli o nas. – Usiadłem na krawędzi łóżka. – A Bruszczakowi trochę wszystko zwisa. Nie liczy już na generalskie lampasy.

– Popija? – skinęła wymownie w stronę okna z widokiem na rozbawiony barak numer 6.

– Brus? Nie… to znaczy nie w tym sensie.

– To w czym problem? Zakochał się? – zażartowała.

– Mieliśmy… no, wpadkę. Zabagnił sobie kartotekę. Stracił bewupa i czterech żołnierzy.

Na amen. Dwaj zostali ciężko ranni i Polska będzie im do końca życia wypłacać renty. Ktoś uznał, że to jego wina.

– A nie była?

– Nie on nas tu przysłał – mruknąłem.

– Metraż niezły – rozglądała się. – Z kim mieszkasz?

– Chorąży Grzywacz, szef składnicy.

– To nie Bruszczak tu rządzi? – Wspięła się na palce, próbując zerknąć za przegradzającą barak w poprzek ściankę ze skrzyń i worków. Bez sensu: było tego ze trzy metry.

– Bruszczak to piechociniec, dowodzi ochroną. W praktyce prawie wszystkimi żołnierzami, bo ich jest pluton, a pozostałych raptem jedenaście osób. Ale samą bazą nie.

– Osób? – Była senna, lecz nadal wrażliwa na drobiazgi. – Macie tu więcej kobiet czy tylko tę…?

Czekałem, ciekaw, jak zakończy. Nie doczekałem się.

– Tylko tę. Jest kimś w rodzaju księgowej.

– Nie pielęgniarką? – upewniła się. – A ty?

– Dowodzę drużyną saperów. Właściwie to bardziej sekcją niż drużyną, ale…

Sprawdzaliśmy teren, potem trochę bawiliśmy się w budowlańców. Takie tam… W sumie nikomu nie jesteśmy potrzebni, więc trzymają nas tu na wszelki…

– Chodzi mi o wojsko – przerwała łagodnie. – Jeśli dobrze pamiętam, skończyłeś politechnikę.

– Wiesz, jak to jest – mruknąłem bez entuzjazmu. – Plany planami, a życie życiem. Tak jakoś wyszło.

– Większe pieniądze? – rzuciła domyślnie.

Zawahałem się, ale ostatecznie i tak musiała się dowiedzieć. Nie podjąłem jeszcze decyzji, ile jej powiem, ale czułem, że do mówienia mnie zmusi. Więc lepiej mieć z głowy przynajmniej to.

– Pieniądze w ogóle. – Otworzyłem szafkę i wyjąłem butelkę. – Po studiach nie udało mi się znaleźć pracy. To znaczy… w zawodzie. Tylko takie tam… dorywcze zapchajdziury.

– Nie? – zdziwiła się i był to najboleśniejszy z ciosów, jakie mi dotąd zafundowała. – Taki piątkowicz? Z matury… – W końcu do niej dotarło i ugryzła się w język. – No tak…

Budownictwo, racja. Kryzys.

– Praca się trafia. – Przełamałem opór nakrętki. – Tyle że dla inżyniera z uprawnieniami. A żeby je wyrobić, trzeba najpierw popracować. Taki paragraf 22.

Czekałem, aż zapyta o innych, którzy w epoce kryzysu jakoś trafiali na budowy. Zapytała o flaszkę.

– To sok?

– Yhm. Z kartofla. Napijesz się?

Kiwnęła głową. Ustawiłem na stole dwie literatki, nalałem po ostrożnej dawce bezbarwnej cieczy.

– Za tych co na wojnie? – uniosła pytająco brwi.

– Może być.

Wypiliśmy. Zaczęła opowiadać o locie z VIP-ami, a ja wygrzebałem z szafki ciastka i nalałem po drugiej porcji.

– Przypominam, że biesiadujesz z brudną prostaczką – powiedziała, gryząc herbatnik. – Na prostactwo nic już nie poradzę, ale wykąpać to bym się mogła.

– Tutaj?

– He, he, mądrala… Jeszcze czego. W łazience.

– W łazience nie ma wody o tej porze. Jak nie słychać generatora, możesz sobie darować wyprawę pod natrysk.

– Przecież macie prąd – wskazała blask za oknem.

– To z cichochoda. Taki mały, słaby generatorek. Nocą wyłączają główny, bo cholernik strasznie hałasuje.

– Bardziej niż ta dyskoteka?

– No, bardziej to nie – przyznałem. – Ale normalnie nie jest tu tak głośno. Amatorzy zabawy wyjeżdżają, a wartownicy mogą spokojnie nasłuchiwać, czy wróg się nie skrada. Rzadko się zdarza, by przepustkowicze zostali na noc. Masz… hmm… szczęście.

– Bo mogę iść spać brudna, a z czystym sumieniem?

– Bo możesz nas obsmarować. Normalnie nudno tu, że aż skręca, a ty trafiasz i na obławę, i na popijawę…

– Przecież nie napiszę o tym – skinęła w stronę okna.

– Bo Wojsko Polskie nie wie, co to wódka? Prosili was, by pisać dobrze albo wcale, co?

– Nie w tym rzecz. – Osuszyliśmy literatki, pokrzywiliśmy się przez chwilę. – Nie obsmaruję tej bazy, skoro ty tu służysz. No – udała, że się zastanawia – chyba że naprawdę nie skombinujesz ani kropli wody do mycia. Wtedy moja dziennikarska rzetelność może wziąć górę.

Nie nastraszyła mnie. Nie dlatego wstałem.

– No to chodź. Zobaczymy.

– Mam wziąć ręcznik? – sięgnęła po plecak.

– Optymistka.

Była nią i wzięła. Inna sprawa, że chyba w ramach żartu, bo mydła ani bielizny brać nie próbowała. I słusznie. Gdy wkroczyliśmy do umywalni, zrzedła jej mina.

– Luksusów nie ma – przyznałem uczciwie. Odkręciłem pierwszy z brzegu kran. – Podobnie jak wody.

Łazienkę zbudowano zgodnie z lokalną tradycją, czyli odgradzając wysoką na trzy metry ścianą z worków fragment baraku. Ponieważ pomieszczenie mieściło się w kategorii sanitarnych, użyto worków w kolorze białym, a na klepisku tu i ówdzie legły drewniane chodniki-kratki.

Rozchlapaną wodę odprowadzał w teorii system kanalików wyżłobionych w ziemi i wyłożonych rynnami z blachy, ale rynien zabrakło. W efekcie bywało tu błotniście. Zwłaszcza gdy, jak teraz, po masowej kąpieli w kranach aż zabrakło wody.

Na tym tle jakoś dziwnie prezentowały się eleganckie kabiny natryskowe i równie przyzwoite umywalki, które jednak mocno straciły na klasie z chwilą ustawienia ich na stojakach z nieheblowanych desek.

– Muszę to sfotografować – oświadczyła Kaśka, kiedy już ochłonęła z pierwszego wrażenia. Przespacerowała się po pomostach, sprawdziła podeszwą, jak bardzo błotniste jest połyskujące pod nimi błoto, ostrożnie spróbowała, czy opierając się o umywalkę, nie wywali całego zestawu, obejrzała się w popękanym lustrze. Na kabiny tylko smętnie zerknęła. Potem skierowała się do drzwi. Sięgnąłem do kontaktu.

– Czekaj – zatrzymała się, marszcząc brwi. – Czy oni czasem nie stąd wychodzili?

Nie musiałem wysilać mechanizmu skojarzeń.

– Owszem – przyznałem bez zapału.

– Na pewno nie ma wody? – Pobiegła wzrokiem wzdłuż rur. Woda docierała tu razem z tą zasilającą system przeciwpożarowy, więc w rogu łaźni czerwienił się dumnie masywny węzeł zaworów i pokręteł. To on podsycił gasnące nadzieje Kaśki.

– Zwykle starcza do rana, w każdym razie zimnej. Ale do miasta każdy chce jechać świeży i pachnący, więc pewnie chłopcy zaliczyli po drugiej kąpieli i źródełko wyschło.

– Chyba całkiem niedawno – mruknęła.

– Chodzi ci o Patrycję? – domyśliłem się.

– Może wie, jak się tym posłużyć – wskazała wzrokiem baterię pokręteł. Trudno było ją winić: ten fragment łaźni wyglądał jak wnętrze starej łodzi podwodnej i człowiek podświadomie łudził się, że jeśli odpowiednio długo manipulować przy zaworach, coś popłynie z kranów.

– Wie, jak posłużyć się tym – szczęknąłem zasuwką przy drzwiach wejściowych.

Popatrzyła na mnie w sposób doskonale nijaki, ale chyba odrobinę prowokujący. A ja byłem już trochę wstawiony. – To jej ulubiony warsztat pracy. Szybko, dość dyskretnie, a przed i po można się umyć.

– Nie bardzo rozumiem…

– Nie zalewaj. Widziałaś, jak stąd wychodzili. I miałaś niedwuznaczny wyraz twarzy.

– Myślałam, że jest pielęgniarką i robiła mu zastrzyk.

– Nie jest – mruknąłem. – I to on robił jej.

– Przemknęło mi to przez myśl. Tylko nie rozumiem tego kawałka o warsztacie pracy.

Chyba nie sugerujesz…?

Pokazałem jej, by wyszła, i zgasiłem światło.

– Skoro już o to zahaczyliśmy… Zauważyłem, że nie przepadacie za sobą. Więc wolę cię ostrzec.

– Przed złym towarzystwem? Czekaj… Chcesz mnie wpakować na noc do jej pokoju?!

– No… zastanawiałem się. Ale nie o tym…

– W życiu! Już prędzej przenocuję pod czołgiem!

– To bojowy wóz piechoty.

– Jeden pies. – Szła obok, gniewnie owijając ręcznik wokół dłoni. Może ubzdurała sobie, że będę nalegał, i szykowała się do boksowania. – Nie mam zamiaru mieć do czynienia z tą panią.

Nie podoba mi się, i koniec. Jak chcesz z nią iść na tańce, to proszę bardzo, ale beze mnie.

Rozbawiła mnie. Siebie też, chociaż potrzebowała mego śmiechu, by uświadomić sobie, jak to zabrzmiało. Wróciliśmy do mojej kwatery i z rozpędu wypiliśmy jeszcze po jednym.

– Widziałaś jej twarz – wydyszałem, odstawiając opróżnioną odważnym haustem literatkę.

– Po prostu nie chcę, żebyś i ty nosiła taką pamiątkę.

– To z wojska?

– Z pracy. Zanim się zaciągnęła… Tylko nie pisz o tym, dobrze? Zabiłaby mnie. No więc pracowała w takiej jednej… no, agencji. I grała tam pierwsze skrzypce.

– Była dziwką? – Satysfakcja w jej głosie podpowiadała, że nie chodziło wyłącznie o nazwanie rzeczy po imieniu i uproszczenie rozmowy. – Wiesz, zaczynam wierzyć Czarkowi.

Jestem genialna. To wybitnie ciekawe miejsce.

– Bardziej niż myślisz – mruknąłem. – A co do niej… Któregoś dnia w agencji pojawiła się inna ambitna dziewczyna, a że szef był liberałem i wierzył w zbawczą rękę wolnego rynku, nie mieszał się i panie same musiały ustalić, kto tu rządzi. Do ustalania użyły stłuczonych butelek, szpilek i takich tam. Patrycja była lepsza, ale pamiątka jej pozostała, no i wolny rynek ją skreślił.

– Nie poszła do chirurga? – Wyraźnie za Patrycją nie przepadała, ale była kobietą i robiła wrażenie poruszonej.

– Poszła. Ale wiesz, jak jest: cuda to w telewizji. Spłukała się na zabiegi i teraz wygląda znośnie. Jakbyś ją obejrzała z bliska i przy świetle, tobyś zauważyła, że była zdrowo pochlastana.

– Ty oglądasz? – zapytała niby od niechcenia.

– Ja? – zaskoczyła mnie. – No co ty…

– No co ja? – wzruszyła ramionami. – Tak nie całkiem z bliska to niezła laska. Młoda, zgrabna… No i blondynka. Cierpicie tu pewnie na ostry niedobór blondynek. Szkoda, że sama nie pomyślałam, by się przefarbować. Może nie trafiłabym do takiej dziury, tylko od razu na front.

– Wyglądałabyś idiotycznie – zaprotestowałem…

– Dzięki. Nie ma to jak szczera, przyjacielska uwaga.

– Tak jest… – poszukałem słowa – optymalnie.

Wierzyłem w to głęboko. I byłem zbyt wstawiony, by skryć tę wiarę.

– Dzięki. – To dziwne, jak mogą się różnić dwa kolejne podziękowania, oba zaprawione uśmiechem. Na chwilę zrobiło się jakoś… inaczej. Gdyby nie wymagało to podnoszenia się z łóżka, nalałbym nam po czwartym. Ale coś mi szeptało, że moment nie jest dobry na neutralne zmiany pozycji. Właśnie, nie zdając sobie sprawy, powiedziałem Kaśce, że mi się podoba.

Pierwszy raz. No i byliśmy sami. To zmieniało perspektywę, budziło myśli, których chyba oboje się obawialiśmy.

Przez chwilę było cicho. Potem zatoczyła krąg dłonią.

– Inaczej to sobie wyobrażałam.

– Ja też – podziękowałem uśmiechem za zmianę tematu. – Myślałem: druga Jugosławia.

Miny, ale poza tym spokój, spora forsa i względny luksus. Kiedyś jak jakiś batalion jechał na misję, cała armia robiła zrzutkę, znajdował się lepszy sprzęt, przyzwoite kwatery, zachęty finansowe… Ludzie pchali się oknami i drzwiami, żeby wyjechać, przeżyć w miarę bezpieczną przygodę i zarobić. A tu nagle mamy wojnę zamiast wczasów rozjemcy. Strzelają do nas, chamy jedne. A w budżecie Sejm nie przewidział strzelania.

– I musicie myć się piaskiem – podsumowała z ostentacyjnie przebiegłym uśmiechem.

– Tu cię boli – pokiwałem głową. – Naprawdę nie wytrzymasz do pobudki?

– Dzisiaj przyleciałam z kraju. O, przepraszam – zerknęła na przegub. – Wczoraj. Tu jest jak w piecu. I kurz. Jak mi nie wykombinujesz wody, poderżnę ci gardło i użyję twojej krwi.

– Taka kosa wyrosła z naszej Kasi? – Pomysł błąkał mi się po głowie od momentu, gdy dyżurny wspomniał o nieobecności Bruszczaka, ale zdecydowałem się dopiero teraz. – Chyba muszę walczyć o życie. – Pokiwała aprobująco. – No cóż, jest pewien sposób…

– Zgoda.

– Poczekaj; nie wiesz, do czego chcę cię…

– Jestem brudna, zdesperowana i gotowa na wszystko. Chcesz mnie sprzedać jakiemuś woziwodzie? Nie ma sprawy. Byle najpierw dał się wykąpać. Potem jestem jego.

– Tak? No to weź rzeczy. Zaraz wracam.

Do przydzielonego mi magazynu nie miałem daleko, ale jednak dalej niż ona do plecaka.

Mimo to zastałem ją właśnie nad plecakiem, a dokładniej łóżkiem Grzywacza, zawalonym zawartością tegoż. Stała i z bolesną niepewnością grzebała w hałdzie bezładnie przemieszanej garderoby.

– Będziemy grać w golfa? – posłała zdziwione spojrzenie w kierunku trzymanego przeze mnie podłużnego pokrowca.

– Będziemy się opalać? – odwzajemniłem się, zerkając na zrolowany koc, który przewiesiła przez bark. – Czy po prostu kompletujesz posag dla woziwody? Po co ci to?

Oboje byliśmy wstawieni. Ale i tak się zarumieniła na tyle wyraźnie, że wychwyciłem to mimo podłego oświetlenia.

– Nie po to – mruknęła, lekko przeciągając głoski. Dopiero po wysłuchaniu dementi naszło mnie to drugie skojarzenie. Ciekawe, dlaczego tak późno. Cały czas myślałem o jednym, a koc idealnie do owych myśli pasował. – Tak się tylko zastanawiam… To jakaś pompa, tak? Na zewnątrz? – Nie dała mi odpowiedzieć. Musnęła koc. – No wiesz… parawan. Jesteś dżentelmen i stary kumpel, więc możesz zamknąć oczy i potrzymać przez chwilę.

Wyobraziłem sobie tę scenę i znów, jak wtedy, po pytaniu Patrycji, zrobiło mi się ciepło w dole brzucha.

– To nie pompa – powiedziałem trochę za szybko. – I będziemy sami. Koc możesz sobie darować.

Skinęła głową. Grzeczna dziewczynka. W kącikach oczu miała już pewnie wypisane swoje trzydzieści cztery lata, ale oglądana z pewnej odległości wyglądała na smarkulę.

Ciekawe, czy także w odczuciu innych.

– Mam włożyć kostium? – zapytała lekko zakłopotana.

Grzywka i kitki grzywką i kitkami, ale smarkata już nie była. Miała męża, miała co najmniej jedno dziecko. I to spore. Kiedy się koncentrowałem, udawało mi się o tym pamiętać i zdawać sobie sprawę z faktu, że oglądam ją przez pryzmat wspomnień, co fatalnie wypacza perspektywę.

– Jak chcesz. – Nie dało się tego powiedzieć dobrze, więc szybko przeszedłem do wyjaśnień: – Mamy tu kanał. Nie w przenośni; prawdziwy, nawadniający. Trochę wysechł, ale miejscami da się nawet płynąć.

– Woda?! – Twarz jej pojaśniała od radosnego błysku zębów. – Dużo wody?! Ty draniu!

– Nie podniecaj się. Muł, wodorosty… No i idzie się przez pole minowe – klepnąłem domniemany sprzęt golfiarza.

– Ty z przodu? – upewniła się. – No to nie ma sprawy.

Przed zasiekami zatrzymałem się i bez pośpiechu złożyłem wykrywacz. Saper nie ma prawa się spieszyć, a ja w dodatku brałem aż dwie poprawki: na wartowników, którzy powinni mieć czas obejrzeć nas i zidentyfikować, oraz na dziewczynę. Zawsze uważałem Kaśkę za rozsądną i bystrą, ale ostatecznie była cywilem i była podpita. Co znaczyło, że jej instynktem samozachowawczym trzeba trochę potrząsać.

– Dalej jest lepsze dno, piaszczyste – wyjaśniłem. – No i wartownicy nie będą się gapić.

Ale co za zasiekami, to nie nasze. Ziemia niczyja, trzeba uważać.

– Będę czujna – obiecała.

– Po prostu rób, co powiem.

– Masz jak w banku. Wszyściutko. Co tylko rozkażesz.

Zdawało mi się, czy musiała zwalczyć chichot? Czort wie. Zawsze była z niej śmieszka, za to ją głównie lubiłem. Kulanowicz nadaje, Sosnowska szczerzy zęby.

W zasiekach był jeden krótki kozioł, którego nie zamocowano do innych i który dawał się odsunąć. Przepuściłem Kaśkę, kazałem jej czekać, zamknąłem półlegalną furtkę i ruszyłem przodem, badając ścieżkę czujnikiem. Kanał był zaledwie parę kroków dalej, przesłonięty ogołoconym z wątłej roślinności nasypem. Zignorowałem go jednak. Jeżeli byłbym cholernie odważnym wrogiem NATO i zdołałbym zakraść się w pobliże bazy, właśnie tu zostawiłbym swoje miny. To dlatego przyległą do bazy skarpę oczyszczono z trzcin i wierzbowych zarośli, zastępując je potykaczami, taśmą ostrzową i puszkami-brzęczykami.

– Spacer? – Z mroku za zasiekami wyłoniły się niewyraźne zarysy górki-schronu i żołnierza w hełmie.

– Prysznice wyschły – wyjaśniłem. – Porucznik jest?

– Był, ale już… Uważajcie na siebie.

Machnąłem mu ręką i poszliśmy dalej po grzbiecie niskiego wału, będącego pamiątką po budowniczych kanału.

– Czemu tu nic nie rośnie?

– Dużo deszczu w Afganistanie – wyjaśniłem. – Normalnie to nie kanał, lecz rów z błotem na dnie. Za mało na pole.

– Kanał bez wody? Jakie to radzieckie.

– Planowali też zaporę, ale z kanałem zdążyli, a z zaporą już nie. Ale tak jest lepiej. Zero nowych osiedli, a my mamy spokój i własną plażę.

Było tej plaży raptem dwa metry na dziesięć. Lecz może właśnie dzięki tej kameralności robiła dobre wrażenie. Spłachetek białego piasku ze wszystkich stron otaczały wysokie na dwa metry skarpy kanału, tu i tam uzupełnione krzakami i trzciną. Od północy, słabo widoczny na tle granatowego nieba, majaczył prześwit zerwanego mostu.

– To droga? – Kaśka udowodniła, że wzrok ma niezły. – A jak ktoś przyjedzie?

– To wpadnie w kanał. Nie zapuszczaj się między przyczółki, a nie dostaniesz nim w łeb. – Położyła niesione pod pachą zawiniątko na ziemi i stała, przyglądając się niepewnie odległemu o kilkanaście metrów nasypowi drogi. – Daj spokój, nikt tędy nie jeździ. Możesz się śmiało pluskać.

– A ty? – odwróciła twarz w moją stronę. Było za ciemno, bym potrafił odczytać z niej emocje.

– Będę miał na ciebie… to znaczy będę miał oko na to, co się dookoła dzieje. Wiesz: strzeżonego… Ale nie bój się. To dla świętego spokoju. Nie musisz się spieszyć.

– Głęboko tu?

– Nie utoniesz – zapewniłem. – No, do roboty. Muszę coś sprawdzić przy moście. Nie bój się, daleko nie odejdę.

– Aha. Nie patrz przez chwilę, dobrze?

Byłem tu dla mostu, nie dla niej. Powtarzałem to sobie i nawet prawie uwierzyłem, ale nie było mi lekko na duszy. Rozebrała się i weszła do wody zaskakująco szybko, co od razu zrodziło w mej biednej, odwróconej głowie pytanie o ten nieszczęsny kostium kąpielowy. Wzięła go w końcu czy nie? Kiedyś nosiła jednoczęściowy, jak wiele dziewczyn mających problemy z figurą.

W takie coś wskakuje się chyba szybciej niż w stanik i majtki. Ale czy aż tak szybko?

A może po prostu zrzuciła wszystko i skryła nagość pod czarną taflą wody? Mogła zrobić coś takiego? Kaśka? Dojrzała kobieta, żona, matka, dziennikarka, która przyleciała rządowym samolotem? Będąc tu ze mną i tylko ze mną?

A diabli ją wiedzą.

Miałem w głowie mętlik. Obejrzałem ściany oporowe przyczółków, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię. Rozsądku wystarczyło mi na włączenie czerwonego filtra w latarce. Jeśli ktoś przyglądał się okolicy, światło dostrzegł tak czy inaczej, ale na pewno nie skojarzył go z oględzinami nadwerężonych eksplozją brzegów.

Nocą, nad wodą, w towarzystwie młodej kobiety tylko jedną rzecz można robić przy takim świetle.

Czułem się jak kretyn, bo o ile wartownicy mogli zerkać w stronę ruin mostu i zastanawiać się, co robię, Kaśka czyniła to na pewno. Niełatwo było zmusić się do łażenia z latarką w zębach po rumowisku złamanego przęsła. Niemal fizycznie ugniatał mnie w kark jej wzrok i niemal słyszałem pytania, które sobie zadaje.

Ulżyło mi dopiero po drugiej stronie drogi. Biegła po nasypie, symbolicznym, ale na tyle wysokim, by skryć łażącego na czworakach człowieka. A właśnie tak, na łokciach i kolanach, spenetrowałem podejście do mostu.

Było czyste. A dokładniej: oczyszczone. Na obrzeżach badanego terenu gwizd w słuchawkach odzywał się dostatecznie wiele razy, bym zyskał pewność w tej kwestii. Droga nadal była zaminowana na zachód od mostu, a brzeg kanału na północ od niej. Niskie paliki z pasiastą taśmą ostrzegawczą wytyczały te same co dawniej granice. Ale tu, w potencjalnie najbardziej interesującym z wojskowego punktu widzenia miejscu, niczego groźnego w ziemi nie było.

Dla pewności zamierzałem przedostać się po rumowisku na drugi brzeg i sprawdzić, czy i tam posprzątano. Na szczęście połowę mocy przerobowych mojego mózgu nadal zajmowała Kaśka i leżąc na koronie nasypu, pozwoliłem sobie na zerknięcie zza porastających pobocze kęp trawy.

Nie obejrzałem wiele. Plażę dzieliło od mostu kilkanaście metrów, a ona trzymała się środka kanału. Z wody wystawała tylko głowa: albo stanęła w jednym z głębszych miejsc, albo była bardziej skromna, niż myślałem, i ugięła kolana, by nie zagęszczać dwuznacznej atmosfery eksponowaniem ramion.

Bardzo chciałem zobaczyć coś więcej. I zobaczyłem.

Pobiłem wszelkie rekordy, ściągając pas i jeden z butów już w trakcie odtaczania się na północne pobocze. Jakimś cudem zdołałem zedrzeć z siebie większą część munduru, prześlizgując się między przyczółkiem a skośnym dachem ze złamanego przęsła. Woda sięgała tu kolan, lecz wystawało z niej sporo gruzu i niczego, co zrzucałem, nie posłałem na dno. Hałasu oczywiście nie dało się uniknąć, jednak hałas się nie liczył.

Pomijając ten, którego mogła narobić Kaśka. Miałem dużo szczęścia i ruszyłem do tej striptizerskiej szarży, kiedy akurat płynęła na wznak, więc ani mnie nie usłyszała, ani nie zauważyła, że coś czarnego gna w jej stronę. Sunęła jednak w stronę mostu i było oczywiste, że zatrzyma się lub zawróci już po paru metrach – a wtedy zdrowo ją nastraszę.

I faktycznie: z wrażenia najpierw zanurkowała twarzą pod wodę, a potem, zapominając o dotychczasowych priorytetach, poderwała się na równe nogi.

Zanim jej dopadłem i opasałem ramionami, zdążyłem dostrzec, że powyżej bioder nic na sobie nie ma.

Nie krzyknęła. Dźwięk, jaki wydała, przypominał raczej westchnienie.

– Cicho – rzuciłem w oblepione czernią włosów ucho. Ciasno oplotłem rękoma chłodne, nagie plecy i mocno przycisnąłem dziewczynę do siebie. – Potem wyjaśnię, ale teraz jesteśmy zakochani.

Pomyślałem, że tylko zaskoczenie knebluje jej usta i że za chwilę ten knebel puści. Na szczęście była o ćwierć głowy niższa. Mogłem przydusić jej twarz do swej piersi. Poszło łatwiej, niż oczekiwałem. Nie stawiała oporu. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że od początku instynktownie lepiła się do mnie: woda sięgała nam ledwie ponad biodra, a ona nie miała biustonosza. Może wolała być dotykana niż oglądana.

– Co się dzieje? – wyszeptała. W kanale było zimniej, niż się spodziewałem. Pewnie dlatego jej oddech zdawał się niemal parzyć spryskaną setkami kropel skórę.

– Ktoś idzie. Nasz, nie bój się – dodałem, uświadamiając sobie, że jej posłuszeństwo i napięcie mięśni są aż nadto wyczuwalnymi objawami lęku. Co prawda nie zachowywałem się jak ktoś, kto właśnie dostrzegł nadciągających mudżahedinów, ale za szybko się to wszystko działo, by zdążyła przesiać pierwsze skojarzenia przez sito logiki.

– Polak? – Uspokoiłem ją i od razu odczułem skutki: jej głowa przełamała symboliczny opór mojej dłoni i cofnęła się, by doprowadzić do skrzyżowania spojrzeń. – To o co…?

Położyłem palce na jej ustach. Posługiwałem się lewą ręką, coś mi jednak mówiło, że mógłbym dać wolne i prawej. Kaśka kleiła się do mnie niezależnie od ucisku na jej plecy.

– Musi pomyśleć, że mamy randkę. To ważne. – Nie gromadziła powietrza w płucach, by krzyczeć, ani sił do walenia mnie po pysku, wobec czego uznałem, że mogę zaryzykować jakąś mniej istotną wypowiedź. – Przepraszam.

Staliśmy nieruchomo. Czułem chłód jej ciała i cieszyłem się, że woda w kanale jest jeszcze chłodniejsza. Dotykaliśmy się w tylu miejscach, że lodowaty okład w dole brzucha był najlepszym, co mi się mogło przytrafić.

Nie patrzyliśmy już na siebie. Stała oparta nosem o moje ramię, a jej dłonie, opuszczone początkowo bezwładnie i skryte w wodzie, po trzech nieudanych przymiarkach wzięły się na odwagę i spoczęły ostrożnie na moich biodrach.

– Mogę…? – Jej sutki wbijały mi się w skórę, a ja nie potrafiłem przepchnąć przez gardło tak prostego słowa. – Nie bój się, tylko na niby.

Zrozumiała. I zaskoczyła mnie kompletnie, unosząc ramiona i owijając mi je dookoła szyi. Poczułem dotyk jej nosa na ustach, napór cudownie sprężystych poduszeczek niedużych piersi, płaszczących mi się na żebrach. Znów była szorstka od gęsiej skórki, zimna z wierzchu i nieprawdopodobnie ciepła gdzieś tam, w głębi.

– Jeśli to podryw, to się przyznaj. – Udało jej się nasączyć szept żartobliwą nutą. – Nie wydrapię ci oczu.

Mogła mówić ciut głośniej, mogła trzymać usta dalej od moich, a nie ocierać się o nie wargami tak delikatnymi, że ich muśnięcia aż łaskotały. Była noc, a ktoś, kto przyszedł nas podglądać, oczywiście nie podszedł blisko. Nie musieliśmy odgrywać sceny miłosnej aż tak perfekcyjnie. Wszystkie jej ruchy i gesty tchnęły jednak stuprocentową autentycznością i pewnie stąd ten zaplanowany śmiech w głosie.

Żebym nie pomyślał, że to naprawdę.

Nie pomyślałem. Zostałem ostrzeżony i chociaż przechyliłem głowę, szukając najlepszego dostępu do ust, skończyło się po prostu na ich dotykaniu. Zresztą celowałem w styk warg z policzkiem, tak że nawet gdybyśmy chcieli, wyszłaby nam najwyżej połówka pocałunku.

– Za długo tak nie wytrzymam – szepnęła, nadal dbając o łobuzerskie brzmienie głosu. – Może byśmy wyszli?

– Lepiej popływajmy.

– Zimno mi. Lodowata ta woda.

– Ale…

– Wiem, o co ci chodzi – pochwaliła się. – Nie bój się. Będę przekonująca. – Poruszyła się, co wziąłem za początek wychodzenia z wody. – Wyniesiesz mnie? Chuda nie jestem, ale za to mała. – Zaśmiała się, szczerze i gorzko zarazem. – Nieszczęścia chodzą parami.

Przypomniało mi się, że jesteśmy pijani. To wszystko tłumaczyło.

– Nie patrzę – zadeklarowałem. Potem naprawdę zamknąłem oczy i zrobiłem przysiad.

Trochę po to, by znaleźć jej kolana, a trochę z myślą o spłukaniu z siebie potu.

Była lżejsza, niż oczekiwałem. Nie miałem zresztą daleko: to był podrzędny kanał, nie Wisła. Droga na plażę trwała tak krótko, że dopiero opadając na kolana, zorientowałem się, iż los ulitował się choć trochę.

Kaśka okazała się dziewczyną nowoczesną, lecz przyzwoitą – kąpała się bez stanika, ale w majtkach. Otarłem się o nie przypadkiem, układając ją na piasku, i choć nadal nie miałem odwagi otwierać oczu, za jednym zamachem pozbyłem się i Kaśki, i sporego kamienia z serca.

– Nie wziąłeś?! – Właściwie trudno było nazwać to okrzykiem, jednak dookoła panowała cisza i jakieś zabłąkane echo jej protestu miało prawo dotrzeć aż do wartownika. Ktoś przebywający bliżej musiałby mieć dębowe ucho, by nie wyczuć gniewu i rozczarowania w kobiecym głosie. – No wiesz co! To po co tu…? Nie mogę dzisiaj bez gumy!

Była urodzoną aktorką i urwała dlatego, że tak brzmiało naturalniej, a nie z powodu moich rozszerzających się gwałtownie oczu. Ale obojętne jej chyba nie były. Inna sprawa, że krzyżując ramiona i chowając piersi w miseczkach z dłoni, wcale nie wypadła z roli. Zagniewane kobiety często wymierzają natychmiastową karę, zabierając facetowi to, co najcenniejsze. Czyli siebie.

Klęczeliśmy twarzą w twarz. Było za ciemno, by w pełni to wykorzystać. Nie miałem pojęcia, co myśli i czuje.

– Jak bardzo to jest ważne? – Po tym okrzyku jej szept niemal przepłynął mi niepostrzeżenie obok uszu. Dla podglądacza nadal gniewnie milczała.

– Może śmiertelnie.

I znów mnie zaskoczyła. Powinna się przestraszyć albo zdenerwować, albo obrazić, że pakuję ją w coś takiego… A przede wszystkim zażądać wyjaśnień. Niechby i dyskretnie, gniewnym szeptem – ale już, natychmiast.

Zamiast tego pokręciła głową jak wyrozumiała opiekunka mówiąca: „oj, chłopcy, chłopcy, mam ja z wami…”, po czym wyciągnęła rękę, ujęła mnie za bark i położyła na piasku.

Wtedy jeszcze próbowałem uciekać spojrzeniem od odsłoniętej piersi. Nie miała trzech dłoni, nie miała więc wyboru. Ale zaraz potem usiadła mi okrakiem na brzuchu i znów mogła robić z rękoma, co chciała. Było chłodno, a my byliśmy mokrzy i zziębnięci. Owijanie się ciasno ramionami byłoby jak najbardziej na miejscu.

Nie próbowała niczego zasłaniać. Pochyliła się, wsparła dłonie o moje ramiona. W jakimś sensie przydusiła mnie do ziemi. Teoretycznie nadal mogłem zachowywać się po rycersku i nie opuszczać wzroku poniżej jej dolnych rzęs. Albo zacisnąć powieki. Ale zwyczajnie nie wytrzymałem.

Jedno spojrzenie, nie więcej. Potem już patrzyłem jej w oczy. Było ciemno, więc jakoś mi się udawało.

– Przepraszam, Kasia. Nie chciałem cię w to…

– Teraz cię pocałuję – przerwała mi pomrukiem, który miał nad szeptem tę przewagę, że lepiej pasował do odgrywanej scenki. – Potem ubierzemy się i wrócimy. Może być? – Kiwnąłem głową. – I przytul mnie chociaż.

Wątpię, by to miała na myśli, ale kiedy moje dłonie przykleiły się do jej pośladków, poczułem na twarzy usta, nie pięść. Może wielkodusznie przypisała to tremie, a może sama była zbyt stremowana, by przejmować się niecelnym chwytem. Może. Nie miałem w sobie jednak dość optymizmu, by wykluczyć, że stało się to najgorsze i że zorientowała się, nim wezwane na pomoc ręce dotarły na miejsce katastrofy.

Inna sprawa, że tak naprawdę nie była to żadna katastrofa. Jej pupa zjechała za daleko w dół i natrafiła na przeszkodę, której mogło tam nie być – to wszystko. Niczego więcej się ode mnie nie dowiedziała, a tyle chyba odgadła już wcześniej.

Загрузка...