Gdy już artefakt znalazł się na swoim miejscu, brygada robotników, dostających dodatkową premię za szybkość i nadgodziny, zaczęła budować wokół niego laboratorium. Rząd pojawił się, nim jeszcze wyłożono ścianę płytami kartonowo-gipsowymi.
Halliburton i Russell po zjedzeniu lunchu w hotelu przyszli popatrzeć, jak postępuje budowa. Przeszli przez fosę po prowizorycznym bambusowym moście i poprosili kierownika budowy, by ich oprowadził. Twierdził, że mogą zacząć wnosić sprzęt za cztery dni, a za pięć będą gotowe ramy i farba. Był to wynik lepszy od tego, który określono w umowie.
Gdy szli z powrotem, po drugiej stronie fosy czekał na nich facet w białym tropikalnym garniturze. Obok stał strażnik z niewyraźną miną.
— Panie Halliburton, on…
Halliburton machnął ręką.
— Kim pan jest i dla kogo pracuje?
— Doktor Franklin Nesbitt — brzmiała odpowiedź — szef NASA Advanced Planning. — Był opalonym, muskularnym mężczyzną o krótko przyciętych siwych włosach. Stał kompletnie bez ruchu, jeśli nie liczyć wyciągnięcia ręki.
Russell uścisnął ją.
— Pisaliśmy do siebie.
— Coś w tym stylu — odparł Nesbitt. — Z grubsza rzecz biorąc, napisał mi pan, że cokolwiek sprzedaję, pan tego nie kupuje.
— To nadal obowiązuje — rzekł Halliburton. — Nie ma pan tu żadnej władzy.
— I nie twierdzę, że ją mam. Ale mam ofertę, która może panów zainteresować.
— Nic z tego. Przejechał pan taki kawał na próżno.
— Jack — zaoponował Russell — możemy przynajmniej zachowywać się po ludzku. — Poczym zwrócił się do Nesbitta: — W hotelu podają dobrą herbatę. Miło będzie porozmawiać z kimś, kto nie jest reporterem. — W drodze do jeepa zadzwonił do restauracji, więc kiedy dotarli do prywatnej jadalni hotelowej, stół był już nakryty świeżutkim obrusem i ciężkimi srebrami.
Irlandzka kelnerka przyniosła herbatę i tacki pełne udekorowanych kanapek i ciastek.
— To moja specjalność — wyznał Russell. — Jack woli piwo i frytki.
— Barbarzyńca — mruknął Jack, biorąc ze stołu kanapkę z rzeżuchą i siadając. — A więc co to za interesująca oferta? Co u was w ogóle jest interesujące?
Pozostała dwójka odczekała, aż kelnerka naleje herbatę i odejdzie.
— Ogólnie czy szczegółowo? — zapytał Nesbitt.
— Ogólnie — rzeki Russell.
Nesbitt potarł czoło i przez chwilę widać po nim było bagaż siedmiu stref czasowych, które niedawno przekroczył.
— Mówiąc ogólnie i mając świadomość, że w pierwszej chwili odmówicie, oferuję wam naszą ekspertyzę za darmo.
— Racja — przyznał Jack. — Odmówimy.
— Gdybyśmy istotnie poszukiwali pomocy z zewnątrz — rzeki Russ — dlaczego mielibyście to być wy, a nie na przykład Europejczycy lub Japończycy?
— Jesteśmy starsi i więksi — nie w sensie finansowym, rzecz jasna, ale jako organizacja badawcza.
— Prowadzimy tu badania — powiedział Jack, z powątpiewaniem zaglądając do wnętrza kanapki — ale przede wszystkim chcemy na tym zarobić. Nie mamy zielonego pojęcia, co znajdziemy, lecz jest spora szansa, że będzie to coś, co wstrząśnie Ziemią.
— Utopiłem w tym większość pokaźnej fortunki — kontynuował. — Wynająłem doktora Suttona i jego zespól, bo czułem, że mogę im zaufać. W zamian za utrzymywanie swojej pracy w sekrecie są zarówno partnerami w spółce, jak i opłacanymi pracownikami. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dostaną niewielki procent tego, co powinno się okazać astronomicznym zyskiem. Jeśli jednak nastąpi jakiś przeciek, odchodzą z niczym.
— Jesteśmy gotowi pozwolić panu zatrzymać cały zysk ze wszystkiego, co odkryją nasi ludzie.
— Ludzie. To właśnie jest problemem, panie Nesbitt. Jako organizacja NASA może obiecać, co jej się żywnie podoba, ale jeśli któryś z pańskich ludzi natknie się na wehikuł antygrawitacyjny, obawiam się, że może zamienić pracę w NASA na nieograniczone bogactwo.
Nesbitt skinął przyjaźnie głową, skosztował herbaty i nasypał trochę cukru.
— Zainwestowaliście tu pewnie z jedną trzecią miliarda eurodolarów?
— Coś koło tego.
— Zatem pozwólcie mi przejść od ogółu do szczegółów. Jesteśmy gotowi zapłacić tyle samo. Wyjdziecie na zero.
— W zamian za? — chciał wiedzieć Russell.
— Za zespól dwunastu badaczy, którzy będą z wami konsultować każdą publikację oraz cedować na was wszystkie obecne lub przyszłe zyski. — Zerknął na Jacka ponad brzegiem filiżanki i upił odrobinę. — Mam w swoim pokoju długi kontrakt na tę okoliczność, który, jak mi powiedziano, zawiera wszystko. Także dossier tych dwunastu osób.
— W tym pana?
— Chciałbym, by tak było, ale nie. Jestem tylko administratorem, który kocha naukę. Nie sądzę, by mój dyplom licencjacki fizyka z Arkansas zrobił na was wrażenie.
Jack uśmiechnął się.
— Może większe niż pańskie MBA z Harvardu. — Postukał w swój aparat słuchowy. — Cudowne urządzenia.
Nesbitt nawet nie mrugnął.
— Kusząca oferta?
— Jasne — odparł oschle Jack.
— Jack, zgodziliśmy się od początku. Nic wspólnego z rządem. Żadnych wojskowych zastosowań.
— Ten postulat będzie spełniony — rzeki Nesbitt. — Nie o to nam chodzi.
— Więc o co?
— Połowa naszego zespołu to egzobiolodzy. Nastawiamy się nie tyle na „coś”, ile na „kogoś”.