Przed wyjściem z wody wytworzyło ubranie na zewnętrznej powierzchni swego ciała. Ponieważ częściej spotykało marynarzy niż rybaków, przywdziało ich strój. Wyszło na plażę w białym uniformie, który nie ociekał wodą, gdyż nie był zrobiony z materiału. Lśnił natomiast jak skóra morświna. To, co znajdowało się pod spodem, także bardziej przypominało organy tego ssaka morskiego niż człowieka.
Było już niemal ciemno i plaża opustoszała. Tylko jeden człowiek zauważył dziwną postać i podbiegł.
— Kurde, gościu, skądżeś ty przypłynął?
Uzurpator otaksował go wzrokiem. Mężczyzna przewyższał go niemal o dwie głowy, był solidnie umięśniony i miał na sobie czarny kostium kąpielowy.
— Co jest, krasnalu? Połknąłeś język?
Ssaki można bardzo łatwo zabić. Wystarczy roztrzaskać im mózg. Uzurpator złapał mężczyznę za nadgarstek i jednym ciosem zgruchotał mu czaszkę.
Gdy ustały drgawki, uzurpator otworzył klatkę piersiową ofiary i przestudiował układ oraz budowę poszczególnych narządów i mięśni. Potem rozpoczął powolny i bolesny proces rekonfiguracji własnej postaci. Musiał zwiększyć masę o około trzydzieści procent, więc po analizie obu rąk oderwał je od ciała ofiary, przytknął do swojego i trzymał tak długo, aż zostały wchłonięte. Następnie dołożył kilka garści stygnących wnętrzności.
Ściągnął strój kąpielowy i zduplikował ukrytą w nim strukturę reprodukcyjną, po czym włożył go. Wybebeszone zwłoki zaniósł zaś na głęboką wodę i podarował rybom.
Ruszył wzdłuż plaży ku światłom San Guillermo — krzepki, przystojny młodzieniec, powielony aż po linie papilarne w bezmyślnym procesie, który kosztował go półtorej godziny męczarni.
Nie umiał jednak mówić w żadnym ludzkim języku, a strój włożył tyłem do przodu. Szedł zamaszystym marynarskim krokiem: oprócz człowieka, którego niedawno zabił, przez cały miniony wiek widywał jedynie mężczyzn, którzy tak właśnie poruszali się po pokładzie.
Szedł ku światłu. Nim dotarł do niewielkiego kurortu, zrobiło się całkiem ciemno. Niebo było bezksiężycowe, lecz usiane gwiazdami. Coś sprawiło, że uzurpator zatrzymał się i długo spoglądał w górę.
Miasteczko kipiało od dekoracji bożonarodzeniowych. Zauważył, że inni ludzie są ubrani niemal od stóp do głów. Mógłby dorobić sobie więcej stroju albo zabić jeszcze jedną osobę, gdyby tylko udało mu się znaleźć właściwy rozmiar. Ale nie zdążył.
Z baru z hamburgerami wyszło pięcioro roześmianych nastolatków. Śmiech zamarł im na ustach.
— Jimmy? — odezwała się piękna dziewczyna. — Co ty wyprawiasz?
— Nie za zimno ci? — dodał jeden z chłopaków. — Jim?
Zaczęli się zbliżać. Uzurpator stał spokojnie, wiedząc, że może bez trudu zabić całą piątkę. Ale nie było potrzeby. Tamci wciąż wydawali jakieś odgłosy.
— Coś jest nie tak — powiedział starszy chłopak. — Miałeś wypadek, Jim?
— Po obiedzie wyjechał z deską surfingową — zauważyła dziewczyna, rozglądając się po ulicy. — Nie widzę jego samochodu.
Nie pamiętał, czym jest język, ale wiedział, jak komunikują się walenie. Spróbował naśladować dźwięk, który powtarzali.
— Dżym.
— Jezu — rzekła dziewczyna. — Może uderzył się w głowę?
Podeszła i wyciągnęła rękę ku jego twarzy. Uderzył ją.
— Au! Jezu, Jim! — Chwyciła się za przedramię, którego omal nie złamał.
— Jeżu, dżym — powtórzył niezdarnie, usiłując odzwierciedlić wyraz jej twarzy.
Jeden z chłopaków odciągnął dziewczynę.
— To jakaś szajba. Lepiej na niego uważaj.
— Panie policjancie! — zawołała dziewczyna. — Panie Sherman!
Wielki człowiek w mundurze pospiesznie przeszedł przez ulicę.
— Jim Berry? Co jest, u licha?
— Uderzył mnie — poskarżyła się ślicznotka. — Zachowuje się jak wariat.
— Jezu, Jim — powtórzył sobowtór, imitując intonację dziewczyny.
— Gdzie twoje ubranie, kolego? — zapytał Sherman, rozpinając kaburę.
Uzurpator rozumiał, że sytuacja jest złożona i niebezpieczna. Wiedział, że ma do czynienia ze zwierzętami stadnymi i że te zwierzęta się komunikują. Należało spróbować nauczyć się ich języka.
— Gdzie twoje ubranie, kolego? — zapytał głębokim basem.
— Może uderzył się w głowę, gdy surfował — powiedziała dziewczyna, która przed chwilą oberwała. — Przecież pan wie, że to porządny chłopak.
— Nie wiem, czy odwieźć go do domu, czy do szpitala — rzekł policjant.
— Do szpitala — powtórzył sobowtór.
— Pewnie tak — zgodził się policjant.
— Pewnie tak — powtórzyła istota.
Gdy policjant dotknął jej łokcia, nie zabiła go.