Europa, pod swoją lodową pokrywą, nie była zbyt skomplikowana. Zastanawiali się, czy w ogóle jej sobie nie odpuścić, bo środowisko — zimny roztwór soli pod ciśnieniem — nie różniło się aż tak bardzo od rowu Tonga, gdzie obiekt leżał mniej więcej od zarania dziejów. Był to jednak także dobry argument za wypróbowaniem go. Artefakt mógł zareagować na coś znajomego.
Nie okazał jednak wdzięczności za umożliwienie mu powspominania starych, dobrych czasów i leżał sobie niewzruszenie jak zwykle, odzwierciedlając temperaturę otoczenia, ale poza tym nie odpowiadając na ich wysiłki. Był to dobry test wytrzymałości kopuły ochronnej, nim zetknie się z atmosferą Jowisza, ale oprócz tego jedynie podniósł ciśnienie krwi obserwatorów wraz ze wzrostem ciśnienia wody wewnątrz.
Gdy Jan skończyła swój znajomy algorytm, rozhermetyzowali i osuszyli kopułę, po czym zaczęli się przygotowywać do zasymulowania Io, jednego z czterech dużych. księżyców — satelitów galileuszowych; tego położonego najbliżej planety.
Atmosfera Io jest egzotyczna i zmienna, ale tak rzadka, że można ją niemal uznać za próżnię. Może wzrosnąć do około stu nanobarów i spaść do jednego (powietrze na szczycie Mount Everest ma atmosferę 330 milionów nanobarów). Fakt, że stanowi trującą mieszankę dwutlenku siarki i sodu, nie ma znaczenia dla przetrwania człowieka: człowiek zamarzłby na sztywno w środku wybuchowej dekompresji, nie mając czasu zauważyć, że coś śmierdzi.
Było wszak możliwe, że warunki właściwe powierzchni Io nie są we wszechświecie czymś niezwykłym, więc wykonali model — lodowatą niemal-próżnię z odrobinką zamrożonego dwutlenku siarki, rozsypanego po podłodze. Temperatura oscylowała pomiędzy 100 a 130 kelwinów, co wystarczało, by część tego związku uległa sublimacji, a potem opadła jak śnieg.
Artefakt wiernie odzwierciedlał zmiany temperatury, ale poza tym ignorował badania.
By zasymulować warunki panujące na Plutonie, nie musieli wiele zmieniać: jedynie usunąć dwutlenek siarki, obniżyć temperaturę do minus 233 i wprowadzić warstewkę śniegu: azot w stanie stałym, metan i tlenek węgla, z odrobiną etanowej przyprawy dla azotu. Dla każdej istoty ziemskiej takie środowisko byłoby nie do odróżnienia od tego z Io, ale dla kogoś, kto przywykł do życia w piekle na śnieżnej kuli, mogło to być coś zupełnie innego.
Wtedy po raz ostatni wykorzystali skafandry kosmiczne — umowa przewidywała przetestowanie ich w różnych środowiskach — a następnie odesłali je do NASA. Na Jowiszu nie były już przydatne.
Dla pozostałych planet symulowali warunki powierzchniowe. W przypadku Jowisza nie było to możliwe. Teoretyczne modele dopuszczały istnienie stałego jądra, ale nie było jak tam dotrzeć. Im bliżej środka, tym bardziej gęstniejąca atmosfera planety zaczynała przypominać gwiazdę: temperatura dochodziła do jakichś trzydziestu tysięcy stopni, a ciśnienie do stu milionów atmosfer. Był to „płynny metaliczny wodór” i jeśli cokolwiek mogło żyć w takich warunkach, raczej nie byłoby zainteresowane Ziemią.
Jan postanowiła wypróbować dwa jowiszowe warianty: jeden właściwy takiemu zanurzeniu w atmosferze, w którym ciśnienie powietrza równało się ziemskiemu na poziomie morza, tyle że temperatura wynosiła minus 100 stopni Celsjusza, i drugi, z głębszego poziomu, gdzie ciśnienie wynosiło pięć atmosfer, ale za to temperatura swojskie zero stopni. W obu przypadkach atmosfera składała się w 90 procentach z wodoru, a resztę stanowił hel z odrobiną dodatków — metanu, amoniaku, etanu, acetylenu.
Pod względem temperatury i ciśnienia Jowisz był znacznie prostszy w obsłudze niż Wenus. Ale dwutlenek węgla nie jest łatwopalny. Spoglądając na olbrzymie zbiorniki z wodorem, czekające na fazę wysokiego ciśnienia, Jan starała się nie myśleć o nich jako o kuli ognia, która tylko czeka na to, by się ujawnić.
Ilość zgromadzonego tu wodoru przewyższała o ponad tysiąc razy tę, która eksplodowała w katastrofie Hindenburga.
Do tej pory większość osób, w tym Jan, właściwie straciła nadzieję, że artefakt zareaguje na cokolwiek. Gdy więc to zrobił, sądzili, że to błąd eksperymentalny.
To, co znajdowało się wewnątrz artefaktu, nie myślało, a w każdym razie nie w ludzki sposób. Nie stawiało sobie problemów i nie rozwiązywało ich. Nie zastanawiało się nad swoim miejscem we wszechświecie. Nie odczuwało prawdziwej potrzeby komunikacji.
Jego zadaniem było przetrwanie i artefakt posiadał potężne środki do realizacji tego celu. Jeśli życie istniejące na powierzchni tej planety zdawało się mu zagrażać, potrafił uprościć sytuację. Posiadał cierpliwość, która na szczęście wykraczała poza ludzkie rozumienie tego słowa. To całe stukanie, podgrzewanie i błyskanie… gdyby chciał, mógłby położyć mu kres jednym niewielkim wysiłkiem woli i usmażyć Ziemię.
Ale jego centralna część wciąż przebywała gdzieś na zewnątrz. Mógł poczekać na jej powrót. W końcu doszedł do wniosku, że jeśli odpowie pukaniem, może uda mu się go przyspieszyć.
Kiedy uzurpator wysiadł z samolotu na lotnisku w Apii, była trzecia nad ranem, a mimo to miasto świętowało. Kilkudziesięcioro młodych ludzi tańczyło, klaskało i śpiewało jednym głosem, a wszędzie powiewały flagi i proporczyki.
Podczas wsiadania do samolotu na Hawajach rzuciło mu się w oczy, że niektórzy pasażerowie rasy kaukaskiej są bardzo, ale to bardzo starzy. Gdy młodzież przestała śpiewać, a on czekał na swój bagaż, dowiedział się, o co chodzi. Przypadała właśnie sześćdziesiąta rocznica niepodległości Samoa, a ci staruszkowie byli ostatnimi żyjącymi amerykańskimi żołnierzami, którzy stacjonowali tu podczas drugiej wojny światowej.
Gdy burmistrz Apii witała weteranów i opowiadała historie, o których słyszała od ojca i dziadka, nie mógł się powstrzymać od myślenia o Bataanie. Z szacunkiem wysłuchał opowieści, zachowując beznamiętną twarz.
A była to piękna twarz. Uzurpator bowiem przybrał postać młodej, atrakcyjnej kobiety.
W ogłoszeniu internetowym, na które odpowiedział, była mowa o poszukiwaniu technika laboratoryjnego, potrafiącego obsługiwać takie a takie maszyny i mającego pojęcie o biologii morskiej i astronomii. Nie wymagano doktoratów z tych dziedzin, ale przecież on i tak nie mógł się z nimi obnosić. Sfałszowane referencje były wystarczająco imponujące: twierdził jedynie, że jest „oczytany” w problematyce biologii morskiej, i przedstawił dyplom licencjacki z astronomii. (Dyplom w istocie należał do kobiety, której postać przybrał uzurpator; ona sama nie pracowała już w zawodzie, gdyż poświęciła się wychowywaniu trojaczków w Pasadenie).
Tym razem konsolidacja fałszywej osobowości była bardziej skomplikowana niż dotąd. Samo udawanie kobiety z Pasadeny nie sprawiało mu aż takiej trudności: miał nawet jej linie papilarne, tatuaże i zapach. Potrzebował jednak trochę komputerowych kombinacji, by wymazać dane dotyczące jej męża i trojaczków oraz sfabrykować imponujące doświadczenie zawodowe. Jeszcze trudniejsze było postaranie się, by wszystkie wiadomości komputerowe, telefoniczne i faksowe przechodziły przez niego, nim dotarły do prawdziwej Rae Archer.
Prawdziwa Rae była piękna i bardzo się starała, by wyglądać na mniej niż swoje trzydzieści lat. Uzurpator zmodyfikował szczegóły tak, by twarz była taka sama, lecz jedynie ładna, i wyglądała na trzydziestkę.
Zrobił to wszystko w niecały dzień, gdy tylko ogłoszenie ukazało się na stronie „Sky and Telescope”. (Automatycznie monitorował wszystko, co zawierało kluczowe słowa „Apia” lub „Poseidon Projects”). Jako Rae rozmawiał z Naomi, a następnie z Jan, te zaś zgodziły się na spotkanie z panią Archer, jeśli ta była gotowa z własnej kieszeni opłacić podróż na Samoa i z powrotem. Uzurpator pochlebiał sobie, że całkiem nieźle udawał podekscytowaną młodą kobietę, starającą się opanować entuzjazm.
Prawdziwym ryzykiem było jednak sprawdzenie referencji. Załączył pliki potwierdzające kompetencje Rae Archer na wszystkich stanowiskach, na jakich pracowała. Gdyby jednak Naomi lub Jan postanowiły zadzwonić do Stanów i poprosić odpowiednie osoby o opinie na temat pracownicy, cała misternie utkana sieć kłamstw najpewniej uległaby zniszczeniu.
O trzeciej nad ranem Apia była duszna i pełna owadów. Niemal wszystkie taksówki miasta oczekiwały przed lotniskiem — samolot z Honolulu przylatywał zaledwie dwa razy w tygodniu — ale uzurpator tylko zapytał o drogę i przezornie wsiadł w autobus jadący do miasta. Tak czy owak, czekało go dwadzieścia mil powolnej jazdy. Za dodatkowe trzy dolary autobus zboczył z trasy o przecznicę i podrzucił go pod same drzwi pensjonatu położonego o kilometr od laboratorium Poseidona.
Właściciel — ospały, lecz przyjazny — był na miejscu i zaprowadził uzurpatora do pokoju. Ten przez kilka godzin udawał, że śpi (w rzeczywistości przekierowując w tym czasie cztery e-maile do prawdziwej Rae Archer i monitorując niewłaściwy numer), po czym poszedł popatrzeć na wschód słońca nad górami.