28.

Apia, Samoa, 2021

Pomysł przesyłania obcej inteligencji wiadomości, która nie byłaby oparta na języku, sięgał roku 1820, kiedy to geniusz matematyczny Carl Friedrich Gauss zaproponował wyrąbanie ogromnego obszaru tajgi syberyjskiej i zasianie tam pszenicy w trzech kwadratach obrazujących twierdzenie Pitagorasa. Obserwator znajdujący się na Marsie byłby w stanie zobaczyć ją przez niewielki teleskop.

W XIX i XX wieku istniały też inne projekty, wśród nich lustra odbijające promienie słoneczne, ogromne ogniska ułożone w figury geometryczne lub miasta mrugające światłami.

Około roku 1960, gdy Mars przestał już być obiecujący, Frank Drake i inni zaproponowali takie rozwinięcie metody „alfabetu Morse’a”, by sygnał niósł się na odległości międzygwiezdne przy użyciu radioteleskopów jako nadajników wysyłających ciągłą wiązkę informacji cyfrowych. Rozsądne założenie było takie, że każda cywilizacja dość zaawansowana, by odebrać tę wiadomość, będzie też zdolna do zrozumienia arytmetyki binarnej. Wysyłano więc, ogólnie rzecz biorąc, serię kropek i kresek, które głosiły. „1 + 1 + 2” i tak dalej.

Chodziło o to, by ustanowić matrycę, prostokąt pudełek, które stworzą zrozumiały obraz, jeśli uczyni się niektóre z nich (odpowiadające cyfrze 1) czarnymi, a inne (odpowiadające cyfrze 0) białymi — coś w rodzaju niewypełnionej krzyżówki.

Żeby to miało sens, trzeba było znać wymiary prostokąta. Najprostszym sposobem byłoby wysyłanie informacji linijka po linijce i robienie pomiędzy nimi przerw. Potem dłuższa przerwa i powtórka wszystkiego od początku w celu weryfikacji.

Takie coś zabiera sporo czasu. Drake zaproponował, by zamiast tego wysyłać długi strumień jedynek i zer, o ile tylko istniał jakiś sposób rozpoznania, ile się ich mieści w jednej linijce.

Odpowiedź stanowiły liczby pierwsze. Każda ich para przemnożona przez siebie daje liczbę, której nie można uzyskać przy żadnej innej parze. Na przykład trzydzieści pięć można otrzymać jedynie, mnożąc siedem przez pięć, więc odpowiednio inteligentny obcy, patrząc na następujący ciąg jedynek i zer:


10101011010001111010110101001010101


powinien narysować taki prostokąt:



Oczywiście trójkąt pięć na siedem jest równie prawdopodobny, lecz daje coś takiego:



Możemy tylko mieć nadzieję, że nie oznacza to w języku Obcych nic obraźliwego.

Przy dostatecznie dużej liczbie pól różnica między porządkiem a chaosem jest jasna. Przykład Drake’a zawierał 551 znaków, tworzących mapę o powierzchni dwudziestu dziewięciu na dziewiętnaście pól. Nie wypowiadała ona, rzecz jasna, żadnego angielskiego słowa, i tak naprawdę była pomyślana jako sygnał przychodzący: ukazywała prowizoryczny rysunek obcej istoty i diagram jej układu gwiezdnego oraz inne kształty, mówiące o tym, że jest ona życiem opartym na węglu, ma trzydzieści jeden długości fali wzrostu, a na jej planecie żyje siedem miliardów takich istot, na sąsiedniej trzy tysiące kolonistów, na trzeciej zaś jedenastu badaczy.

Wiadomość, którą Jan zamierzała posłać do artefaktu, wykorzystywała ten sam schemat, tyle że mogła być znacznie bardziej złożona, biorąc pod uwagę fakt, że odbiorca znajdował się w odległości cali, nie zaś lat świetlnych. Wychodząc od tej samej arytmetyki i matematyki, wykraczała poza diagram typu „zapałczany-ludzik-plus-DNA”, przedstawiając cyfrowe odpowiedniki teorii względności, zdjęć kilku różnych osób, fugi Bacha, jeden z obrazów Hokusaia przedstawiających górę Fuji oraz czarno-białą kopię Dziewczyny z perłą Vermeera.

Transmisja sygnału zajęła około piętnastu minut. Skupiając wiązkę na różnych punktach artefaktu, wysyłali ją z każdą częstotliwością, od mikrofalowej po rentgenowską, oraz wystukiwali mechanicznie na powierzchni obiektu. Oczywiście nie było możliwości przewidzenia reakcji. Być może obiekt już odpowiadał w jakiś niedostrzegalny sposób — mówiąc: „Zamknijcie się i dajcie mi spokój!”. Rozsądnie jednak było oczekiwać, że zareaguje w formie zbliżonej do nadawanej wiadomości: światłem, dźwiękiem lub podobną sekwencją binarną.

Mógł, rzecz jasna, być jedynie tępą maszyną, zdolną do schodzenia z drogi niebezpieczeństwu, ale nic poza tym.

Po dwóch tygodniach bezskutecznych prób Jan była zniechęcona. Poprosiła Russa i Jacka o spotkanie w Sails celem omówienia przy kolacji nowej strategii.

Obaj mężczyźni przyszli razem dokładnie w chwili, w której zaczął się wieczorny sztorm. Zachodzące słońce kładło się na horyzoncie niewyraźną czerwoną kulą, przysłoniętą przez przecinające ukośnie przystań płachty deszczu. Żadnych grzmotów czy błyskawic; po prostu nieprzerwana ulewa.

— Kolejny cudowny dzień w raju — rzekła Jan.

— E.T. nie dzwonił? — zapytał Jack, siadając.

— Zostawiłam mu wiadomość.

Pojawił się kelner z listą trunków. Jack machnął ręką i zamówił butelkę bin 43.

— No i? — zapytał Russ. — Co sądzisz?

— Nie wiem. — Nalała sobie kawy ze srebrzystego termosu. — Chyba czas przejść do fazy środowisk planetarnych. Jeśli zareaguje na cokolwiek, zawsze mogę powtórzyć algorytm Drake’a. — Pociągnęła łyk. — Tak jak mówisz, Russ, on może spać albo trwać w trybie nieaktywności. Gdybyśmy odtworzyli warunki jego planety, mógłby przejawić większą ochotę do rozmowy.

Skrzywiła się pod wpływem podmuchu wiatru, który porządnie skropił ich deszczem.

Jack wstał i zawołał kelnera, wskazując mu stolik z brzegu sali. Zaniósł tam termos Jan, a gdy pracownica restauracji zapalała świeczki, pojawił się kelner z winem i trzema kieliszkami.

— Ja tam jestem cierpliwy — powiedział Jack, dokonując rytualnej degustacji.

— To nie kwestia cierpliwości. — Jan objęła dłonią swój kieliszek. — Po prostu czuję, że poszliśmy w tym kierunku najdalej, jak się dało.

— Cóż, wiedzieliśmy, że możemy mieć albo wszystko, albo nic — rzeki Russ. — Wystarczyło, żeby raz pisnął, a bylibyśmy… — Uniósł brew i pociągnął łyk wina.

— Bylibyśmy — przyznała. — Ale nie jesteśmy. Więc idźmy dalej.

— Zaczynając od początku? — zapytał Jack. — Merkury?

— Moglibyśmy zacząć wszędzie — rzeki Russ. — Merkury jednak jest korzystniejszy finansowo. Wystarczy gorąca próżnia.

— Więc zgoda?

Russ spojrzał na Jan.

— A akustyka? Zamierzamy wystukiwać wiadomość na powierzchni obiektu. Jeśli odpowie dźwiękowo, w próżni nic nie usłyszymy.

— Moglibyśmy poprowadzić od niego napięty drut — zauważył Jack. — Zadziała jak komórka.

— Trudno będzie go przeciągnąć przez ścianę, nie tłumiąc wibracji.

Jack wzruszył ramionami.

— Więc nie przeciągajmy. — Rozłożył serwetkę i włączył długopis. Narysował kwadrat wewnątrz kwadratu i połączył wewnętrzny z zewnętrznym sprężynami. — Widzicie? Macie swój napięty drut, przyczepiony z tyłu tego — postukał w wewnętrzny kwadrat — który działa jak staroświecki głośnik. Będzie wibrował w sposób naśladujący wibracje artefaktu.

— Ale my nadal nie będziemy go słyszeć — rzekła Jan.

— Ale możemy go widzieć. Narysować na kwadracie siatkę i przyczepić kamerę.

— Transformaty Fouriera! — domyślił się Russ.

— Pestka — dodał Jack.

— Pestek nie mamy — oznajmił kelner. — Mogę podać krem z małży albo kurczaka z grzybami.

Russ zerknął na niego i doszedł do wniosku, że nie żartuje.

— Poproszę krem i pieczoną koryfenę.

— Dla mnie to samo — dodała Jan.

— Dla mnie to co zwykle — powiedział Jack.

— Cholesterol w sosie cholesterolowym — zażartowała Jan.

— I czerwone wino?

— Bin 88 — rzekli jednocześnie Jack i Russ. — I chciałbym, żeby tym razem mój befsztyk był naprawdę krwisty — dodał Jack. — Zimny w środku.

Kelner skinął głową i oddalił się.

— Sir — rzekł Russ, naśladując jego akcent — nie możemy panu zagwarantować, że przeżyje pan ten posiłek. Samoańskie bydło ma pasożyty, na które nie istnieją nazwy w zachodnich językach.

Jack uśmiechnął się i dolał białego wina do obu kieliszków.

— Merkury, a dalej Mars? Próżnia z odrobiną dwutlenku węgla. Potem Wenus i balony z gazem.

— Dobra nazwa dla kapeli rockowej — zauważył Russ.

— Tytan? — kontynuowała Jan. — Europa?

— Ma sens — przyznał Russ. — I trochę przestrzeni kosmicznej, 2,8 stopnia powyżej zera absolutnego. Prawdopodobnie nasz gość spędził wiele czasu w takim środowisku.

— Chwila — rzekła Jan, wyciągając z torebki stary komputer. Rozłożyła klawiaturę, wyciągnęła antenę i wklepała kilka słów. — Postępujmy metodycznie. Zaczynamy od środowiska merkuriańskiego. — Nim przyniesiono obiad, dotarli do połowy Układu Słonecznego. Kończyli planowanie przy sherry i serze. Zamierzali poświęcić po pięć dni na każde środowisko i jeden do czterech na ich zmianę.

Gorący Merkury, zimny Mars, piekielna Wenus, lodowata trucizna Tytana, arktyczna Europa, potem model Jowisza: płynny wodór i hel pod wysokim ciśnieniem, przepływający z szybkością około 150 metrów na sekundę, doprawiony metanem i amoniakiem.

Jan pociągnęła łyk sherry i przejrzała plan.

— Coś mnie tu niepokoi.

Jack skinął głową.

— Komora ciśnieniowa…

— Nie. Co będzie, jeśli obiekt źle nas zrozumie? Jeśli pomyśli, że go atakujemy?

Russ zaśmiał się nerwowo.

— A myślałem, że to ja mam antropomorficzną mentalność.

— Jeśli powtórzy swoją sztuczkę z zeskokiem z piedestału, gdy będziemy przy symulacji Jowisza…

— To będzie gorsze niż bomba rozpryskowa przeciw celom żywym — dokończył Jack. — Zmiecie tu wszystko. Usłyszą to nawet w Samoa Amerykańskim.

— Na Fidżi — dodał Russ. — W Honolulu.

Загрузка...