Rozdział 24

Kaśka wróciła zza wzgórz w asyście powiększonej do trzech partyzantów. Wcześniej ci z UAZ-a odjechali w tamtą właśnie stronę, więc może nie otaczały nas aż takie tłumy, jak sugerował ruch przed lufami bewupów – ale widok dodatkowych potencjalnych zakładników robił wrażenie. Ktoś, kto tak beztrosko oddaje kolejnych swoich ludzi na łaskę wroga, zwykle trzyma w zanadrzu mocne atuty.

– Chcą policzyć naboje – wyjaśniła Kaśka. Przez radio, bo Student wyniósł się z powrotem pod pancerz. Ci nowi nie wyglądali na ciężko uzbrojonych, ale pod ich kurtkami teoretycznie mogły się pomieścić klasyczne, ręczne granaty, więc nasz nowy wódz zdecydował się podmuchać na zimne. Jego BWP odjechał nieco dalej i wymownie odwrócił wieżę, biorąc na cel włażących na ciężarówkę Afgańczyków.

Ten brak zaufania złagodził zgodą na kolejne wykopki.

Przez kilkanaście minut cała czwórka przekładała skrzynie z jednego końca stara na drugi, otwierając je, przeliczając zawartość i czyniąc stosowne zapiski w notesie. O nic nie pytali, niczego nie chcieli, więc nie protestowałem, kiedy Kaśka oddaliła się w stronę naszego bewupa.

Szamocki raczej nie odzyskał przytomności, ale Lechowskiemu na pewno nie zaszkodzi parę słów otuchy w kobiecym wydaniu.

Wróciła, gdy partyzanci dali sobie spokój z rachunkami i zabrali się do przywracania skrzyniowym górom charakteru skrzyniowej równiny, stabilniejszej podczas jazdy.

– Adam… musimy pogadać.

Skinąłem głową. Albo za mało entuzjastycznie, albo za jej poważną zapowiedzią krył się równie poważny temat, z którym sama nie bardzo się uporała. Poczekałem sobie trochę, nim skończyła grzebać w piasku czubkiem sandała, uniosła twarz i popatrzyła mi w oczy.

– Będziesz się śmiał… – Póki co, nie robiłem tego. – To chyba nie są Afgańczycy.

Nadal się nie śmiałem. No, może trochę w duchu. Gorzko.

– Za dużo skośnych oczu? – podsunąłem.

Ci dwaj nowi, których przyprowadził Ahmed, też wyglądali jak mieszkańcy Dalekiego Wschodu.

– Nie, nawet nie to. Północny Afganistan to Uzbecy, Tadżycy i tak dalej. Mają prawo być żółci.

– I chodzić w dżinsach? – Wypuściłem na zewnątrz swój gorzki uśmiech. Przyjrzała mi się uważniej.

– Też ci coś śmierdziało?

– Na odwrót: są za czyści i za ładni jak na afgańskich partyzantów. I cholernie zachodni z wyglądu. Wypisz, wymaluj: kolaboranci z Aszchabadu. – Widziałem, że nie rozumie. – To nie reguła, ale z grubsza po tym odróżnisz Turkmena prorządowego od antyrządowego. Zwolennicy Zachodu chodzą w dżinsach i ogoleni. Można za to dostać po pysku, przynajmniej śliną. Ale patrole mniej trzepią. Sojuszników lepiej szanować, no i pod lewisy czy T-shirta nie upchasz trotylu.

– Na to nie wpadłam – przyznała. – Po prostu za dobrze znają rosyjski. Wiem: Rosjanie okupowali Afganistan. Ale pomyśl: ilu Polaków mówiło biegle po niemiecku w 1945? Spośród tych, co przedtem nie znali języka? Jakieś promile – odpowiedziała sama sobie. – A łatwiej się było nauczyć. No i podejście… Wiesz, ten Ahmed… Rozmawiał ze mną. Żartował.

– Po rosyjsku? – Nie zrozumiałem.

– Dla taliba baba to zero. Powietrze. A w Związku Radzieckim było równouprawnienie.

– Chyba są stąd – podsumowałem. Czekała na ciąg dalszy. Nie doczekała się.

– Szamocki ma związane ręce – zmieniła temat.

– Lekko.

Zdała sobie sprawę, co powiedziałem.

– To ty go…? Adam, on jest ranny!

– Ale za to żywy.

– To znaczy?

– Student się go boi. Facet z dziurą w mózgu może być niebezpieczny. Nie teraz – dorzuciłem, widząc, że otwiera usta. – Potem. Jak zacznie majaczyć w szpitalu.

Nie protestowała, nie domagała się wyjaśnień. Czyli byliśmy zgodni w tej kwestii.

– Co tu się stało?

Opowiedziałem jej. Bez zapału. Chyba przeczuwałem, że nie skończy się na zaspokojeniu ciekawości.

Stała, gryząc wargę. Odgryzłaby w końcu spory kawałek, ale na szczęście dla jej urody ci z ciężarówki wyraźnie kończyli robotę. Nie było za dużo czasu.

– Co jest z tą amunicją? To jakaś inna?

– Do ręcznych granatników. – Wskazałem naszego bewupa. – To takie, jak ma Młody.

Tylko skrzynki są od armatniej.

– I? – Wyraźnie nie rozumiała, na czym polega przekręt.

– Tutejsi partyzanci nie bardzo mają jak strzelać z armat. Nawet w przenośnej wersji.

– Przenośnej?

– Jest taki ni to granatnik, ni działo bezodrzutowe. SPG-9. Długa rura na trójnogu. Naboje od bewupa pasują do niej. W Afganistanie powinni mieć ich sporo, tu może też mają, ale to mimo wszystko za ciężka zabawka, by strzelić i wiać, nim zaatakowany konwój wezwie posiłki.

Co innego RPG. Walisz zza węgła i w nogi. Są lepsze granatniki dla miejskich partyzantów, ale ten jest najtańszy i najłatwiej dostępny. Taki kałach na broń pancerną.

– Jeśli taki dostępny, to po co im to? – skinęła w stronę ciężarówki. – Też mocno ryzykują.

Tak jak my.

– „Najłatwiej” nie znaczy „łatwo”. Muszą wydać sporo forsy i często stracić paru ludzi, żeby przemycić po kilkadziesiąt naboi. A tu tania, hurtowa dostawa prawie do domu. I to w pierwszym gatunku.

– To znaczy?

– Przeciwpancerne głowice RPG nie bardzo się sprawdziły w Iraku. Na czołgi i tak nikt nie ma odwagi polować, więc siła przebicia nie jest aż tak ważna. Chodzi o to, by zdrowo przywalić załodze, kiedy już pocisk upora się z pancerzem. No a strumień kumulacyjny przelatuje przez takiego hummera i leci dalej, zamiast…

– Hummer to ten amerykański gazik? – upewniła się.

– Owszem, tyle że najczęściej opancerzony. A wewnątrz opancerzeni dodatkowo żołnierze. Typowy cel partyzantów. Większość strat w Iraku to załogi takich właśnie, lekkich wozów. Inna sprawa, że załatwiali ich głównie minami. Z RPG nie tak łatwo trafić, a jak już, często okazywało się, że ci w środku wykpili się paroma lekkimi ranami. A nie o to chodzi.

Ludzie na patrolach mają srać ze strachu. To samo ich rodziny. – Popatrzyłem na stara. – I chyba będą.

– O czym mówisz? – zmarszczyła brwi.

– Wojsko Polskie przyjęło niedawno na uzbrojenie nową głowicę do RPG-7.

Przeciwpancerno-zapalającą. Grubej blachy nie przebije, ale na transporter opancerzony starcza.

Robi dużą dziurę, rzyga do środka mieszanką palną i… – Przerwałem na chwilę. – Ofiary będą fatalnie wyglądać w telewizji. Nasi chłopcy spalani żywcem: to robi wrażenie na wyborcach.

– I my im właśnie te pociski…?

– Pewnie na nie ich Chudzyński złapał. Przydatna broń. Także przeciw schronom, posterunkom. Do ostrzeliwania budynków też jak znalazł. Drżyjcie, kolaboranci.

Dopiero teraz przyjrzała mi się uważniej.

– Nie wiedziałeś, prawda?

– Nawet nie wiedziałem, że mamy tu to cholerstwo. Do jednostek nie poszło. Widać trzymają na czarną godzinę. Spaleni żywcem tubylcy też nie wyglądają dobrze w tivi. A to, po prawdzie, taki skuteczniejszy miotacz ognia. Wyjątkowo niehumanitarna broń.

Milczeliśmy przez chwilę.

– A Szamocki?

– Zaczął strzelać, jak się dowiedział. Co innego promować polską i własną myśl techniczną w Trzecim Świecie, a co innego… – Splunąłem z goryczą. – Kurwa. Usmażą paru naszych. Jak wyznaczyli miejsce odbioru tutaj, to pewnie towar trafi nie dalej niż do delty. A co drugi żołnierz w delcie Murgabu to Polak.

Patrzyła na zeskakujących z ciężarówki mężczyzn. Żaden nie ruszał jeszcze w naszą stronę. Skupili się przy szoferce, któryś wdrapał się do środka.

– Może ich ktoś złapie po drodze? – wymruczała. Nie skomentowałem. Chyba powinienem. Gdyby rozmawiała ze mną, nie sięgnęłaby do przełącznika radiostacji. – Student? O której to się skończy?

Cokolwiek planowała, nie podobało mi się i miałem nadzieję, że radio odpowie jak ja: głuchą ciszą. Ale nie.

– Co o której się skończy? – usłyszałem zdziwiony głos.

– Ta impreza. O której wpakujemy rannych do sanitarki?

Nie od razu odpowiedział.

– Bo co?

– Bo chcę wiedzieć. – Nawet łagodnie to powiedziała, ale dobór słów nie był najlepszy.

– Nie twój interes.

Facet w szoferce uruchomił silnik. Za pierwszym razem. Przynajmniej pod tym względem dopisało nam szczęście.

– O dziewiątej. Najwcześniej – rozległ się w słuchawkach głos Patrycji. Dziwnie wyzywający jak na kogoś, kto z własnej inicjatywy, nie pytany, udziela odpowiedzi.

– Co? – Kaśka zerknęła na zegarek. – Nie ma nawet czwartej! Dlaczego tak późno?

– Przez tę strzelaninę z Francuzami musimy nadłożyć drogi – burknął Student. – I jechać ostrożniej. Weź się lepiej do roboty. Czas pogadać z klientami.

Racja: Okrągła Twarz sunął raźno w naszą stronę.

– W porządku – skinął łaskawie głową. – Bierzemy.

– BWP też? – zapytała Kaśka.

Okrągła Twarz zatrzymał się. Niby był już blisko, ale jakoś gwałtownie mu to wyszło.

– Były w cenie – rzucił wyraźnie chłodniejszym tonem. – Tylko nie mówcie…

– W porządku – przerwała mu pospiesznie. – Nie ma problemu. To znaczy… z wozem.

Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Ale jedno wiedziałem.

– Kaśka – popukałem się znacząco po przełączniku nadawania. Nawet nie tknęła swojego.

Zignorowała mnie, dokładnie tak samo jak Studenta, który, póki co, mógł sobie co najwyżej poczytać z ruchu jej warg.

– Mamy rannych – posłała Azjacie przymilny uśmiech. – Wracacie gdzieś w stronę Murgabu, prawda? Weźcie ich.

– Co? – wyraźnie zbiła go z tropu.

– Kaśka… – zacząłem na poły ostrzegawczym, na poły błagalnym tonem.

– Zostawicie ich w pobliżu pierwszej osady. Kwadrans później będziecie już daleko, żadne ryzyko. Wystarczy zatelefonować, podać miejsce. Trafią do szpitala o wiele godzin wcześniej, niż gdybyśmy my ich…

– Kaśka!

– Co się dzieje? – warknęło radio. Czytanie z ruchu ust nie wchodziło w rachubę, ale Student miał noktowizor, obserwował nas i nie spodobało mu się odstawienie na boczny tor przez, było nie było, przymusową tłumaczkę.

– Z Lechowskim i Szamockim jest kiepsko. – Miała przynajmniej na tyle rozsądku, by zareagować od razu. – Im szybciej trafią do szpitala… Ci faceci mogą ich zabrać.

– Do Afganistanu?

– Nie wciskaj mi kitu. Są stąd. Pojadą drogą i dawno będą w domu, nim my w ogóle dowleczemy się do bazy.

Pewnie przeceniała tutejszy ruch oporu, ale w kwestii zasadniczej miała chyba rację. Jeśli faktycznie przymierzali się do zakupu bewupów, to albo chcieli przedefilować z nimi przed posterunkami w charakterze przepustki zbyt ewidentnej, by ją w ogóle kontrolować, albo trefne pojazdy pozostaną na pustyni, a na zachód, za rzekę, wrócą tylko ludzie. W jednym i drugim przypadku zajmie im to mniej czasu niż nam.

– Zapomnij – rzucił krótko Student.

Stała przez chwilę nieruchomo z kciukiem na przełączniku. Niemal słyszałem, jak trybiki w jej mózgu wirują na najwyższych obrotach. Nie chciała zapomnieć.

– Nie przeciągajmy – wzruszył ramionami Okrągła Twarz. – Ile wozów sprzedajecie?

Powtórzyłem pytanie Studentowi – Kaśka najwyraźniej nie zamierzała.

– Co on, jaja sobie robi? A niby czym wrócimy? Powiedz mu lepiej, żeby przynieśli pieniądze. No i te prochy.

– Mariusz obiecał im dwa – usłyszałem trochę skruszony, trochę zaniepokojony głos Patrycji. – Miało być więcej ludzi do blokowania baraków.

Miało być, tylko Szamocki, biznesmen z bożej łaski, na jednym z nich przetestował swoje ukochane pociski. Facet, którego zabiliśmy poprzedniej nocy, mógł teraz teoretycznie tkwić przy kaemie w którymś z okopów i trzymać pod ogniem dwie z czterech ścian żołnierskiego baraku.

Wóz pierwszej drużyny nie byłby wtedy tak bardzo potrzebny i mógłby tu przyjechać z nami.

Tak to pewnie doktorek zaplanował. Inna sprawa, że zakładał raczej nie jednego, lecz czterech strzelców więcej – ale nawet ten jeden, gdyby przeżył i okazał się niezły, mógł wzbogacić nas o kilkaset tysięcy.

O ile konkretnie, nigdy się nie dowiedziałem. Czas gonił, lecz Azja była Azją i Okrągła Twarz nie darował sobie okazji do potargowania się. Dopiero wtedy, w trakcie zbijania ceny, przypomniało mu się o tych czterech pechowcach z paralizatorami i półcalówką. Wyjaśniłem oględnie, że w bazie doszło do walki i cała czwórka zginęła. Wstrząsnęło nim to – z miejsca zaproponował o ćwierć miliona mniej. Rodziny muszą z czegoś żyć, prawda? Dałem sobie spokój z osobistym prowadzeniem negocjacji i po prostu tłumaczyłem, zerkając jednym okiem na Patrycję. Wyposażona w kominiarkę, wyszła z wozu i zaczęła sprawdzać towar. Pomocnicy Okrągłej Twarzy dowieźli go UAZ-em pod samą ciężarówkę: było tego kilka sporych worków, plus jeden mniejszy, z gotówką. Kominiarka miała otwór na oczy, ale już nie na usta, więc testowanie prochów – czy co tam było – dziewczyna sobie odpuściła. Za to z banknotami grzebała się jak młoda kasjerka.

Też nie chciałem wrócić do kraju z walizką fałszywych dolców, wolałbym jednak, by robiła to szybciej. Póki liczyła i obwąchiwała zielone papierki, Okrągła Twarz czuł się zwolniony z obowiązku pośpiechu, składał coraz to nowe oferty, negocjacje przedłużały się, a Kaśka myślała. Nie była blondynką, a już na pewno nie taką z dowcipów, w tej chwili jednak dałbym wiele, by zajęła się czymś innym. Najlepiej możliwie szybką jazdą w kierunku bazy.

Póki co, odjechał star. Zabrał amunicję i część ekipy kontrolnej. W UAZ-ie, który miał wziąć dowódcę oraz nadwyżkę narkotyków, pozostał tylko kierowca. Patrycja klęczała obok, wkładając do worka sprawdzone paczki banknotów.

– Drogo – kręcił głową Okrągła Twarz. – I jeden wóz… Miały być dwa. Skąd wiem, że nie pojedziecie za nami i nie strzelicie w plecy? Dwa to co innego, dwóm nie dalibyście rady. Ale jeden… Za drogo.

– Nie mamy po co strzelać – powtórzyłem odpowiedź. – Wy to co innego: odzyskujecie pieniądze. A my? Państwowe pociski? A na cholerę nam one? Możecie nam ufać.

– Ale wy nam nie możecie – uśmiechnął się. – Niby po co te maski? Za dużo wiemy.

Lepiej by dla was było… Poza tym dwa BWP i ciężarówka to wojskowy konwój. A jeden? Czort wie co. Sprawdzać będą. Na co nam ciężki sprzęt? Kupujemy, żeby amunicja bezpiecznie przejechała. Potem i tak pewnie trzeba gdzieś wyrzucić.

Może tak, może nie: worki, o które się tak targował, przywędrowały tu z Afganistanu i pewnie nic nie stało na przeszkodzie, by część zakupów trafiła właśnie tam. Ale nie zamierzałem podpowiadać Studentowi tego argumentu. Zresztą nie dał mi okazji. Myślał szybciej ode mnie.

– Damy wam gwarancję.

– Jaką?

– Zakładników.

Okrągła Twarz był zbyt zainteresowany tematem, więc choć kusiło mnie przez sekundę, powtórzyłem dokładnie. Niby mogłem prowadzić dwie zupełnie inne rozmowy – negocjatorzy nie słyszeli jeden drugiego – ale gdyby Student przyłapał mnie na czymś takim… No i miałem pustkę w głowie. Złe przeczucia też, lecz przede wszystkim pustkę.

– To znaczy?

– Dziewczyna już mówiła – przypomniał Student. – Nasz dowódca jest ciężko ranny. Jak pojedzie z wami, będzie mieć większe szanse przeżycia, a wy żywą tarczę. Dołożę jeszcze jednego, zdrowego. Na drugi wóz.

– Zdrowego? – Okrągła Twarz wywęszył smród chyba nawet szybciej niż ja.

– Kiedy ich wysadzicie, wezwie pomoc. Partyzanci z Frontu Demokratycznego nie zabijają bez potrzeby naszych, no ale bez przesady: uwolnią i tyle. Po karetkę by nie dzwonili.

No i gdyby was zatrzymywali, będzie ktoś, kto odpowie po polsku. Same korzyści. Obgadamy to.

W cztery oczy. Powiedz mu, Kulanowicz, żeby tu do nas podszedł.

Powiedziałem: w tej kwestii nie miałem już wyboru. Okrągła Twarz pomaszerował w stronę bewupa. Zaraz potem zwolniony przez niego kawałek pustyni zajęła Kaśka.

– Co się dzieje?

– Nie wiem – mruknąłem. Zastanawiałem się gorączkowo, przeszkadzała mi w tym i pewnie dlatego to powiedziałem: – Sama przecież chciałaś.

Była zbyt zaniepokojona, by się obrażać. Ale właśnie dlatego, przez strach, który w niej narastał, powinienem trzymać gębę na kłódkę.

Bez słowa ruszyła śladem Okrągłej Twarzy. Chyba powinienem pójść z nią, jednak wizja Szamockiego odjeżdżającego w siną dal w charakterze zakładnika trochę za bardzo mną wstrząsnęła. Wybrałem naszego bewupa.

– Czarek?

Nic, żadnej reakcji. Błysnąłem mu w twarz światłem latarki. I od razu pożałowałem: wyglądała jak prześcieradło z reklamy najlepszego proszku, a zaschnięte plamy krwi na bandażach zdążyły nabrać brudnego odcienia starej rdzy. Inaczej mówiąc: aż się prosił o najszybszą z karetek świata. Byłem zły na Kaśkę, zrozumiałem jednak, dlaczego wyskoczyła z tak dziwaczną propozycją.

Powlokłem się w kierunku wozu trzeciej drużyny. Kierowca UAZ-a zerknął na mnie ponuro znad żarzącego się papierosa. Patrycja, pochłonięta oględzinami kolejnego banknotu, nawet nie podniosła wzroku. Miałem ochotę przystanąć na chwilę i opowiedzieć kawał o blondynce, sprawdzającej autentyczność forsy pięć minut po odjeździe ciężarówki, którą za ową forsę sprzedała. W porę jednak przypomniało mi się, że wciąż mamy karty przetargowe: dwóch potencjalnych zakładników i bewupa na sprzedaż. Gdyby trafiła na pomalowany zieloną farbą papier toaletowy…

Chybabym się zbłaźnił z tym dowcipem. Darowałem go więc i sobie, i Patrycji. Pomysł na zrobienie z siebie dużo większego głupka już wykluwał się w mojej głowie. Niesprecyzowany jeszcze, lecz wyczuwalny. Czułem, że zrobię coś idiotycznego, i chyba chciałem zostawić sobie jakiś skromny zapas wiary we własną inteligencję.

– …bo to mimo wszystko bardziej ryzykowne – usłyszałem mało radosny głos Studenta.

Nigdy jakoś nie kojarzył mi się z eksplozjami świetnego humoru i nie od razu zdałem sobie sprawę, na czym w tym akurat przypadku polega różnica. Ale była i natychmiast ją wyczułem. -

Nie znamy ich, a na rogatkach różnie bywa. Może dojść do strzelaniny i wtedy naprawdę mogą potraktować naszych chłopaków jak zakładników.

– Może – zgodziła się Kaśka. – Ale to przynajmniej szansa. Większa – poprawiła się niechętnie. – Za parę godzin mogą już nie żyć. Obaj.

– Bez przesady. Lechowski dostał tylko w nogę. Wiem, że to boli, ale… Jak sądzisz, Adam?

Adam. No proszę. Pyta mnie o zdanie i martwi się o rannych. Bo to było to – wyraźnie akcentowana troska o nich. Już wiedziałem, co mi tak nie pasuje.

Tyle że nie czyniło mnie to dużo mądrzejszym. Fakt, nigdy przedtem nie przyłapałem go na zaprzątaniu sobie głowy losem kolegów. Ale też pierwszy raz mieliśmy na karku takich, którzy akurat umierali. I o których życiu lub śmierci to nam przyszło decydować.

– Nie jestem w temacie – mruknąłem.

– Zastanawiamy się, ile osób ma jechać z Turkmenami – wyjaśniła Kaśka. – Czy Lechowski też, czy tylko my troje.

Powiedziała to tak zwyczajnie, że nie od razu zrozumiałem. Dotarło do mnie jednak na tyle wcześnie, że darowałem sobie złośliwe pytanie o cudowną przemianę Afgańczyków w Turkmenów.

– Troje? My?

– Mam z nimi jechać. – Nie siliła się na sztuczny spokój i właśnie tym zbiła mnie z tropu.

Udawanie czegokolwiek uruchomiłoby wszelkie możliwe dzwonki alarmowe w mej głowie, ale ona niczego nie udawała: wyglądała jak ktoś, komu kazano podjąć trudną decyzję i kto podjął ją, a teraz się martwi.

– Ich warunek – wtrącił szybko Student, wskazując milczącego Azjatę, stojącego trzy kroki dalej. – Kobietom łatwiej się ufa i trudniej się do nich strzela. Wezmą wóz po dobrej cenie i podrzucą Szamockiego w bezpieczne miejsce, ale tylko jeśli Kaśka z nimi pojedzie.

– Odbiło ci? – Zignorowałem go: patrzyłem na nią.

– Jest jeszcze druga sprawa – pociągnął Student. – Kleczko. Facet zupełnie nie nadaje się do takiej roboty. Pierwsze pytanie – i po nich. Wsypie najpierw Turkmenów, a potem nas wszystkich. Tam musi być ktoś… – zawahał się, po czym lekko uśmiechnął – ktoś z jajami.

– Ona nie ma jaj. – Nadal kleiłem się spojrzeniem do nieruchomej, kobiecej twarzy. – Coś o tym wiem.

Księżyc świecił, nieopodal Patrycja posługiwała się latarką, z otwartego włazu bewupa sączył się słaby poblask. Ale było zbyt ciemno na zaglądanie w głąb oczu i dalej, w ludzką duszę.

Nie, wróć: w kobiecą. Intencje faceta łatwiej byłoby mi rozgryźć.

– Pojadę z nimi – powiedziała cicho. Zbyt cicho, bym potrafił odróżnić spokój i stanowczość od rezygnacji.

– Chyba zgłupiałaś.

– Też chce coś z tego mieć – wzruszył ramionami Student. – A umowa była jasna: nadplanowi łapią się na dolę ze sprzedanych bewupów. Daj dziewczynie zarobić.

Cholera. Zupełnie o tym zapomniałem.

Nie miała jaj, więc myślała głową. Nie tak jak faceci. To, co brałem za współczucie, mogło być podszyte chłodną kalkulacją. Tylko podszyte – już trochę zbyt wysoko ją ceniłem, by wątpić, że od współczucia się zaczęło – ale jednak. Chciała pomóc rannym, zaczęła negocjować, rozmowa zeszła na pieniądze no i…

– Nie musisz tego robić.

Miałem za dużo bezradności w głosie. Oboje od razu wyczuli okazję.

– Adam, bezdomnej sąd nie przyzna opieki nad dzieckiem. Jak sprzedamy wóz i te programatory, będę miała i na mieszkanie, i na dobrego prawnika.

Strzał w okienko bramki, nie do obrony. Ilona powiedziałaby dokładnie to samo.

Rozdarłaby na strzępy każdego, kto stanąłby między nią a Olafem.

– Powinna dostać tę forsę – dorzucił od siebie Student. – Zostawią rannych, więc nie ma cudów, by koło sprawy nie zrobił się jeszcze większy smród. Musimy być jedną drużyną, by przetrwać śledztwo. A ona nikogo nie zabiła. Bez pieniędzy nie ma powodu być lojalna. – Odczekał chwilę. – Ja jak ja, ale Patrycja, Chudzyński, reszta… Nie pójdą na takie ryzyko. – Znów odczekał chwilę. – Zabiją ją, jeśli nie udowodni, że jest z nami.

Popatrzyłem na zegarek. Fosforyzował w ciemności, ale chyba tyle z niego odczytałem: że nadal go mam na przegubie. O odcyfrowaniu godziny nie było mowy. Nawet nie próbowałem.

Czas nie miał znaczenia; nie taki, który da się mierzyć w godzinach. Potrzebowałbym tygodnia, by przegryźć się przez tak kurewski problem, podjąć decyzję choć trochę opartą na rzeczowej kalkulacji.

Za mało danych. Dwa złe rozwiązania.

Pewnie dopatrzyli się tej mojej bezradności, bo odczekali parę sekund i wrócili do zasadniczego tematu.

– Lechowski strasznie się wykrwawił. I chyba jest we wstrząsie – argumentowała Kaśka.

– Ale moim zdaniem spokojnie doczeka powrotu do bazy.

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będziemy w szpitalu dużo wcześniej.

– Pójdzie dobrze. – Student zafundował mi kolejną niespodziankę, posyłając jej krzepiący uśmiech. – Ci faceci przekupili po drodze, kogo trzeba. To za poważna inwestycja, nie idą na żywioł. Nie o to się martwię. Myślę, co będzie później. Ty, Kleczko, jeden ranny w głowę. Też mógł być na chodzie. Sama widziałaś: jeszcze przed chwilą strzelał. Z głową tak bywa: nigdy nie wiadomo, kiedy kogo zwali z nóg. Jeśli znajdą was we troje, możecie nawet mówić o ucieczce. A przynajmniej wytłumaczyć, dlaczego tak szybko dostaliście się do telefonu i wezwaliście pomoc: bo cała trójka mogła iść. A Lechowskiego musielibyście nieść. Nie ma cudów, by ktoś się nie zdziwił, nie zaczął dociekać, jak wam się udało. Zrozum: jedyna nasza szansa to brak punktów zaczepienia. Jak tylko ktoś coś zacznie podejrzewać, węszyć, to leżymy.

– On nie przeżyje tylu godzin. – Wysłuchała go spokojnie i tak samo spokojnie teraz mówiła. – A ja jadę z nimi po to, by było komu przekonująco kłamać.

Faktycznie była przekonująca. Dałbym głowę, że Student wyskoczy z kolejną serią kontrargumentów. No i zostałbym bez głowy. Nie, żeby od razu zaczął kiwać swoją, ale po krótkim namyśle dość jednoznacznie wzruszył ramionami.

– Niech ci będzie. Jedziecie we czwórkę.

Wyjątkowo podłą ruszczyzną, praktycznie po polsku ze wschodnim akcentem, zaczął tłumaczyć Okrągłej Twarzy, że plan ulega zmianie i pasażerów będzie więcej. Turkmen milczał konsekwentnie, więc chyba rozumiał. W którymś momencie Student uniósł dłoń, uruchomił nadajnik.

– Młody, Kleczko! Skrzynki z mojego bewupa do tego z benzyną. Wiecie które.

Musieli uzgodnić to wcześniej, bo wypadli z wozów prawie biegiem: Kleczko zgięty pod ciężarem drewnianego pudła, Młody z wolnymi rękoma, nieobciążony granatnikiem. Kierowca UAZ-a odruchowo wyrzucił spory niedopałek i omal nie sięgnął między siedzenia po automat: ta nagła eksplozja aktywności miała prawo zdenerwować. Dowódcy zachowali jednak kamienny spokój i po raz kolejny wszystkie przyklejone do spustów palce pozostały nieruchome.

Kaśka ruszyła śladem Kleczki, w stronę naszego wozu. Po chwili wahania skoczyłem za nią.

– Zastanowiłaś się, co robisz?

– Myślałam, że lubisz Czarka.

– Ciebie bardziej. – Potrzebowałem z pięciu kroków, by dojrzeć do użycia tego argumentu.

– Nic mi nie będzie. I będę miała mieszkanie. I córkę.

No tak. Następne pięć kroków i pewnie sam bym stanął: nie było sensu wlec się za nią i rzucać gumowymi piłeczkami o betonową ścianę. A tak się mają nawet najbardziej rzeczowe argumenty do raz uruchomionego instynktu macierzyńskiego. Ilona zdążyła mnie tego nauczyć i właśnie zaczynałem hamować. Pech Studenta polegał na tym, że nie dane mu było poznać Ilony Roman.

Wyrwał się z tym okrzykiem zupełnie niepotrzebnie.

– Kulanowicz! A ty dokąd?!

Zatrzymałem się, potem odwróciłem. Dość wolno. Błąd, ale wybaczalny: kiedy szeregowy porykuje na podoficera takim tonem, demonstracyjna, złowróżbna powolność jest jak najbardziej na miejscu. Oczywiście okoliczności się zmieniły, dawno przestaliśmy być wojskiem, no i on tu rządził – nawyki jednak robią swoje. Otrząsnąłem się dość szybko i z powrotem ruszyłem w miarę normalnym krokiem, więc chyba niczego nie zauważył.

Kleczko dotarł właśnie do naszego bewupa, niezdarnym, ale udanym podrzutem umieścił skrzynkę na stropie przedziału desantowego. Młody minął mnie, wyciągnął z czeluści drugiego wozu identyczną skrzynkę.

Zatrzymałem się przed Studentem. Bez słowa. Jak ktoś, kto oczekuje wyjaśnień. I faktycznie czekałem, choć bardziej na kolejną poszlakę niż na wyjaśnienie. Chyba zawyłbym z rozpaczy, gdybym usłyszał w tym momencie coś brzmiącego logicznie.

– Tłumacz jesteś, nie? – burknął Student. – To stój i tłumacz.

No dobrze, niech będzie: jakoś się to, od biedy, kupy trzymało. Jego rosyjski był fatalny, a negocjacje mogły nie dobiec końca. Gdyby którykolwiek z nich choć zerkał na drugiego… Ale nie: stali, gapili się na przeładunek i niemal emanowali zniecierpliwieniem. Dwaj faceci, którzy marzą tylko o tym, by być już gdzie indziej.

Dostałem swoją poszlakę. Sterczałem obok, patrzyłem, jak Młody taszczy skrzynię, a Kleczko wraca po następną, i próbowałem wmówić sobie, że to nie żadna poszlaka, lecz pełnoprawny dowód.

– Jak zaniesiesz, zostań – rzucił Student w stronę oddalających się pleców Kleczki. – Pomożesz przy rannych. Weźcie siatkę, łatwiej będzie.

Podziękowałem mu w duchu. Może i nie zastrzeli mnie, gdy spod Lechowskiego i siatki posypią się armatnie naboje, ale któż mi to zagwarantuje? Miałem prawo się bać, a uzasadniony strach to dobry powód, by zabijać. Nawet zabijać. A przecież mogło się obejść bez zabijania.

Odpiąłem do połowy kamizelkę – Boże, pobłogosław Amerykę za tę akurat darowiznę: nasze, zakładane przez głowę, nie miały zamka – i powoli ruszyłem w stronę Patrycji. Jedyna w promieniu dziesiątków kilometrów blondynka, zawsze chętna i na worku forsy: trudno się dziwić, że faceta ciągnie do takiej. Niemal fizycznie czułem dotyk spojrzenia na łopatkach, tym razem jednak Student nie protestował.

Spokojnie stał i patrzył, jak popełniam samobójstwo.

Загрузка...