W tropikach cement strasznie długo schnie, więc zamaskowany artefakt przez dwa tygodnie unosił się na powierzchni wody, czekając, aż gruba płyta z prętem zbrojeniowym stwardnieje. Przeprowadzający operację wiedzieli, że tak masywnego obiektu nie utrzymałaby podłoga żadnej konwencjonalnej fabryki. Rzecz miała wielkość małej ciężarówki, ale jakimś cudem ważyła więcej niż łódź podwodna klasy Nautilus: pięć tysięcy ton metrycznych. Nawet jeśli była bryłą zbitego metalu, musiała być trzy razy gęstsza od plutonu.
W dniu, w którym odszedł z marynarki, Halliburton zaczął zapuszczać brodę i włosy. Broda rosła w nieregularnych kępkach, zdumiewająco jasnych na tle opalonej skóry. Nosił zwykle krzykliwe hawajskie koszule i biały, płócienny tropikalny garnitur. Wyglądałby bardziej porządnie, gdyby nie to, że palił fajkę i strzepywał popiół na ubranie, pokrywając je szarymi smugami.
Russell przyglądał się wspólnikowi z mieszanką sympatii i ostrożności. Czekali na lunch, popijając kawę na werandzie wychodzącej na plażę hotelu Harbour Light.
Był poranek, piękny jak większość tutejszych wiosennych poranków. Turyści pławili się w słońcu i spacerowali po ciemnym piasku plaży, dzieci bawiły się i śmiały, pary kręciły się nieporadnie w wynajętych kajakach na płyciznach za rafą, prawdopodobnie tylko drażniąc nurków.
Russell podniósł niewielką lornetkę i przez chwilę obserwował kobiety na plaży. Potem powiódł wzrokiem wzdłuż linii horyzontu, kierując się na północ, i z trudem dostrzegł parę łopoczących proporczyków, znaczących unoszący się na wodzie skarb.
— Dodzwoniłeś się dzisiaj do Manola?
Halliburton skinął głową.
— Wybierał się na miejsce. Mówi, że będą testować wałki.
— Niby na czym?
— Na dwóch czołgach marynarki Stanów Zjednoczonych, które zaginęły z arsenału w Pago Pago wraz z załogami. Wiesz, ile kosztowały?
— To twoja działka.
— Nada. Ani grosza. — Zachichotał. — To ćwiczenia wojskowe.
— Sprytne. Niedawno jadł tu z nami kolację jakiś pułkownik marynarki.
— Właśnie. — Trzej kelnerzy przynieśli lunch, złożony z dwóch stert świeżo pokrojonych owoców i gorącej patelni skwierczących kiełbasek. Halliburton kazał im zabrać kawę z powrotem i poprosił o Krwawą Mary.
— Świętujesz?
— Zawsze. — Zignorował owoce i rzucił się na kiełbaski. — Test powinien się zacząć około czternastej.
— Ile ważą te czołgi? — Russell nałożył sobie mango, papaję i melona.
— Musiałbym sprawdzić. Jakieś sześćdziesiąt ton.
— Może być. Mieści się w kilku rzędach wielkości.
— Musimy ekstrapolować.
— Pomyślmy. — Starannie poszatkował melona. — Jeśli dwufuntowy kurczak może siedzieć na jajku i nie uszkodzić go, ekstrapolujmy efekt na jednotonowego kurczaka.
— Ha, ha. — Pojawił się kelner z Krwawą Mary. — Z dżinem, sir. — szepnął. Halliburton skinął nieznacznie głową.
— Chyba nie mamy tu do czynienia z prawem Hooke’a w czystej postaci — kontynuował Russell. — Jak można osiągnąć liczbę, która będzie cokolwiek znaczyła?
Halliburton odłożył sztućce, starannie wytarł palce, po czym wyciągnął z kieszeni koszuli notes elektroniczny i kilka razy postukał w klawiaturę.
— Algorytm Wallace’a-Gellmana.
— Nigdy o nim nie słyszałem.
Halliburton ustawił jasność obrazu i podał notes rozmówcy.
— Chodzi o ściśliwość. O te płyty zabezpieczające, które wwierciliśmy w piasek. W gruncie rzeczy masę całości utrzymuje kolumna piasku.
— Dom wybudowany na piasku. Czytałem o tym. — Russell przestudiował ekran i wstukał kilka zmiennych, by uzyskać dokładny wynik. Mruknął z zadowoleniem i oddał notes. — Skąd go wziąłeś?
— Z Best Buy.
Skrzywił się.
— Mam na myśli algorytm.
— Z kodeksu budowlanego Kalifornii. Dom wybudowany na piasku nie ustoi bez niego.
— Hmm… Ile waży blok mieszkalny?
— Coś koło tego. Na pewno trochę osiądzie. Dlatego potrzebna nam fosa i grobla.
— Jeśli osiądzie o więcej niż pięć metrów, zamiast fosy będziemy mieć podwodne laboratorium. — Plan był taki, by po umieszczeniu obiektu na miejscu zakryć go prefabrykowaną kopułą pięciometrowej wysokości i wykopać wokół niej fosę, a wokół fosy usypać wysoką groblę. (Wystarczyło, że obiekt zapadnie się o więcej niż kilka stóp, by podczas przypływu woda i tak zaczęła do niego przesiąkać. Budowa fosy niejako włączała tę nieuchronność w całokształt planu).
— Nie dojdzie do tego. Pamiętaj, że gdy go znaleźliśmy, też leżał w piasku.
Ale nie w piasku wulkanicznym, pomyślał Russell. Nie chciał jednak się spierać. W końcu piasek koralowy nie był chyba o tyle bardziej ściśliwy.
Skinął na kelnera.
— Czy minęło już południe, Josh?
— Tu zawsze jest popołudnie, sir. Białego wina?
— Poproszę. — Sięgnął ponad owocami i nabił na widelec kiełbaskę.
— Kiedy mają dotrzeć te czołgi?
— Powiedzieli, że o trzynastej.
— Czasu samoańskiego?
— Czasu korpusu marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Muszą je odwieźć na miejsce przed nocą, więc podejrzewam, że będą się spieszyć.
Żołnierze pojawili się nawet nieco wcześniej. Kwadrans przed pierwszą Russell i Halliburton usłyszeli warkot helikopterów transportowych, okrążających wyspę. Prawdopodobnie nie chciały lecieć wprost nad nią. Lepiej nie denerwować uzbrojonej ludności.
Były to dwa wielkie dźwigi latające, warczące rytmicznie pod ciężarem swego ładunku — dwóch czołgów Powella koloru piaskowego, które kołysały się pod nimi z flegmatyczną gracją sześćdziesięciotonowych wahadeł. Helikoptery przez chwilę krążyły nad rafą, po czym wylądowały w bazie Poseidona — na czterdziestoakrowym rombie piachu i karłowatej roślinności, otoczonym wysokim płotem z prefabrykatów.
Kierując się wskazówkami dwóch stojących na ziemi mężczyzn, oba śmigłowce posadziły czołgi, wywołując jeden wielki zgrzyt. Potem, szumiąc łagodnie, zwinęły liny i delikatnie osiadły na lądowisku w formie płyty z perforowanej stali, położonym minimalnie nad linią przypływu.
Na terenie bazy czekało troje inżynierów Poseidona. Greg Fulvia, który sam zaledwie kilka lat wcześniej odszedł z marynarki, poszedł porozmawiać z załogami czołgów, a Naomi Linwood i Larry Pembroke dokonali ostatecznej kolimacji czterech par teodolitów laserowych, które miały mierzyć deformację betonowego podłoża, gdy wielkie maszyny będą po nim jeździć w tę i we w tę.
Kilku pracowników podjechało samochodzikiem plażowym i postawiło parasol nad składanym stołem, przy którym stali w pełnym słońcu Russell i Halliburton. Ustawiono też cztery krzesła i lodówkę turystyczną pełną butelek wody i limonek z lodem. Naomi od razu podeszła, by się poczęstować.
— Przynieść ci? — zawołała przez ramię do Larry’ego.
Była opalona, wzrostu Russella, o atletycznej budowie, z twardymi bicepsami, świetnie widocznymi poprzez obcisłe rękawy kombinezonu khaki, na którym tworzyły się już ciemne plamy potu. Miała wyraźne rysy arabskie i szeroki uśmiech.
Wycisnęła połówkę limonki do szklanki i zalała sok lodowatą wodą gazowaną, po czym wypiła połowę duszkiem. Otarła usta niebieską chustą, którą następnie przycisnęła do czoła.
— Módlmy się o deszcz — powiedziała.
— Mówisz serio? — zainteresował się Halliburton.
Uśmiechnęła się krzywo.
— Moje modlitwy zawsze pozostają bez odpowiedzi. — Zerknęła na cumulusy piętrzące się nad wyspą. — Dobrze by było, gdybyśmy się z grubsza wyrobili do wpół do trzeciej. — Około trzeciej zwykle padało. — Jeśli będziemy mieć pecha, możemy zapiaszczyć sprzęt.
— To by zepsuło odczyty?
Opuściła okulary słoneczne na nos i zerknęła na niego sponad nich.
— Nie, przyrządy pomiarowe są zabezpieczone. Chodzi mi jedynie o to, że wolałabym sobie wieczorem pooglądać telewizję, niż rozbierać i czyścić trójnogi. — Jeden z czołgów zaryczał i zakaszlał białym dymem. — W pooorzo… — Odstawiła szklankę i potruchtała ku Larry’emu z butelką w dłoni.
Russell i Halliburton nie musieli przy tym być. Pomiary nie wymagały wiele zachodu. Ale i tak nie mieli nic lepszego do roboty aż do następnego dnia, kiedy miano wyciągnąć artefakt na brzeg. Halliburton połączył się ze swego notesu z centralnym komputerem i podał wyniki Wallace’a-Gellmana, stanowiące, z grubsza biorąc, liczbę milimetrów, o którą ugięło się w trzech kierunkach betonowe podłoże pod wpływem jeżdżących czołgów. Artefakt miał ostatecznie spocząć pośrodku płyty, która była nieco mniejsza od boiska do koszykówki, ale najpierw musiał być przetoczony lub przeciągnięty z jej skraju. Chcieli mieć pewność, że nie ugnie płyty tak mocno, by ta pękła.
Tymczasem pojawił się kłopot w postaci młodego człowieka w całkiem nieplażowym i niedostosowanym do samoańskich upałów stroju. Gość pasował raczej do klimatyzowanego biura. Miał na sobie wymiętą ciemną marynarkę i krawat. Podszedł do żółtej taśmy z napisem: „NIEBEZPIECZEŃSTWO. PRZEJŚCIE ZABRONIONE” i machał w kierunku Russella i Halliburtona, wołając: „Halo? Panowie?”.
Był to bardzo czarny facet, mówiący z brytyjskim akcentem.
Russell pozostawił Halliburtona z jego liczbami i ostrożnie zbliżył się do intruza. Nie widywali tu wielu obcych, a tym bardziej takich, którzy poruszają się bez wynajętej ochrony.
— Jak pan ominął strażnika? — zapytał.
— Strażnika? — Facet uniósł brwi. — Widziałem budkę, ale nikogo nie było w środku.
— Albo po prostu zaczekał pan, aż strażnik pójdzie do ubikacji, i wtedy się prześliznął. Powinniśmy zatrudniać dwóch. Poza tym z pewnością widział pan tabliczkę.
— Tak. Własność prywatna. Właśnie to mnie zaciekawiło. Sądziłem, że to publiczna plaża.
— Nie teraz.
— Ale brama była otwarta…
Przybiegł strażnik.
— Przepraszam, panie Sutton. Ten pan się…
Russ uspokoił go gestem.
— Wynajęliśmy ten teren — rzekł do Murzyna.
— Atlantis Associates — przytaknął tamten. Tego nie było na tabliczce.
— A zatem wie pan o mnie więcej niż ja o panu. Pracuje pan dla rządu?
Intruz uśmiechnął się.
— Amerykańskiego. Jestem reporterem „Pacific Stars and Stripes”.
Hmm… Łowca sensacji militarnych.
— Jest pan wojskowym? — Nie wyglądał na takiego. Skinął jednak głową.
— Sierżant Tulip Carson, sir. — W odpowiedzi na pytające spojrzenie Russa dodał: — W trakcie zmiany płci, sir.
To już było za wiele na jeden raz. Mimo to Russ zdobył się na odpowiedź.
— Na razie nie rozmawiamy z prasą.
— Jakiś czas temu zgłosił się pan na ochotnika do wydobycia łodzi — rzekł pospiesznie Carson — a potem zastrzegł sobie prawo wydobycia zatopionego okrętu, który odkrył pan po drodze.
— To nie tajemnica — odparł Russ. — Żegnam, panie Carson.
Odwrócił się i odszedł.
— Ale żaden okręt tam nie zatonął, prawda, panie Sutton? — zawołał za nim intruz. — A teraz macie tu ten zamaskowany obiekt… i te helikoptery, i czołgi…
— Miłego dnia, sierżancie — rzekł Russell w pustkę, uśmiechając się. To był dokładnie taki początek rozgłosu, na jaki liczyli. Ktoś coś skrywa? Kto, my?
Gdy wreszcie odsłonią artefakt, będzie się temu przyglądał cały świat.