— Male, zielone ludziki — rzeki Halliburton, spoglądając na Nesbitta. — Naczytał się pan brukowców.
— To coś ma co najmniej milion lat — dodał Russell.
Nesbitt skinął głową.
— Ale niewątpliwie zostało przez kogoś zrobione.
— Niekoniecznie — odparł Russell. — Może być wytworem jakiejś osobliwej siły naturalnej.
— Załóżmy jednak, że tak nie jest. Jeśli jakaś inteligencja zbudowała to milion lub kilka milionów lat temu… Cóż, nie wiemy nic o ich motywacji, ale jeśli choć trochę przypominają ludzi, jest duże prawdopodobieństwo, że to coś jest w jakiś sposób zamieszkane.
— I mieszkańcy sprzed miliona lat wciąż żyją — mruknął Halliburton, łącząc dwie małe kanapki z sałatką jajeczną.
— My żyjemy po ponad milionie lat.
— Niech pan mówi za siebie, kosmito.
— Mam na myśli ludzkość od czasów homo erectus. Podróżujemy przez kosmos w zamkniętym środowisku, rozrastając się od kilku jednostek do siedmiu miliardów.
— Coś w tym jest — przyznał Russ. — Nie da się ukryć, że ten obiekt stanowi zamknięte środowisko.
— Pańskie osiem miliardów zielonych ludzików musi być naprawdę niewielkich rozmiarów.
— Nie spodziewam się chomików w skafandrach kosmicznych — rzekł Nesbitt. — Rzecz może wcale nie być zamieszkana w takim sensie, że będzie zawierać żywych osobników. Może to być jakiś ekwiwalent spermy i jajeczek albo zarodników. Lub po prostu informacja, jak w maszynie von Neumanna.
— Aha — mruknął Russ. — Pamiętam coś takiego.
— Ja nie — rzekł Halliburton. — To był jakiś Niemiec?
— Chyba Węgier. Wpadł na taki pionierski nanotechnologiczny pomysł. Wysyła się małe statki kosmiczne w kierunku różnych gwiazd. Każdy z nich jest maszyną zaprogramowaną na szukanie materiałów i zbudowanie dwóch duplikatów samej siebie, które wyruszą ku kolejnym gwiazdom.
— Właśnie — potwierdził Russ — a po kilku milionach lat nie będzie w galaktyce planety, która nie zostałaby odwiedzona przez którąś z tych maszynek. Fakt, iż na Ziemi bez wątpienia takiej nie ma, dowodzi, że w naszej galaktyce nie istnieje inna cywilizacja, która latałaby w kosmos.
— Galaktyka jest całkiem spora.
Russ wzruszył ramionami.
— Ale liczy tysiące milionów lat. Logika wskazuje, że projekt byłby stosunkowo prosty do wdrożenia, a dalej już sam by się sobą zajął.
— Niewątpliwie jednak dostrzega pan lukę w tej logice — rzekł Nesbitt.
— Jasne — wtrącił Jack. — Wiem, do czego pan zmierza. Powyższy argument zakłada, że wiedzielibyśmy, gdyby maszyna tu była.
— Może być dobrze ukryta — zauważył Nesbitt. — Ukryta w miejscu, w którym mogą ją odnaleźć jedynie inne istoty o wysoko rozwiniętej technologii.
Jack potarł zarost na policzku.
— Tu się zgadzam. Żaden poławiacz pereł nie znajdzie ani nie wydobędzie takiego czegoś.
— Zatem wydobycie jej z owego środowiska może stanowić sygnał, że życie na planecie wyewoluowało dostatecznie, by można było podjąć kolejne działania.
— Nawiązać z nami kontakt.
— Być może. Albo wyeliminować nas jako rywali. — Spoglądał kolejno na poszczególnych rozmówców. — A jeśli ten projekt uruchomiło stworzenie pokroju Hitlera? Dżyngis Chana? A przecież oni byli przynajmniej ludźmi. Istnieje mnóstwo zwierząt, które upraszczają swoją egzystencję poprzez eliminację przedstawicieli własnego gatunku zagrażających ich prymatowi. My sami zniszczyliśmy całe gatunki — zarazki wywołujące ospę i malarię — w trosce o swoje zdrowie.
— To dość fantastyczna teoria — rzekł Halliburton.
— Ale nawet gdyby prawdopodobieństwo było bliskie zeru, stawka jest tak wysoka, że problem należy rozważyć.
— Hmm… — Jack postukał łyżeczką w filiżankę i natychmiast zjawiła się kelnerka. — Czas na małe co nieco, Colleen. — Kobieta skinęła głową i oddaliła się. — Jak więc pańska dwunastka zamierza ocalić ludzkość przed inwazją obcych?
— Zastanawialiśmy się nad przeniesieniem całej operacji na powierzchnię Księżyca.
— O, w mordę! — mruknął Russ.
— Program Apollo przypomina przy tym projekt z targów nauki — rzekł Nesbitt. — Nikt nie ma silnika pomocniczego, który mógłby wynieść na orbitę choćby jedną dziesiątą masy tego obiektu. A nie możemy go tam wysyłać w kawałkach.
Jack zmrużył oczy, wykonując obliczenia.
— Nie sądzę, żeby to się w ogóle dało zrobić. Masa silnika pomocniczego wzrasta z kwadratem masy ładunku. Wytrzymałość materiałów. Rozwaliłby się.
— Rozumie pan implikacje tych słów. Komuś udało się to przetransportować ze znacznie dalszego miejsca niż Księżyc.
— To nadal tylko założenie — rzekł Russ — a ja wciąż się skłaniam ku naturalnej interpretacji. Obiekt prawdopodobnie uformował się tu, na Ziemi, w wyniku jakiegoś osobliwego procesu.
Nesbitt po raz pierwszy stracił cierpliwość.
— Cholernie osobliwego! Trzy razy gęstszy od plutonu, i to pod warunkiem, że jest monolitem wykonanym w całości z tego samego materiału! A jeśli jest pusty w środku? Co tworzy skorupę?
— Neutronium — odparł Russ. — Zdegenerowana materia. Tak bym zgadywał, gdyby rzeczywiście był pusty.
— W szkole mówiliśmy na to „balonium” — wtrącił Jack. — Najpierw ustalmy właściwości, a po nich dojdźmy do pierwiastka.
Colleen wwiozła wózek z całą gamą szkła i butelek.
— Co dla panów?
Facet z NASA pozostał przy herbacie, Russ wziął białe wino, a Jack podwójną Krwawą Mary.
— Co zatem pańska dynamiczna dwunastka proponuje? — zapytał Jack, gdy kobieta odeszła.
Nesbitt pochylił się do przodu.
— Izolację. Większą niż w przypadku materiałów stanowiących skrajne zagrożenie biologiczne. Środowisko, jakiego wojsko używa przy badaniach nad…
— Nanobronią — dokończył usłużnie Russ. — Rzecz jasna, w rzeczywistości nie produkujemy takich rzeczy. Uczymy się tylko, jak się przed nimi bronić, gdy ktoś inny to zrobi.
— Nie mam na myśli wyłącznie wojska. Wszyscy, którzy zajmują się nanotechnologią, stosują podobne zabezpieczenia w celu odizolowania tych drobiażdżków.
— Pokrylibyśmy laboratorium, które kończą budować wasi ludzie, zewnętrzną warstwą, czymś w rodzaju egzoszkieletu. Ogólnie rzecz biorąc, jest to bezszwowy metal niemal identycznych rozmiarów co laboratorium. Aby wejść, trzeba przejść przez śluzę powietrzną. Ciśnienie atmosferyczne w środku jest nieznacznie niższe niż na zewnątrz. Śluza jest zarazem przebieralnią; w miejscu pracy nikomu nie wolno się pojawić w tym ubraniu, w którym chodzi po ulicy.
— Nie sądzę, by naszym ludziom spodobała się praca w takich warunkach — rzeki Russ. — To przypomina interwencję rządową.
— Można to postrzegać także jako wykorzystanie rządu dla własnych korzyści. Dajemy panu funkcjonalny odpowiednik izolacji księżycowej — powietrze i woda są recyklowane, a źródła zasilania niezależne od świata zewnętrznego.
— Plus odzyskanie całego zainwestowanego do tej pory kapitału? — upewnił się Jack, zerkając na Russella.
— Zgadza się — przytaknął Nesbitt. Russ niemal niedostrzegalnie skinął głową.
Jack wycisnął trochę soku z limonki do swojej Krwawej Mary.
— Chyba zajrzymy do pańskiego kontraktu. To znaczy nasi prawnicy zajrzą. Może złożymy kontrofertę.
— W porządku. — Nesbitt wstał. — Przyniosę go. Sądzę, że uznają go panowie za jasny i kompletny.
Nie podobał im się tylko jeden szczegół — wzmianka o „niezależnym źródle zasilania”. W ramach ochrony zdrowia publicznego zawarty w nim pluton mógł być zdalnie zdetonowany z Waszyngtonu, zmieniając całą wyspę w radioaktywny żużel.