Coś, co było Jackiem, skinęło głową.
— Wejdźcie, proszę. — Pstryknął sygnalizatorem na podczerwień i masywne drzwi zamknęły się z łoskotem.
— Strażnik nie powiedział…
— Bo go o to prosiłem.
— Więc spodziewałeś się nas? — Russell położył rękę na ramieniu uzurpatorki.
— Hm, tak. W pewnym sensie spodziewałem się was od dawna — rzekł, patrząc na uzurpatorkę. — Jan. Sharon. Rae. Naprawdę byłaś kiedyś odbiornikiem telewizyjnym?
Oboje wpatrywali się w niego, oszołomieni.
— Zainstalowałem mikrokamerę w twojej sypialni, gdy tylko wyprowadziłeś się do fale, Russell. Często miewałem z tego zabawę, ale nigdy tyle co dziś.
Russ dwukrotnie otwierał usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Uzurpatorka skrzyżowała ręce.
— W takim razie wiesz, kim jestem.
— Właściwie nie. — Wyciągnął dłonie wierzchem do góry i w ciągu sekundy stał się repliką Russella, nadal mającą na sobie koszulkę i szorty Jacka.
— Jezu! — jęknął Russell.
— Niezłe — przyznała uzurpatorka.
— Ty tego nie potrafisz, prawda? Widziałem. Sama zmiana twarzy zajęła ci parę minut. Ale ty ćwiczysz to dopiero od wieku.
— A ty?
— Od epoki kamiennej, zdaje się. Ale odkąd pamiętam, zawsze było to natychmiastowe. — Ponownie zmienił się w Jacka i podszedł do niej.
— Wiesz, skąd pochodzimy? — zapytała.
— Nie sądzę, by istniało coś takiego jak „my”, moja droga. Ja nie potrafię się zmienić w telewizor ani w żarłacza białego. Ani nawet w kobietę. Mogę wyglądać jak dowolny mężczyzna, ale na tym koniec. Jesteśmy dwoma odrębnymi gatunkami.
— Ale możemy pochodzić z tej samej planety. Albo z tych samych czasów.
— Albo z tego samego wymiaru. Cokolwiek. — Stał przed samym jej nosem i lustrował ją wzrokiem. — Od tysięcy lat szukam kogoś takiego jak ty.
— Więc ten projekt — rzeki Russell — był tylko przynętą, która miała przyciągnąć…
— I tak, i nie. Artefakt jest prawdziwy. — Osobnik o wyglądzie Jacka nie zdejmował wzroku z uzurpatorki. — Odkryłem go na wiele lat przed wypadkiem łodzi podwodnej.
— Który wcale nie był wypadkiem — zrozumiała uzurpatorka.
— Bingo. Kontradmirał z tajnymi rozkazami może wiele dokonać bez wiedzy załogi. Podprowadziłem łódź w pobliże artefaktu, po czym zdetonowałem ładunek, który ją zatopił.
— Ze stu dwudziestu jeden ludźmi? — rzekł Russell.
Jack spojrzał na niego z rozbawieniem.
— Jak sądzisz, ile potrzeba czasu, by stu dwudziestu jeden ludzi zmarło z głodu na tej planecie?
— To nie ma nic do…
— Nieco ponad cztery minuty. Jeśli masz ochotę się popłakać, to idź i nakarm kogoś. — Wskazał gestem stół roboczy. — Usiądźmy.
Podeszli do stołu. Jack usiadł i nalał kawy z termosu do styropianowego kubka.
— Napijecie się?
Uzurpatorka wzięta kubek, ale nie uniosła go do ust. Russell usiadł nerwowo.
— Od jak dawna jesteś Jackiem Halliburtonem? To ty napisałeś…
— Pomiary i obliczenia batysferyczne? Nie. Ale oczywiście je czytałem. Przejąłem tożsamość Halliburtona w 2015 roku, bo wydal mi się logicznym kandydatem do „odkrycia” artefaktu i wynajęcia ciebie do wydobycia go.
— Zabiłeś go?
— A co miałem z nim zrobić, adoptować? Pewnego wieczoru wypłynęliśmy razem żaglówką. Złamałem mu kark i posłałem jego ciało na dno z kotwicą. Ciesz się, że to nie byłeś ty. Bo mogłeś być.
— W każdym wcieleniu jesteś naukowcem? — zapytała kobieta.
— Rzadko. Zwykle bywam żołnierzem. Mówiłaś, że brałaś udział w Bataańskim Marszu Śmierci? Po czyjej stronie?
— Stanów Zjednoczonych.
— To musiało być… zabawne. Ja wybrałbym Japonię.
— Postanowiłeś zabić Halliburtona — odezwał się Russell — tak po prostu?
— Nie, nie „po prostu”. — W głosie kameleona pobrzmiewało coś na kształt furii. — Nie, żeby to było trudne, ale wcześniej musiałem go dokładnie przestudiować. — Wycelował palcem w Russella. — Masz zamiar mnie zaatakować. Wyczuwam w twoim pocie noradrenalinę. Nie rób tego. Mógłbym cię zabić jak muchę.
— Ale w końcu i tak będziesz musiał to zrobić — zauważył Russell. — Z nią też. Żeby ochronić swoją tajemnicę.
— Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Russ. Mam ciekawsze opcje niż zabicie was. — Obrócił się do uzurpatorki. — Bataan był straszny. Musisz lubić ból.
— Nie, ale potrafię go wyciszyć. Czasem musimy go znosić, by wiedzieć, jak to jest być człowiekiem.
— Niby po co? To tak, jakby człowiek chciał się dowiedzieć, jak to jest być rzepą.
— Bynajmniej.
Pokręcił głową.
— Lubisz ich. Wydaje ci się, że kochasz tego tutaj. To tak, jakbyś kochała rzepę.
— A ty nigdy nikogo nie lubiłeś? Nie kochałeś? Od epoki kamiennej?
W mgnieniu oka kameleon przeobraził się w barczystego zbira, całego w szramach i tatuażach, i schwycił Russella za nadgarstek.
— Mówiłem ci — warknął gardłowo — nie rób tego.
Russell upuścił długopis, który trzymał jak sztylet.
— Nie waż się go tknąć!
Ponownie zmienił się w Halliburtona, chudego siedemdziesięciolatka, ale nadal trzymał rękę Russa w żelaznym uścisku.
— Jak byś mi przeszkodziła?
Kciukiem i palcem wskazującym ścisnęła skraj stołu i przekręciła go. Długi, postrzępiony kawałek drewna ułamał się z trzaskiem przypominającym wystrzał z karabinu, po czym zapiszczał, gdy kobieta pociągnęła go i oderwała. Trzymając fragment w ręku, wyciągnęła go ku kameleonowi jak ofiarę.
— Mogłabym ci go wepchnąć w dupę i odłamać.
Puścił Russella i pochylił się do przodu.
— To poważna propozycja? Mogłoby mi się to spodobać. Ostatnim razem, w czasach krucjat, było całkiem fajnie, chociaż musiałem udawać, że zdycham razem z innymi.
Łagodnie wyjął jej z ręki długi kawałek grubego drewna i wpuścił go sobie do gardła niczym połykacz mieczy. Zamknął usta, odkaszlnął i wzruszył ramionami.
— Chcesz mi zagrozić czymś bardziej poważnym?
Pokręciła wolno głową.
— Nie wiem, dlaczego mielibyśmy być przeciwnikami. Powinniśmy się od siebie uczyć.
— Ja się uczę. Ty mogłabyś. — Wskazał artefakt za jej plecami. — Co miałaś na myśli, mówiąc „pieśń”? Myślisz, że potrafisz się z nim porozumieć za pomocą głosu?
— Wibracji akustycznych. Ty robiłeś to swoim solenoidem.
— W takim razie spróbujmy. Rozśpiewaj swoje małe serduszko.
Wstała powoli i cofała się w stronę artefaktu, nie spuszczając z oka kameleona i Russella.
— Jeśli go tkniesz…
— Nawet mi to nie przyszło do głowy. Zaczynaj.
Gdy znalazła się przy artefakcie, wyciągnęła rękę i dotknęła jego lustrzanej powierzchni, po czym wzdrygnęła się, jakby poraził ją prąd.
— Co to było? — zapytał Russell.
Pokręciła głową i zaczęła wydawać tryle. Był to nieziemski dźwięk, którego nie wydobyłby z siebie żaden człowiek: szybkie niczym ogień z karabinu maszynowego dźwięki o równej wysokości, przerywane pauzami głośniowymi.
Zamilkła po czterdziestu pięciu sekundach. Cała trójka wpatrywała się w artefakt, ale nic widocznego się nie wydarzyło.
Kameleon wstał i w milczeniu podszedł do kobiety. Russell poszedł w jego ślady.
— Wygląda na to, że nie zadziałało.
— Poczułam coś. Daj mu czas.
— Czasu mamy co niemiara. Bez obaw. — Kameleon wyciągnął rękę i roztargnionym gestem pogłaskał uzurpatorkę po ramieniu, po czym łagodnie ujął ją za nadgarstek.
— Ręka już całkiem zdrowa?
Przekrzywiła głowę.
— Jasne.
— Szkoda. — Z całej siły pociągnął w dół. Staw barkowy wydał przeraźliwy trzask i ręka oderwała się od ciała. Chwilę później druga uniosła się i uderzyła go w brodę z taką silą, że żuchwa wyskoczyła się z zawiasu i zwisała luźno.
Kameleon zatoczył się i odrzucił rękę, po czym obiema dłońmi wcisnął sobie żuchwę na miejsce.
— Co ty wyprawiasz? — zapytała kobieta. Tryskająca z jej ramienia krew zakrzepła.
Chwilę potrwało, nim szczęka wskoczyła na swoje miejsce.
— Robię to, dla czego żyłem przez tysiące lat.
— Dlaczego?
— Na planecie może żyć tylko jedno z nas.
— Nie należę do twojej rasy.
— Ale jesteś…
Russell wskoczył mu na plecy i ścisnął łokciami za gardło. Kameleon zrzucił go jak lalkę wprost na ciężką podstawę lasera.
— Moim jedynym rywalem w tym miejscu jesteś ty. To nic osobistego. Po prostu musisz umrzeć.
Podeszła do leżącego nieruchomo Russa.
— To stało się osobiste, kiedy go zraniłeś. A poza tym ja nie mogę umrzeć.
— Wierzę, że potrafię doprowadzić cię do stanu równoznacznego ze śmiercią. Muszę jedynie rozedrzeć cię na kawałki i postarać się, by pozostały osobno. Na wieki.
Znalazła tętno na szyi Russella, po czym stanęła pomiędzy nim a potworem.
— Mogłabym zrobić to samo tobie.
— Wątpię. Masz tylko jedną rękę. Nie zdążysz wyhodować sobie drugiej. I nie wyjdziesz stąd, żeby zyskać na czasie.
Popatrzyła na ściany.
— Mylisz się. Mogłabym w ciągu kilku sekund znaleźć się po drugiej stronie tej ściany i wskoczyć do morza. A nie sądzę, żebyś chciał się ze mną mierzyć w wodzie. Nawet jeśli mam tylko jedną rękę. — Jeśli to zrobisz, zabiję go. Decyzja należy do ciebie. Kobieta zawahała się. Jack nie mógł pozostawić Russa przy życiu, niezależnie od tego, co stałoby się z nią.
— Nie krępuj się — podjudzał ją kameleon. — Nie będę nawet próbował cię zatrzymać. I tak wrócisz, a ja tymczasem będę go powolutku zabijał. Niełatwo się z nim pracowało.
Spróbowała innej taktyki.
— Nie rozumiem cię. Jesteś jak naukowiec, który przez całe życie czegoś szukał, ale gdy już to znajduje, chce to zniszczyć, nim się czegokolwiek dowie.
— Dowiedziałem się dość, nim wyszłaś z sypialni, by przyjść tutaj. Poza tym nie jestem naukowcem w większym stopniu niż ty kobietą. — Nagle spojrzał w lewo. — No, no. Niezłe.
Oderwana ręka przeobrażała się w broń. Paznokcie stały się długimi, metalowymi szponami, a nad dwoma kłykciami uformowały się oczy. Wyrosłe z boków nibynóżki zmieniały się w pajęcze nogi.
Kameleon ponownie obrócił wzrok ku uzurpatorce.
— Pozwól, że ci pokażę, jak wyglądałem, gdy zaczynałem cię szukać. — Po tych słowach skrócił się o ponad stopę i spotężniał tak, że szorty i koszulka pękły. Całe ciało pokryło się czarnymi włosami, a twarz przybrała prymitywne rysy neandertalczyka. Zdarł z siebie strzępy ubrania, ukazując masywne mięśnie i wielkie, nabrzmiałe genitalia.
Rzuciła się na niego, a on odkopnął ją na bok jak piórko. Zrogowaciały pazur rozdarł ubranie i skórę między piersiami; rozległ się trzask łamanej kości. Kobieta przeturlała się i podniosła na czworaki, blada i niepewna.
Kameleon gładził się przez chwilę, spoglądając na nią.
— Nie — mruknął.
— Spróbuj — powiedziała, napinając się.
Rzucił się na oślep w bok z szybkością węża i pochwycił coś, co kiedyś było oderwaną ręką. Wiło się i usiłowało walczyć, ale on zacisnął łapę na pazurach i odginał je do tyłu, aż się połamały. Wtedy z hukiem rzucił nimi o podłogę. Następnie obrał ze skóry, jakby czyścił krewetkę.
Wgryzł się w biceps, oderwał pasek ciała, po czym, żując go, złamał rękę w łokciu. Długim, brudnym paznokciem z lubością wydłubał oczy znad kłykci i włożył sobie do ust.
Uśmiechnął się czerwonymi od krwi zębami i ugryzł ponownie.
Uzurpatorka rozglądała się po pomieszczeniu za czymś, czego mogłaby użyć jako broni. Ale panował tam zbyt wielki porządek; nic nie walało się luzem. Ogromny laser z pewnością mógłby roznieść kameleona na kawałki, ale był ciężki jak głaz i można go było uruchomić jedynie zdalnie.
Russell odzyskał przytomność i przyglądał się mrożącej krew w żyłach scenie. Kameleon zdążył zedrzeć skórę niemal z całej kości powyżej łokcia. Odrzucił rękę i wypluł spory kawał mięsa.
— W tym momencie powinienem powiedzieć: „Cudownie smakujesz, kochanie”, ale skłamałbym. Chyba w życiu nie jadłem niczego tak obrzydliwego.
— Jesteś pierwszym znanym mi stworzeniem, które ugryzło więcej niż raz. Napraw sobie kubki smakowe. — Zauważyła, że Russell grzebie w kieszeni, po czym wyciąga z niej wielofunkcyjny scyzoryk.
— Russ, nie!
Kameleon obrócił się ku niemu i parsknął śmiechem.
— Złe narzędzie, Russell.
— Tak? — Russ wykonał półobrót i wepchnął scyzoryk w gniazdko wysokiego napięcia w ścianie. W deszczu iskier prąd powalił go na ziemię. Światła zgasły.
Po sekundzie włączył się generator awaryjny napędzany benzyną. Światła zamrugały, po czym zabłysły równie jasno jak przedtem. Russ usiadł, trzymając się za bolącą dłoń.
— Nie zyskałeś wiele czasu.
— Nie taki był mój zamiar. Ludzie przyjdą sprawdzić, co się dzieje.
— I odkryją, że nie mogą otworzyć drzwi przeciwwybuchowych.
— Nie przemyślałeś tego zbyt dokładnie, prawda? Zabijesz nas i co potem? Zwołasz konferencję prasową?
— Po prostu wyjdę w ten sposób, w jaki ona…
Odwrócił się, ale jej już tam nie było.
Skoczyła z belki sufitu dokładnie w momencie, w którym uniósł wzrok. Wylądowała na ramionach kameleona i dwukrotnie zakręciła jego głową. Strzyknęło w karku, a po kolejnym pociągnięciu głowa odskoczyła z taką silą, że wyrżnęła o sufit. Kameleon zdążył jednak złapać kobietę za nogę i lukiem wyrzucił ją w górę, tryskając krwią z szyi. Uderzyła ciężko o ziemię i potoczyła się do podstawy artefaktu, zatrzymując się w pobliżu Russella.
Do tego czasu kameleon zdążył sobie wyhodować nową głowę — groteskową kombinację neandertalczyka i Jacka.
— To naprawdę bolało. Chcesz zobaczyć, co ja potrafię?
Podniosła się z wysiłkiem i dotknęła artefaktu.
Rozległ się dźwięk przypominający pojedyncze uderzenie odległego dzwonu.
Uzurpatorka po raz pierwszy od miliona lat przybrała swój prawdziwy kształt. Wydłużała się, aż osiągnęła osiem metrów. Jej twarz miała tylko jeden otwór i nie posiadała widocznych zmysłów. Ciało ulegało nieustannym przemianom, połyskując całą gamą barw; kończyny wyrastały, zanikały, przeistaczały się. Cała postać była nieludzko piękna.
Artefakt spłynął ze swego stojaka niczym rtęć. Prostym strumieniem popłynął ku kameleonowi i utworzył wokół niego zakończoną kopułą klatkę.
Uzurpatorka rozmawiała z nim kolorami.
Kameleon schwycił płynne pręty klatki, te jednak się nie ugięły. Jego ciałem wstrząsnął paroksyzm; po chwili znieruchomiało i pokryło się szronem.
Artefakt roztopił się w kałużę wokół kameleona, po czym ponownie utworzył srebrzystą elipsę, trzy lub cztery razy większą od jego pierwotnej postaci, z zastygłym stworzeniem w środku. Kolory błyskały po całym pomieszczeniu, po czym zgasły; uzurpatorka ponownie stała się Jan, potem Sharon, a na końcu Rae.
Podeszła do Russa, ujęła go za rękę i pomogła mu wstać. Objęła go.
— Co to… to byłaś ty?
— Dla mnie to też nowość, ale owszem. Zdaje się, że tak wyglądam, kiedy nie muszę wyglądać jak coś innego.
Rozległ się głośny trzask i wielka połać sufitu opadła o kilka stóp, po czym zatrzymała się, obróciła o dziewięćdziesiąt stopni i powoli osiadła na podłodze, elegancko oparta o ścianę.
— Artefakt jest czymś w rodzaju mojego wspólnika, na swój sposób żywego. Nie miałam pojęcia, kim jestem, dopóki nie zaśpiewałam i nie dotknęłam go. To zmieniło także jego. Obudził się. Odkąd rozpoczęłam swoją ekspedycję, znajdował się w czymś w rodzaju trybu oczekiwania.
— Od dziewięćdziesięciu lat?
— Raczej od miliona. — Popatrzyła na elipsę. — Nie wie, czym jest Jack, ale bez wątpienia nie powinniśmy mu pozwolić zostać na Ziemi. Zabierzemy go do domu i przebadamy.
— To on wciąż żyje?
— Tak. Zabić go jest równie trudno jak nas. Ale nie pochodzi z naszego świata.
— A gdzie jest wasz świat?
— Dziesięć tysięcy lat świetlnych stąd. To planeta w gromadzie kulistej — Messier 22, w konstelacji Strzelca. — Obdarzyła go długim pocałunkiem. — Zdobądź teleskop i popatrz na mnie od czasu do czasu.
— Musisz odejść…
— Tak. To jak prawo. Zbyt długo tu byłam. Robiłam rzeczy, których nie powinnam była robić. Na przykład zakochałam się w kimś stąd. W Obcym.
— Hm… Wiem, jakie to uczucie. — Ścisnęła jego dłoń i zaczęła coś mówić, ale odwróciła się i ruszyła w stronę statku, w którym pojawił się otwór. — Czy mógłbym polecieć z tobą?
— Widzę, że nadal jesteś astronautą. — Strzasnęła łzy i pokręciła głową. — To zbyt długa podróż. I musiałbyś polubić chlor. — Spoglądała na niego przez długą chwilę, po czym weszła do wnętrza elipsy. Otwór zniknął.
Statek bezszelestnie uniósł się ku dziurze w suficie, lecz po chwili niespodziewanie osiadł znowu i otworzył się, ukazując uzurpatorkę w swej naturalnej formie — chaotycznej i cudownej.
Przeistoczyła się w Rae.
— Zdziwisz się, ale statek mówi, że możesz polecieć. Tyle że nie jako człowiek. Musiałbyś pozwolić mu przemienić cię w coś podobnego do mnie.
— Mógłby to zrobić?
— To pestka. — Uśmiechnęła się. Oczy jej błyszczały. — I nadal byłbyś Russem. Moim Russem…
Niespodziewanie zatrzeszczały głośniki i dobiegł z nich boleśnie hałaśliwy głos Jan.
— Jack? Russell? Co tam się, u diabla, dzieje?
Russell pokręcił głową i zaśmiał się.
— Russ, strażnik twierdzi, że wszedłeś tam ze mną! Co ty wyprawiasz?
— Ja tylko… udaję się na małą przejażdżkę. — Zawahał się na moment, po czym przeszedł przez próg i poczuł, że zaczyna świecić.