Izba żołnierska była w bazie tylko jedna, za to duża: stanowił ją cały barak numer 5.
Wzdłuż lewej ściany ciągnęły się stojaki z karabinami i oporządzeniem, wzdłuż prawej łóżka i stoły. Poszczególne drużyny poodgradzały się parawanami z brezentu, tworząc namiastki koszarowych sal. Pierwsza ścianka wydzielała wartownię. Jej wyposażenie ograniczało się do stołu z gromadką taboretów i telefonu. Leżanek dla zmiany odpoczywającej nie było: spała we własnych łóżkach. Przy stole czekało na swą kolejkę czterech chłopaków ze zmiany czuwającej.
Grali w karty i nie zwrócili na mnie uwagi.
Była pora kolacji, co tłumaczyło panującą w ogromnym pomieszczeniu pustkę. Minąłem kilka żelaznych łóżek, zasłanych nieco mniej starannie niż w prawdziwych koszarach, lecz i tak uderzająco porządnych na tle ścian z surowych bloczków betonowych, dotarłem do brezentowego parawanu oddzielającego trzecią drużynę od drugiej. Dalej kwaterowali moi saperzy, a jeszcze dalej, na samym końcu budynku, ulokowano regał z podręczną artylerią: w uchwytach stały trzy rury granatników RPG-7, a na dole, niczym buty w szafce, czekały torby z amunicją.
Za parawanem siedział szeregowy Grześkowiak. Zwolniłem, zaskoczony jego widokiem.
Głupia reakcja: ostatecznie to właśnie do niego miałem interes.
Siedział z nogami na sąsiednim taborecie i bazgrał w zeszycie. Nie przebywaliśmy w koszarach, ale obaj byliśmy mniej więcej w mundurach i tak swobodna poza nie bardzo pasowała do kontaktów na linii plutonowy-szeregowy. W pierwszym odruchu omal nie zabrał nóg, przemyślał jednak sprawę i zrezygnował z tego.
– Jest Sławek? – skinąłem ku dalszym rejonom baraku. Moją prywatną receptą na takich bezczelnych młodzieńców było odgrywanie zabieganego i pochłoniętego własnymi sprawami.
Ktoś taki zwykle nie zwraca uwagi na daleką od regulaminowej postawę szeregowych. Żałosne, ale przynajmniej nie stosowałem tej metody w kontaktach z podwładnymi. On moim podwładnym nie był. Bogu dzięki.
– A który to? – Nie wykopałem mu taboretu spod kopyt, no i proszę: od razu poczuł się dwa razy bardziej pewny siebie. Wyciągnąłby się może nawet do granic leżenia, dając mi odczuć, jak dalece nie przejmuje się takim ni to trepem, ni cywilem, ale kiedy się siedzi na standardowym taborecie koszarowym i w charakterze oparcia wykorzystuje goły mur, nie bardzo da się to zrobić.
– A ilu znasz?
– W naszym plutonie?
– Nie, na łodziach podwodnych. – Zirytował mnie i pewnie dlatego podjąłem niełatwą inicjatywę. – A zresztą mniejsza… Ciebie szukam. Sławek mówi, że miewasz alkohol.
– Ja?! Fornalskiemu się chyba przyśniło!
– Nie rozumiemy się – powiedziałem polubownym tonem. – Chcę kupić, nie konfiskować.
Od nalotów jest porucznik.
Zainteresowałem go na tyle, że zestawił nogi na zastępujące posadzkę klepisko i odłożył pełen rachunków zeszyt. Nie lubiliśmy się raczej, ale biznes to biznes.
– Powiedział, że sprzedaję wódkę? – zdziwił się fałszywie. – Fakt: raz czy dwa podrzuciłem chłopakom zakupy z miasta; może i jakaś flaszeczka się trafiła, ale żeby zaraz sprzedawanie… Za ich kupowałem.
– To teraz kup za moje. Połówkę. Dorzucę na piwo.
– Na piwo? – skrzywił się, ni to kpiąco, ni boleśnie. – Chyba że plutonowy o zgrzewce mówi.
– Drogi jesteś. – Nie skomentował, jak na zahartowanego kapitalistę przystało. – Dam dychę.
– Za dychę to Radosna pierś pokazuje.
– Radosna? – Wiedziałem, o kim mówi, trudno było nie zgadnąć, ale tego przezwiska jeszcze nie słyszałem.
– No wie plutonowy – posłał mi poufały, samczy uśmieszek, jeden z tych, za które kobiety powinny mieć prawo walić tasakiem w łeb i wychodzić uniewinnione z sądu zaraz po pogrzebie durnego ćwoka. – Kumpela po stopniu. Właściwie miało być Półradosna, bo nie od ucha do ucha, tylko z jednej strony, ale jakoś…
Pomyślałem, że gdyby powiedział coś takiego o Kaśce, dostałby taboretem. Potem pewnie poszedłbym siedzieć, ale byłem dziwnie mocno przekonany, że tak by się to skończyło.
Za Patrycję też mu się coś należało, przynajmniej porządne ustawienie w pionie, lecz właśnie dlatego, że gotów byłem zaryzykować sąd polowy, zrobiłem dobrą minę do zlej gry – Skoro sprawy zaszły tak daleko, chyba naprawdę na gwałt potrzebowałem jego usług.
– Niech będzie zgrzewka. Ale towaru potrzebuję na już.
Skinął łaskawie głową.
– Po kolacji. Dostawa do domu.
Wyszedłem przed barak. Musiałem odetchnąć świeżym powietrzem. W południowej części Kara-Kum, nawet wiosną, trudno mówić o czymś takim jak świeże powietrze, dopóki słońce widać nad horyzontem, ale krótka rozmowa z Grześkowiakiem pozwoliła mi inaczej spojrzeć na tę kwestię.
Stałem więc przed barakiem numer 5, gapiąc się bezmyślnie na drzwi swej kwatery, czyli na południową, szczytową ścianę baraku numer 2. Było to wyjątkowo głupie, i to bynajmniej nie dlatego, że oba budynki stały naprzeciw siebie oddzielone końcem drogi z delty, przez co nie było tu teraz ani skrawka cienia. Pot spływał ze mnie i tak, niewielka różnica. Problem w tym, że był to sam środek bazy i stercząc tu, natychmiast rzucałem się w oczy.
– Panie plutonowy! – W bocznych drzwiach Szóstki pojawił się dyżurny z opaską na rękawie. – Dowódca prosi!
Barak numer 6 był ofiarą nagłego zgonu ZSRR. Dach niedoszłej owczarni dociągnięto tylko do połowy planowanej długości budynku, obniżające się stopniowo ściany niewiele dalej.
W miejscu brakującego kawałka budynku urządziliśmy parking. Szedłem właśnie w kierunku dyżurnego, gdy za jednym ze stojących tu bojowych wozów piechoty mignęła mi głowa Sławka.
Gdybym przed wejściem do baraku żołnierskiego rozejrzał się uważniej, zaoszczędziłbym ze trzy puszki piwa. Grześkowiak, wytrawny kupiec, umiał dostosowywać ceny do możliwości nabywcy.
Cóż, przepadło. Ale pozostawała jeszcze jedna sprawa.
– Sławek! – Był sam, lecz wolałem nie kusić losu. Odezwałem się półgłosem, dopiero gdy byliśmy całkiem blisko. – Nie wiesz, kiedy to będzie?
Brudna chustka, którą przecierał czoło, znieruchomiała.
– Chodzi ci…? No przecież mówiłem: żadnych szczegółów. Mamy być gotowi i czekać.
Jakieś problemy? – Ruchem kciuka w tył, ku wschodnim peryferiom bazy i kanałowi dał do zrozumienia, o jakich problemach myśli.
– Nie, nie; wszystko gra – westchnąłem. – To na razie. A ty nie idziesz jeść?
– Ta krowa znów nie chciała odpalić. Muszę dłubać.
Pokiwałem współczująco głową i ruszyłem wzdłuż ściany. Z góry, przez powybijane szyby umieszczonych tuż pod dachem okien, wylewał się gwar młodych, męskich głosów, stukot sztućców i zapach smażonej cebuli.
Przed samymi drzwiami przypomniałem sobie, że moja bluza została wraz z automatem pod wiatą. Pomyślałem, że powinienem po nią wrócić, a potem wszedłem do budynku.
Podobnie jak przydzielona szeregowym Piątka, został podzielony na mniejsze pomieszczenia, ale zrobiono to porządniej. Na prawo od wejścia ściana z desek odgradzała od stołówki pomieszczenie dyżurnych, centrum dowodzenia, kwatery oficerskie i areszt. Na wprost stała kontenerowa chłodnia, a w północnym końcu, oddzielona murem od parkingu, na którym tyrał Sławek, rozlokowała się kuchnia. Cała reszta pomieszczenia pełniła funkcję jadalni i świetlicy, wobec czego zgromadzono tu kilkanaście kwadratowych stolików w asyście odpowiedniej liczby taboretów, półkę z gazetami, komputer i wieżę multimedialną. Wieża składała się z piramidy skrzyń dźwigających telewizor, magnetowid i radiomagnetofon.
Niewielkie okna ulokowane wysoko pod dachem nawet w południe wpuszczały znikomą ilość światła i pomieszczenie bardziej przypominało stylizowaną na garaż dyskotekę niż fragment koszar. Ale to były koszary. Kiwający na mnie Bruszczak nie omieszkał o tym przypomnieć.
– W bieliźnie do stołu? – zapytał, ledwie podszedłem do wskazanego krzesła. – Co sobie o nas goście pomyślą?
Sam byłem ciekaw. Goście, sztuk jedna, nie raczyli obejrzeć się i przywitać uprzejmym uśmiechem kolejnego stołownika. Przyjaznym machnięciem widelca pozdrowił mnie jedynie siedzący obok porucznika Czarek Szamocki alias Watman. Też porucznik, choć nie było tego chwilowo widać. Był z mojego rocznika i może dlatego podobnie jak ja nie połyskiwał przy stole pagonami. Trzy gwiazdki to więcej niż cztery belki, ale też ciut za mało, by zadawać szyku w trzydziestym czwartym roku życia. Tak się składało, że był także z rocznika Kaśki – ich z kolei łączyło zamiłowanie do szortów i barwnych koszulek. Na szczęście jako szarooki blondyn preferował błękit i przynajmniej pod tym względem nie pasowali do siebie. Na szczęście – właśnie tak. Chciałem się jej pozbyć, ale póki tu była, czułem się uprawniony do bezinteresownej zazdrości. I pomyśleć, że to kobiecej logiki wszyscy się czepiają.
– Goście już nas widzieli w bieliźnie. – Zazwyczaj unikałem tego typu odzywek przy Bruszczaku, tym razem jednak trochę za mocno szumiało mi w głowie. Od piwa i pytań bez dobrych odpowiedzi. No i od niej. Głównie od niej.
– Zdążyliście się poznać? – zainteresował się Szamocki. – Ależ szybki z ciebie zawodnik.
Na taborecie leżała czerwona czapka Kaśki, a obok ona sama, symulując głuchotę i ślepotę, dłubała widelcem w jakimś ochłapie. Zawahałem się, ale alternatywą było miejsce obok siedzącej naprzeciwko Patrycji, przerzuciłem więc czapkę na taboret po lewej i zacząłem siadać.
– Wyjątkowo szybki – rzuciła w przestrzeń Patrycja. Trzeba jej oddać sprawiedliwość: ta wygłoszona z wyraźnym przekąsem uwaga nie miała wpływu na marną koordynację moich ruchów. Zwyczajnie nie trafiłem. Czapka poleciała za daleko, ześliznęła się z siedziska i wylądowała na ziemi.
Przez chwilę byłem jak ona: zdołowany i czerwony. Oczywiście dźwignąłem się i poszedłem ją podnieść, ale raczej nie zrehabilitowało mnie to w niczyich oczach.
– No to po nas – wyszczerzył zęby Szamocki. – Moda jak w Sajgonie, tradycje rycerskie na kołku, dama sama taszczy plecak, a teraz wycierają klepisko jej czapką. Dobrze, że się stąd zrywam. Całą noc świeciłbym oczami ze wstydu i jakiś patałach pewnie by mnie ustrzelił.
– Strzelają tutaj? – zainteresowała się Kaśka.
– A skąd – machnął lekceważąco dłonią. Miał większą niż ja klasę, więc baranina nie spadła mu przy tym z widelca. – Przykro mówić, ale jesteśmy pani wielką pomyłką. Tu się umiera wyłącznie z nudów. Zero sensacji.
Kucharz postawił przede mną talerz z mięsem, cebulą i parą ogórków. Chleb i deser w postaci ciasta już czekały na stole. Wbiłem widelec w mięso i natychmiast zrozumiałem, dlaczego raptem trzydziestu ludzi potrafi napełnić tak duże pomieszczenie takim hałasem.
Baranina miała odporność kevlaru i tnąc ją, mocno nadpiłowywało się talerz.
– Jedziesz do delty? – Szamocki gryzł właśnie to, co udało mu się odciąć, więc tylko kiwnął głową. Przeniosłem spojrzenie na okolice twarzy mojej sąsiadki, pilnując się jednak, by nie zahaczyć o samą twarz. – Mogłaby pa… mogłabyś – poprawiłem się, tchórząc w ostatniej chwili – zabrać się z porucznikiem. Niedługo powinien być…
– Mogłabyś? – Patrycja uniosła brwi i chyba po raz pierwszy posłała ciemnowłosej proste spojrzenie. Zjedliśmy już razem niejednego barana, więc zdążyła przywyknąć do zestawu współbiesiadników i zapanować nad odruchem ustawiania się do nas lewym profilem. Teraz jednak, przy Kaśce, jej spojrzenie znów zdawało się błądzić po okolicy drzwi.
– Chodziliśmy z Adamem do ogólniaka – wyjaśniła Kaśka z uprzejmym uśmiechem, który do mnie miał szansę dotrzeć co najwyżej na zasadzie rykoszetu. – Znamy się z widzenia.
– To pani też ze Stargardu? I dziennikarka? – ucieszył się Szamocki. – Ile tam macie gazet? Jedną pewnie? To musi pani znać Ilonę… jak jej tam… – zaczął kręcić palcem, wspomagając pamięć. – Coś z Bałkanami…
– Trzy gazety – burknąłem. – Plus dwie kablówki i…
– No, taka ekstralaska. – Nie dał się zepchnąć z tematu. – Węgier… nie, zaraz… Roman!
Redaktor Ilona…
– Nie pracuję w Stargardzie – przerwała mu łagodnie, ale i bez uśmiechu. – Kobiece tygodniki tam nie wychodzą.
– To nie złapie pani za komórkę i nie zakabluje go przed śliczną Iloną, że jedzie do Bajram na panienki? – upewnił się z żałosną miną. – A już miałem nadzieję. Wystraszyłby się i oddal mi niedzielę.
– Nasze komórki tu działają? – zainteresowała się.
– Niestety – uśmiechnął się przepraszająco Bruszczak. – Z sieci cywilnej łączności niewiele zostało.
– Podobno NATO blokuje odbudowę nadajników – rzuciła niby od niechcenia.
– Mielibyśmy sami sobie…? – Urwał. Uśmiech ciut mu skwaśniał. – No tak. Zapomniałem, z kim rozmawiam. Ładnie to tak ciągnąć biednego porucznika za język?
– To tajemnica? – Znała odpowiedź i w jej wzroku nie było podniecenia myśliwego, który zwęszył obiecujący trop.
– A od kiedy to pisma dla kobiet odsłaniają tajemnice? – wyręczyłem porucznika. – Skoro nawet wy wiecie…
Trzy pary oczu posłały mi zdziwione spojrzenia. Nawet Patrycja, mało subtelna z natury, wydawała się zaskoczona moim chamstwem. Bo zabrzmiało to trochę chamsko.
Przez jakiś czas po prostu jedliśmy.
– Ale swoją drogą to nietypowe – ocknął się w pewnym momencie Szamocki. – Damskie pisma chyba rzadko tu kogoś przysyłają. To znaczy do Turkmenii w ogóle, bo do nas to nawet szkoda gadać.
– „Jagienka” ma być inna – mruknęła Kaśka bez zapału. – Dopiero startuje, więc naczelna ma apetyt na poszerzony krąg czytelniczek. Na te myślące też poluje.
– Jagienka, hoże dziewczę – mruknąłem. – I faceta sprawi, i niedźwiedzia. Ideał współczesnej dziewczyny.
– Ale przepisy drukujecie – na poły stwierdził, na poły zapytał przeżuwający z wysiłkiem Bruszczak. – Dobra rada: niech pani omija z daleka naszego kucharza.
– To mało tematów ci zostanie – bąknąłem. Miałem ochotę kolejny cios widelcem zadać któremuś ze swych pośladków. Zachowywałem się jak ostatni palant: Grześkowiak do pięt mi nie dorósł. Ale z drugiej strony byłem z siebie dumny. Nie myślałem, że stać mnie na tak ostrą grę.
– Zawsze można się skupić na modzie. – Nie raczyła spojrzeć w moją stronę. – Do twarzy ci w tym podkoszulku. Gdyby tak jeszcze apaszka, opaska na czole… Polski Rambo. Mogę go sfotografować na tle tych czołgów, panie poruczniku? Z jakimś dużym karabinem?
Bruszczak dyplomatycznie wepchnął kolejny kęs do ust, co na jakąś minutę wyłączało go z rozmowy.
– To bewupy, nie czołgi – przybiłem kolejną deskę do swej szubienicy. – Pewnie dla czytelniczek „Jagienki” takie subtelne…
– Właściwie to dobry pomysł – wszedł mi w słowo Szamocki. – Z tym wyjazdem. U nas naprawdę nie ma o czym pisać, a z fotografowaniem też nie bardzo, bo to obiekt strategiczny, chociaż zadupie. Lepiej niech się pani ochlapie pod prysznicem, a potem jedzie z nami do delty.
Dużo ludzi, dużo tematów, zabytki… Mogę panią przedstawić paru osobom, na początek będzie jak znalazł.
Trudno powiedzieć, czy ją przekonał. Wieczór był pechowy i właśnie w tym momencie przy stole zjawił się Młynarczyk. Myślałem, że usiądzie i nawet nie otwierając ust, samą swoją aurą, zniechęci ostatecznie Kaśkę do pozostawania tu na noc. Ale rozczarowałem się.
– Przepraszam, panie poruczniku – zwrócił się do Bruszczaka. – Telefon. Mamy alarm. I chyba wyjeżdżamy.
– Dwa wozy – oznajmił Bruszczak po powrocie. – Chcieli wziąć całą trójkę, ale jeden wytargowałem. – Skierował wzrok na Szamockiego. – Pojedziesz?
– Ale co się dzieje? – uprzedziła Czarka Patrycja.
– Jakiś kierowca zauważył ślady na drodze. Nie wiem, czy czasem nie ten pani – zerknął na Kaśkę. – Posłali patrol, BRDM-a w wersji Rudy. To taki z psem – wyjaśnił łaskawie przedstawicielce prasy kolorowej. – Wie pani, od „Czterech pancernych”. Pies podjął ślad, pojechali za nim kawałek, a potem ktoś ich ostrzelał z wielkokalibrowego. – Szamocki zagwizdał cichutko. – Kilku ludzi, z grubsza czterech. Są pieszo, ale to było niedaleko tego kołchozu z nowym meczetem, wiecie… Więc mogli zdobyć jakiś pojazd albo parę wielbłądów i odskoczyć spory kawałek. Trzeba szeroko zarzucić sieci, no to włączają, kogo się da.
– Lotników by włączyli – mruknęła Patrycja.
– W sztabie przypuszczają, że to jakaś grupa specjalna, fachowcy. A tacy miewają wyrzutnie przeciwlotnicze. I potrafią się maskować. W końcu pewnie śmigłowce się zjawią, ale na razie planują, jak je uchronić przed zestrzeleniem.
– Nie mamy opancerzonych? – zapytała trochę nieśmiało Kaśka. Zaryzykowałem spojrzenie w bok. Brązowe oczy błyszczały od źle maskowanego podniecenia.
– Mamy – zapewnił lakonicznie Bruszczak. I od razu o niej zapomniał, koncentrując uwagę na Szamockim. – To co, Czarek, wziąłbyś paru chłopaków? Dali nam jakiś trzeciorzędny kierunek; zero szans, żeby tamci akurat na was wpadli. A tu mało kto zostanie; wolałbym sam przypilnować. Nie podobają mi się ci czterej. Jeśli taszczą dwanaście siedem, to mogą mieć porządne wyposażenie, a my tu siedzimy jak na beczce prochu. Z wyjazdu – uprzedził otwierającego usta Czarka – i tak na razie nici. Droga zamknięta. Prawdopodobnie ta czwórka przyszła ją minować, a nawet jak nie, to w każdej chwili mogą się na niej pojawić. Autobus nie jeździ. Jak chcesz, oddam ci moją…
– W porządku – przebił się w końcu Szamocki. Brwi Bruszczaka powędrowały do góry, uznał więc za stosowne wyjaśnić: – Może się trafi okazja wypróbować szwedy.
Bruszczak był mile zaskoczony. A ktoś inny dostatecznie bystry, by to natychmiast wykorzystać.
– Jak rozumiem, niebezpiecznie jest i tu, i tam. – Kaśka posłała porucznikowi chyba najlepszy ze swych uśmiechów. – A ja i tak nie mogę wyjechać. To może zabrałabym się z panem Czarkiem? Co? Słowo, że nie będę przeszkadzać.