40.

Faleolo, Samoa, 15 lipca 2021

Po drugiej stronie rafy uzurpator trzymał się na stosunkowo głębokiej wodzie, powoli kierując się na zachód, ku lotnisku w Faleolo. Następnego dnia miał stamtąd wylecieć samolot do Honolulu.

Planował przybrać ludzką postać i wyjść na brzeg po zapadnięciu zmroku. Przez chwilę się ukrywać, a potem iść na lotnisko. Następnie załatwić sobie jakoś bilet, nie bacząc na brak paszportu i kart kredytowych. Mógł wyprodukować fałszywe pieniądze, ale nawet w normalnych okolicznościach próba nabycia drogiego biletu za gotówkę wyglądałaby podejrzanie. Może Samoańczykowi uszłoby to na sucho, ale uzurpator nie znał samoańskiego na tyle, by uchodzić za tubylca.

Osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat wcześniej po prostu odizolowałby kogoś, zabił go i wykorzystał jego dokumenty oraz bilet. Teraz mierziła go sama myśl o tym. Może mógłby to zrobić mężczyźnie, który odstrzelił rękę Rae. Bez niego świat stałby się lepszy.

Nim dotarł do Faleolo, wykoncypował lepszy plan. Nie całkiem bezpieczny, lecz gdyby coś poszło nie tak, uzurpator zawsze mógłby się schronić z powrotem w wodzie. Po jakimś czasie by się zorientowali. Ale w końcu z niejednego więzienia już uciekł.

Przepłynął pół mili za Faleolo, by się wydostać z zasięgu światła. Księżyc nie stanowił problemu, nie był jeszcze nawet w pierwszej kwadrze. Uzurpator ulokował się na płyciźnie i rozpoczął przemianę.

Około funta jego substancji stało się plastykową torbą pełną używanych pięćdziesięciu- i studolarówek. Kolejnych dwanaście funtów przeszło w lekką torbę z kompletem brudnych ubrań i portmonetką zawierającą dość samoańskich tala, by starczyło na kilka przejażdżek taksówką i zakrapiany alkoholem wieczór; oprócz tego uniwersalny amerykański dowód tożsamości i kalifornijskie prawo jazdy, wystawione na osobę, którą w bólach stworzył. Newt Martin, typowy mieszkaniec tych stron świata: młody, niespokojny, uciekający przed czymś. Z pieniędzmi wystarczającymi na jedzenie, prochy i nocleg, może trochę więcej. Może o wiele więcej.

Zrobił sobie paszport, który mógł oszukać oko, ale nie komputer w punkcie kontrolnym. Około ósmej trzydzieści wypełzł na brzeg, wyżął wodę z długich blond włosów i poszedł na lotnisko. Wsiadł do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się pod zegar.

Plan działania był prosty. Znaleźć młodego Amerykanina, dostatecznie zdesperowanego, by tymczasowo „zgubić” portfel, paszport i bilet w zamian za sporą gotówkę. Gdy dzieciak dowie się, o co naprawdę chodziło, dawno już będzie po wszystkim.

„Zegar” jest wieżą z początków dwudziestego wieku, stojącą w centrum miasta i stanowiącą jego główny punkt orientacyjny. Uzurpator zapłacił taksówkarzowi za kurs i ruszył wzdłuż Beach Road ku przystani. Wiedział, że w połowie drogi do Aggie Grey’s znajduje się kilka obskurnych barów, ale nigdy w nich nie był. „Rae Archer” nie chodziła w takie miejsca. „Newt Martin” — jak najbardziej.

Bad Billy wyglądał obiecująco. Nawet z chodnika cuchnął rozlanym piwem i stęchłym dymem papierosowym. Z wnętrza dobiegał głośny rap sprzed dwudziestu lat. Uzurpator prześliznął się obok stojącego w drzwiach tłumu ludzi, którzy wyszli, by zaczerpnąć powietrza, i znalazł się w środku. Przy barze było tylko dwóch klientów; reszta albo grała w bilard, albo siedziała wokół małych stolików zastawionych napojami, rozmawiając głośno w dwóch językach. Jego doskonały słuch wychwycił trzeci: wciśnięta w kąt parka Francuzów szeptem komentowała otaczającą ją scenerię.

Jedna z anglojęzycznych rozmów dotyczyła dziwnych zdarzeń, które tego dnia zaszły w Aggie. Pewien Samoańczyk miał kumpla w policji i mówił, że tamten twierdził, iż w jakiejś transakcji związanej ze szpiegostwem przemysłowym coś poszło nie tak.

Ta — mruknął jeden z rozmówców. Spluwy, superszpiedzy i stary Jackie Chan. Lipa. To po prostu kampania reklamowa filmu.

Chcąc zwrócić na siebie uwagę, uzurpator zamówił podwójne martini. Musiał wytłumaczyć, co to znaczy. Skończyło się półlitrową szklanką taniego ginu z lodem i ćwiartką limony pływającą na wierzchu. (Jako że sam kiedyś był barmanką, znał zapach taniego ginu. Przywożono go ze znajdującej się pod miastem destylarni w wielkich, zrecyklowanych plastykowych butlach po napojach).

Aromat był interesujący: przypominał smak wody zgromadzonej w zęzie statku i wycieków oleju.

Po chwili obok uzurpatora pojawiła się równie aromatyczna samoańska prostytutka.

— Co pijesz?

Była jeszcze młoda, ale zaczynała puchnąć.

Spadaj, pomyślał uzurpator. Odwal się, znikaj — przebiegał poszczególne dekady — spieprzaj, wypierdalaj, zabieraj dupsko, idź sprawdzić, czy cię nie ma za drzwiami. Zamiast tego rzekł:

— Martini. Postawić ci?

— A co będę musiała za to zrobić?

— Nie o ciebie mi chodzi.

Pochyliła się na stołku. Krótka spódniczka podwinęła się, bezpretensjonalnie odsłaniając gołe pośladki.

— Znam paru facetów…

— To też nie. — Przywołał barmankę, wskazał palcem swój drink, a następnie miejsce przed dziewczyną. — Wiesz, gdzie sprzedają prochy?

— O, w mordę. — Rozejrzała się. — Wszędzie pełno glin. Po tej zadymie w Aggie’s.

Barmanka przyniosła drinka, a uzurpator celowo wyciągnął gruby plik banknotów i zaczął w nim grzebać w poszukiwaniu dwudziestki.

— Nie było mnie w mieście. Widziałaś to?

— Nie, co ty, to było w południe. Jeszcze spałam. — Gapiła się na portfel, póki frajer go nie schował. — Mogę ci przynieść, co tylko chcesz. Nie powinieneś łazić po ulicach, gliny wyłapują wszystkich palagi, których nie znają. — „Palagi” oznaczało białego człowieka.

— Czekaj chwilę. — Poszedł do ubikacji, pojedynczej, śmierdzącej kabiny, i siedząc w przyćmionym świetle zmienił się nieznacznie. Wrócił do baru z tymi samymi rysami, lecz ciemną skórą i czarnymi włosami.

— No, nieźle. — Potarła jego policzek palcem, który następnie obejrzała. — Jak długo trzyma?

— Dzień do dwóch. A ty jak myślisz, co się wydarzyło w Aggie Grey’s?

— Mówią, że to wyglądało jak jakiś kaskaderski wyczyn. Najpierw się strzelali, a potem ten gość wyskoczył przez okno, spadł na to coś nad drzwiami…

— Na markizę?

— No. I potem przeleciał jak rakieta przez ulicę i park i wskoczył do wody w porcie. Ponoć odstrzelili mu rękę, wszędzie było ful krwi, ale on nawet nie zwolnił, jak w kinie.

— Filmowcy coś mówili?

— Mówią, że to nie oni, ale kto by tam wierzył.

— Jasne. Dopij i spadamy stąd.

— Gdzie?

— Po towar. Do dilerów. — Wypił pół martini jednym haustem. Dziewczyna też próbowała i zakrztusiła się. Barmanka przyniosła jej wody i spojrzała na uzurpatora spode łba.

— Może wystarczy — rzekł, gdy dziewczyna ochłonęła i zaczęła oddychać w miarę normalnie. — Cholera wie, z czego oni to robią.

Dziewczyna westchnęła, skinęła głową, zsunęła się ze stołka i stanęła na chwiejnych nogach.

— Jest jedna impreza. Zabiorę cię tam i poznam z paroma kolesiami, a ty się mną zajmiesz.

— Znaczy?

— Sto dolców?

— Zobaczymy. — Chwycił ją za ramię i skierował ku drzwiom. — Jak będzie towar, to będzie forsa.

Szli wzdłuż Beach Road, mijając kilka przecznic, a potem skręcili w żwirową alejkę bez nazwy. Dziewczyna zatrzymała się obok toyoty, w której było więcej rdzy niż farby, i ze skrzypieniem otworzyła szarpnięciem drzwi po stronie kierowcy.

— Wsiadaj.

— Możesz prowadzić?

Drzwi po jego stronie nie chciały się otworzyć. Dziewczyna przechyliła się i dwukrotnie pchnęła je mocno.

— Spoko, spoko. Właź.

W środku zalatywało pleśnią i marihuaną.

Za trzecią próbą silnik, starszy niż właścicielka wozu, w końcu ożył. Samochód szarpnął i potoczył się wzdłuż alejki. Dziewczyna jechała z pijacka ostrożnością, ruchem falowym.

— Na pewno nie chcesz, żebym ja prowadził? — Nie mógł umrzeć, ale nie chciał zwrócić tym na siebie uwagi policji.

— Nie, to jest super. — Dotarli do wijącej się pod górę drogi, którą uzurpator rozpoznał jako tę prowadzącą do dworku Stevensona. Na szczęście ruch był niewielki. Dziewczyna milczała, skupiając się na tym, by trzymać się środka jezdni.

Minęli Vailimę i znaleźli się w zalesionym terenie bez domów przy drodze.

— Szukaj pomarańczowej plastykowej wstążki po swojej stronie — powiedziała, zwalniając do żółwiego tempa. — Zawiązanej wokół pnia.

— Jest! — zawołał, po czym uświadomił sobie, że ludzkie oczy by jej nie dostrzegły.

— Gdzie? Nie widzę. — Przechyliła się przez kierownicę i prawe koła zachrzęściły na żwirze. Skręciła w lewo, wjeżdżając na przeciwległy pas i zmuszając vespę do zjazdu z drogi. Kierowca wrzasnął coś po samoańsku, ale jechał dalej.

— Wierz mi. Jest tam. — Po przejechaniu kilkuset jardów reflektory wychwyciły jasnopomarańczową, wypłowiałą od słońca taśmę ostrzegawczą. Dziewczyna skręciła w polną drogę.

— Ty to masz wzrok. — Niewiele widzieli przed sobą. Uzurpator czekał. Wpadali w tak głębokie dziury, że resory z dudnieniem uderzały o ziemię, a dziewczyna ze śmiechem waliła głową o sufit.

Dotarli do domu w stylu zachodnim — nietypowego w tych stronach jednopiętrowca. Zza spuszczonych żaluzji dochodziła odrobina światła, a na biegnącej wokół domu żwirowej drodze stało sporo samochodów: niektóre zdezelowane, jak ich własny, ale także nowe wozy, dwie taksówki i lśniąca limuzyna.

Zbyt wiele osób, pomyślał uzurpator. Bądź ostrożny.

Ruszyli do domu po pomoście z desek, położonym na błotnistym gruncie. Budynek pachniał drewnem sosnowym i lateksową farbą. Nowo wybudowany. Interesy najwyraźniej szły dobrze.

Dziewczyna nacisnęła dzwonek i drzwi frontowe uchyliły się. Wysoki, czarnoskóry mężczyzna spojrzał na nią z góry.

— Mo’o. Czyżbyś znalazła jakąś forsę?

Wskazała kciukiem uzurpatora.

— On ma mnóstwo.

Murzyn długo patrzył mu w oczy.

— Skąd mam wiedzieć, że mogę ci ufać?

— Nie możesz. Nie znam tu nikogo. Ta pinda powiedziała, że znajdę tu dilerów.

— Kupujesz czy sprzedajesz?

— W tej chwili kupuję.

— Pokaż kasę. — Zapalił latarkę. Uzurpator otworzył portfel i zamachał plikiem banknotów. Facet mruknął coś, po czym wycelował latarkę prosto w jego twarz.

— Zaryzykujemy. — Otworzył drzwi nieco szerzej. — Wiesz, że jeśli jesteś gliną, twoja rodzina zginie, i to na twoich oczach. A na końcu ty sam.

Wzruszył ramionami.

— Nie jestem gliną i nie mam rodziny.

Murzyn przepuścił go, ale zatrzymał dziewczynę.

— Mam forsę! — zaprotestowała. — On za mnie płaci!

— Sto dolców — rzekł uzurpator, po czym wyjął z portfela dwie pięćdziesiątki i podał jej.

Murzyn pozwolił banknotom zmienić właściciela, ale wciąż blokował jej przejście.

— Wracaj do domu, Mo’o. Nie chcę mieć więcej problemów z twoją matai.

— Mam dwadzieścia jeden lat. A stara to suka.

— Jesteś pijana. Prześpij się w wozie.

— Zaczekaj na mnie w samochodzie — rzekł uzurpator, dając jej znak, żeby odeszła. — Dam ci drugą stówę, jak dostanę swój towar.

Dziewczyna oddaliła się, mamrocząc coś i potykając się.

W środku wyglądało tak, jakby impreza się skończyła, ale nikt nie poszedł do domu. Było tam około pięćdziesięciu osób — stojących, siedzących albo zemdlonych. Na stole stały ułożone na chybił trafił przebrane butelki wina i mocniejszych trunków. Powietrze byto szare od dymu. Wyodrębnił zapachy poszczególnych marek, drogich i tanich cygar, zapach kokainy, przypominający palony plastyk, i ciężką woń haszyszu. Nikt nie palił heroiny, ale wokół leżało mnóstwo igieł, na barze zaś, w szklance przezroczystej cieczy, stały zwrócone czubkami w dół trzy strzykawki.

Pokój wyglądał na nieukończony: ściany świeżo malowane, z poprzypinanymi tu i ówdzie plakatami podróżniczymi i reprodukcjami Gauguina. Nowe, tanie, prowizorycznie ustawione meble.

— No więc? — zapytał Murzyn. — Co ci skołować?

— Chyba hasz… — Uzurpator wrócił myślą do czasów swojej pracy w cyrku. — Masz squidgy blacka?

— Zapomnij. Większość tych gości pali sztabki.

Uzurpator pokręcił głową.

— Nic marokańskiego. A co w ogóle macie z Azji?

— Czerwoną i złotą fokę. Ale to kosztuje.

— Ile chcesz za mały woreczek złotej?

Facet zażyczył sobie 250 dolarów. Uzurpator stargował do 210. Zabrał towar i szklaną fajkę wodną, a potem usiadł na składanym krześle w kącie, z którego mógł obserwować pokój.

Haszysz miał ciekawy smak. Mocno się palił, pewnie ze względu na domieszki. Może dodali trochę asfaltu.

Uzurpator rozglądał się za kimś, kto wyglądałby na przyzwyczajonego do posiadania pieniędzy, ale chwilowo spłukanego. Najlepiej, żeby to nie był tubylec. Pod tym względem nadawała się mniej więcej jedna trzecia obecnych tu mężczyzn.

Idealny byłby Amerykanin, a gdyby w dodatku był podobny do uzurpatora, sprawa stałaby się łatwiejsza do wytłumaczenia. Był tam jeden Murzyn o dość jasnej karnacji, całkiem do niego podobny, tylko o kilka cali wyższy i znacznie cięższy. Siedział na składanym krześle tyłem do przodu, z brodą opartą na przedramieniu, z uwagą przysłuchując się leniwej kłótni prowadzonej przez dwóch mężczyzn siedzących po turecku na podłodze. Miał drogie, ale brudne ubranie.

Trzymał pustą fajkę wodną. Uzurpator podszedł do niego chwiejnym krokiem, usiadł na podłodze i ponownie zapalił swój towar.

— A ty jak myślisz? — zapytał nowo przybyłego jeden z dyskutantów. — Ile lat ma wszechświat?

— Trzynaście przecinek siedem miliarda. Niestety, połowy z tego czasu nie pamiętam.

Drugi uczestnik sporu uścisnął mu dłoń.

— Blisko. Szesnaście miliardów.

— On używa Tory i ogólnej teorii względności — rzekł Murzyn. — Ładnie pachnie.

Uzurpator wyciągnął paczuszkę w jego kierunku.

— Złota foka. Poczęstuj się. — Potem zwrócił się do tego od Tory: — Mogę ci dać te 2,3 miliarda forów. To sześć bardzo długich dni?

I wdał się w wyjaśnienia, jak mały był wtedy wszechświat. Drugi z dyskutantów gapił się na niego oczami spaniela, który za wszelką cenę stara się nie zasnąć.

Czarny odłamał maleńki kawałeczek, zwinął go w kulkę i powąchał. Potem pokiwał głową i oddał paczuszkę.

— Dzięki.

Uzurpator zapalił drewnianą zapałkę i podstawił mu. Ten wciągnął głęboko dym i trzymał wdech. Po minucie zrobił powolny wydech i z zadowoleniem skinął głową.

— Czego potrzebujesz?

— A co, nie wierzysz w spontaniczny poczęstunek?

— Nie jesteś aż tak pojebany, żeby się spontanicznie dzielić złotą foką.

— Słuszna uwaga.

— W takim razie chcesz czegoś, ale nie towaru. Czyli albo seksu, albo pieniędzy. — Powoli kołysał swoją wielką głową w przód i w tył. — Tego też nie mam.

— Jest jeszcze jedna rzecz… — Uzurpator podniósł się z pozornym wysiłkiem. — Pogadamy na zewnątrz?

Murzyn skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Uniósł jeden palec i gapił się na niego.

— No i nie mogę nikogo zabić. Nie chcę znowu przez to przechodzić. — Dwaj chronologowie unieśli na dźwięk tych słów twarze, które nic nie wyrażały.

— To nic z tych rzeczy. Chodź.

Mężczyzna wstał i ruszył z przesadną ostrożnością, być może bardziej odurzony, niż się wydawał, gdy siedział i rozmawiał. Uzurpator powiedział gospodarzowi, że wychodzą tylko na chwilę.

Gdy drzwi się otwarły, jakiś zwierzak odskoczył i czmychnął. Poza tym w ciemnym lesie panowała cisza, jeśli nie liczyć kapania wody.

— Sprawa jest taka: muszę jutro wylecieć do Ameryki, ale nie mam biletu ani paszportu.

Facet zmrużył oczy i przyglądał mu się w słabym świetle, dochodzącym zza żaluzji.

— No i?

— Masz paszport?

— Jasne. Ale nie ma szans, żebyś mógł się pode mnie podszyć.

— To nie problem. Robiłem już takie rzeczy.

— No ale wtedy ja będę tu uziemiony. I co z tym zrobię?

— Co ty. Odeślę ci go ekspresem z L.A. Ale nie musisz mi ufać. Jeśli go nie dostaniesz, odczekaj parę dni, a potem idź do ambasady i zgłoś kradzież. Sprawdzą cię i wydadzą tymczasowy, który będziesz mógł wymienić, gdy wrócisz do Stanów.

— Musiałbym się zastanowić. Ile?

— Pięć kawałków z góry, plus koszty biletu. Pewnie zostały tylko na pierwszą klasę, czyli kolejny kawałek. Ale dam ci następnych pięć, jeśli bez problemów dotrę do L.A. Przyślę je w paczce razem z paszportem.

— I tu mam ci po prostu zaufać? Całkiem obcemu facetowi, którego spotkałem w dilerni?

— Potraktuj to jako moją polisę ubezpieczeniową. Nie leży w moim interesie, żebyś zgłaszał kradzież paszportu.

Murzyn zamyślił się, a uzurpator wykorzystał ten moment, by przyjrzeć się jego oczom z rozszerzonymi źrenicami i na wszelki wypadek skopiować wzór na siatkówce.

— Dodaj dwa woreczki złotej foki i załatwione. — Podali sobie ręce, co pozwoliło uzurpatorowi powielić odciski palców. Potem spisał adres, na który miał wysłać pieniądze i paszport.

Kazał tamtemu zaczekać w drzwiach, a sam poszedł z powrotem, by kupić haszysz. Cztery stówy, powiedział diler, i ani grosza mniej, chyba że weźmiesz znacznie więcej towaru. Za dziesięć woreczków zapłaciłbyś tysiąc pięćset. Uzurpator odmówił i wyszedł z dwoma.

Jego wspólnik chciał je wziąć od razu, ale uzurpator odmówił. Dopiero jak będę mieć bilet w ręku, rzekł. Z chrzęstem ruszyli po podjeździe do zardzewiałej toyoty. Dziewczyna spała, rozłożona w fotelu kierowcy, chrapiąc cichutko. Uzurpator łagodnie przeniósł ją na tylne siedzenie i wyjął jej kluczyki z kieszeni.

Murzyn także przysnął, gdy jego towarzysz prowadził, zmierzając z powrotem do miasta. Wolał się trzymać z dala od Beach Road i centrum: policja prawdopodobnie rozpoznałaby samochód i mogłaby się zastanawiać, któż to nim kieruje. Nie znał bocznych dróg, więc jechał „na czuja”, trzymając się z grubsza kierunku południowo-zachodniego, póki nie dotarł do ulicy Fugalei. Wiedział, że po jej prawej stronie znajduje się centralny rynek, Maketi Fou, a po lewej mokradła. Następnie dojechał do plaży i przy pchlim targu skręcił w drogę na lotnisko.

Niespieszny dojazd trwał pół godziny. Uzurpator łagodnie przejeżdżał przez garby, by nie obudzić pasażerów. Lotnisko było jaskrawo oświetlone, a na parkingu czekało wiele samochodów i taksówek. Samolot, którym zamierzał wylecieć nazajutrz, miał za godzinę wylądować. Uzurpator pamiętał, że kiedy przyleciał tu przed miesiącem, kasa była otwarta mimo późnej godziny.

Murzyn przetarł oczy i ziewnął. Nie było miejsca, by mógł się przeciągnąć.

— OK. Daj mi forsę, a ja pójdę i kupię bilet do L.A. Potem wrócę i odbiorę swój hasz.

— Prawie dobrze. — Uzurpator podał mu zwitek banknotów owiniętych gumką. — Z tym że ja będę ci towarzyszył. Hasz zostanie tutaj na wypadek, gdyby mieli psy. Potem wrócimy. Dasz mi bilet i paszport, zachowasz resztę i hasz. A ja odwiozę cię do miasta. — Zaparkował niedaleko poczekalni.

— Zgoda, ale bez odwożenia. Pojadę taryfą.

— A co, nie ufasz mi?

Murzyn prychnął.

— Jak już dostaniesz swój bilet i paszport, będę więcej wart dla ciebie martwy niż żywy.

— Nawet mi to nie przyszło do głowy — rzeki szczerze uzurpator. — Chyba wiesz o umyśle przestępcy więcej niż ja.

— Zapytaj gościa, do którego należę — odparł tamten.

Wysiedli i weszli do budynku. Parter był otwarty, bez ścian.

Wokół na plastykowych krzesłach siedziały dziesiątki osób, czytające lub oglądające telewizję. Grupka dziewcząt i chłopców w tradycyjnych strojach gawędziła wesoło. Mieli przywitać wracających ze Stanów śpiewem i tańcem.

Uzurpator poszedł na górę, do baru, a jego wspólnik ruszył w stronę kasy. Nie było kolejki, a przy okienku siedziała tylko jedna kasjerka, która bynajmniej nie starała się wyglądać na zadowoloną lub czujną.

Kupił sobie piwo i usiadł w pobliżu schodów, skąd mógł obserwować transakcję. Już sobie wyobrażał, co by się działo w Stanach, gdyby ktoś po północy próbował kupić bilet międzynarodowy za gruby plik pięćdziesiątek i setek, w dodatku nie mając żadnego bagażu.

Kobieta zaś zachowywała się, jakby klient kupował bochenek chleba, choć w paszport zerknęła.

Po powrocie do samochodu uzurpator sprawdził paszport i bilet, po czym podał Murzynowi kluczyki.

— Możesz prowadzić?

— Jak będę jechał tak wolno jak ty, to spoko. Chcesz tu czekać do wylotu?

Uzurpator sięgnął na tylne siedzenie i wetknął banknot w kieszeń koszuli dziewczyny.

— Wracaj do dilerni i nie mów nikomu, gdzie byłeś.

— Mogę po prostu wrócić, zabrać swój wóz i jechać do domu. Wystarczy mi wrażeń na jedną noc. A jak dziewczyna się obudzi?

Zastanowił się.

— Najlepiej będzie, jeśli jej powiesz, że wysadziłeś mnie pod jakimś domem w mieście. I… nie wracaj jutro na lotnisko, bo mogą z tego być kłopoty.

— Jasne. Sam na to wpadłem. — Odpalił silnik, po czym pokręcił głową. — To wariactwo.

— Zaglądaj do skrzynki pocztowej. — Przez chwilę spoglądali na siebie; potem Murzyn odjechał.

Uzurpator miał kilka spraw do załatwienia, ale nie musiał się spieszyć; bramkę otwierali dopiero o dwunastej. Wrócił do środka, zostawił paszport i portfel w zamykanej szafce, a potem wyruszył na poszukiwanie dwudziestu funtów ciała.

Za dnia byłoby to łatwe: wystarczyło wejść do supermarketu i kupić dwadzieścia funtów mięsa. Ale nie chciał porywać nikomu psa ani prosiaka, więc musiał się udać do morza.

Wrócił do drogi i począł się oddalać od miasta. Wszyscy już spali, a chmury przysłoniły gwiazdy; pomiędzy pojawiającymi się od czasu do czasu reflektorami świat był czarny jak smoła. Uzurpator dotarł do ścieżki prowadzącej na kamienistą plażę i cichutko wśliznął się do wody.

Nie było potrzeby udawać ryby. Po prostu rozciągnął nogi w coś przypominającego płetwy, rozluźnił szczęki i poszerzył sobie usta i gardło tak, by móc przełknąć sporą rybę. Dopłynął do rafy i rozglądał się, używając bardziej nosa i skóry niż wielkich oczu — jak rekin, potrafił wyczuć zmianę w potencjale elektrycznym, oznaczającą, że jakaś spora sztuka znalazła się w opałach.

Oto jego kupon na posiłek: poczuł lekkie mrowienie i rzucił się w tamtą stronę, by ujrzeć rekina rafowego zmagającego się z tuńczykiem paskowanym o połowę mniejszym od niego. Uzurpator zabił rekina jednym ugryzieniem, odgryzając mu strunę grzbietową, po czym bez trudu złapał okaleczonego tuńczyka i pożarł jednym kęsem. Następnie wrócił i skonsumował także rekina.

Cała dwójka w sumie miała sporą masę. Popłynął z powrotem do brzegu, wyhodował sobie stopy w butach i ruszył ku lotnisku jako duży, biały Amerykanin. Wziął taksówkę i pojechał do miasta.

Bad Billy nadal był otwarty — reklamował się jako bar, który zamyka podwoje ostatni na zachodniej półkuli — ale uzurpator nie chciał zwracać na siebie uwagi, więc poprosił taksówkarza o zatrzymanie się przy pierwszym motelu z wolnymi miejscami, o nazwie Klub Lodge, gdzie wynajął mały pokoik i przez kilka godzin leżał pogrążony w myślach.

Nienawidził myśli, że opuszcza artefakt oraz Russa i rozważał możliwość ujawnienia się w swojej prawdziwej postaci: jako istoty, która ewidentnie pochodzi z innej planety i prawdopodobnie jest w jakiś sposób związana z tym niesamowitym wehikułem. Ale nie chciał skończyć jako okaz do badań, a oni prawdopodobnie potrafiliby dostatecznie poznać jego możliwości, by zbudować klatkę, z której nie zdoła zbiec.

Czy Russ by go chronił? Gdyby wrócił jako Rae? Nie; wiedział już, że Rae nie jest prawdziwą kobietą i że go oszukała.

Mógł oszukać go znowu. Gdy sprawa przycichnie, mógł wrócić w ciele innej kobiety i ponownie zaskarbić sobie jego miłość. Nawet nie musiałby grać.

Ale pozostawanie w okolicy Samoa nie byłoby rozsądne. Za dzień czy dwa, gdy tylko tamci się zorientują, co im się wymknęło, na wyspie zaroi się od amerykańskich agentów rządowych. A nawet gdyby się nie zorientowali i sądzili, że uzurpator jest po prostu jakąś podrasowaną istotą ludzką albo urządzeniem szpiegowskim, i tak się tu zlecą, żeby go schwytać. Miał nadzieję, że szukają jednorękiej kobiety.

Odczekał niemal do dziesiątej, po czym ruszył na miasto. Chodnik był dość zatłoczony, by kolejny opalony turysta nie rzucał się w oczy. Wcześniej, jako Rae, znalazł kościelny sklepik charytatywny. Poszedł tam i kupił walizkę oraz kilka kompletów odzieży. W bardziej turystycznym miejscu dokupił kilka jaskrawych koszul i pamiątkowe lavalava. Do tego dołączył zestaw przyborów toaletowych ze sklepu wielobranżowego i kilka pamiątkowych buteleczek likieru „Robert Louis Stevenson”. W kawiarnianej łazience pozbył się części pasty do zębów i żelu do golenia, żeby nie wyglądały na świeżo kupione, po czym wziął taksówkę i pojechał na lotnisko.

Było tam trzech policjantów w mundurach i jedna Samoanka w stroju urzędowym, wyraźnie lustrująca otoczenie. Uzurpator uświadomił sobie, że jego wybór tożsamości może się okazać katastrofalny w skutkach, jeśli Scott Windsor Daniel, afroamerykański miłośnik haszyszu, jest znany policji.

Najlepiej się pospieszyć. Poszedł do zatłoczonej toalety i czekał w kolejce do kabiny. Gdy już zamknął za sobą drzwi, poddał się nieprzyjemnej operacji zmiany twarzy i dłoni tak, by pasowały do Daniela. Zmienił też koszulę, wkładając jedną z kupionych „w prezencie”, która w tych okolicznościach miała pełnić rolę barw ochronnych.

Cała operacja zajęła piętnaście minut. Jeśli ktokolwiek zauważył, że do kabiny wszedł biały, a wyszedł czarny, nikt nic nie powiedział.

Pierwszym testem była kontrola paszportowa. Miejscowa kobieta sprawdziła mu dokumenty i wzór siatkówki oraz pobrała opłatę lotniskową, ale za nią, w kabinie, siedziała inna, z „wywiadu Stanów Zjednoczonych”, z prawą ręką na temblaku — ta sama, która poprzedniego dnia omal nie zastrzeliła Rae.

Żadna z nich nie zwróciła szczególnej uwagi na Scotta Winsora Daniela, więc może rzeczywiście szukały kobiety. Drobnej, białej, jednorękiej? Sprawdziły jednak odciski palców. Kobieta z wywiadu włożyła lupę jubilerską i niezdarnie, posługując się jedyną zdrową ręką, porównała odcisk kciuka z tym, który miała na karcie.

Kontrola bagażu była równie prosta, co napełniło go otuchą. Nikomu nie przyszło do głowy, że osoba, której szukają, potrafi zmieniać wygląd. Przejrzeli nieciekawy bagaż Daniela, obmacali go skanerem, po czym puścili walizkę po taśmie, a jego przepuścili przez bramkę optyczną do rozbrzmiewającej wielojęzycznymi rozmowami poczekalni.

Usiadł przy barze i siorbał coś, co podobno było chardonnayem, kartkując samoański magazyn „Observer”. Strzelanina w Aggie Grey’e była na pierwszej stronie. Sprawa przybrała ciekawy obrót: filmowcy „nie byli upoważnieni do informowania”, czy wypadki stanowiły część kręconego przez nich thrillera. Prawdopodobnie ktoś ich poinstruował; wszak byli wytwórnią amerykańską i gdyby nie współpracowali, rząd mógłby im robić problemy. Możliwe też było, że sami zaczęli się krygować, by sobie zrobić darmową reklamę.

Wywiady z ludźmi z Aggie Grey’s i policją także niewiele mówiły. Niektórzy turyści zgadzali się, że „facet”, który przebiegł przez park i wskoczył do wody w porcie, wyglądał, jakby miał tylko jedną rękę. Byli przekonani, że to scena z filmu.

Trudno coś planować, gdy ma się tak skąpe dane. W Honolulu miał się przesiąść na Delta Airlines, ale musiał czekać sześć godzin. Może gdy się tam znajdzie, powinien znów zmienić tożsamość na wypadek, gdyby wpadli na trop Daniela. W takim wypadku na lotnisku w Los Angeles czekałoby go gorące powitanie. Gdyby pan Daniel się tam nie zjawił, bez wątpienia znaleźliby prawdziwego na Samoa.

Ale mogli też czekać już w Honolulu. Co zrobiłby wtedy? Lotnisko nie leżało zbyt daleko od morza, ale trudniej było ewakuować się stamtąd niż z Pokoju Skrzydłowego w Aggie Grey’s. Prawdopodobnie spodziewali się kogoś o niezwykłej sile. Wszystko zależało od tego, ile powiedzieli policji agenci. Jedna z możliwości była taka, że będą nań czekać „policjanci, polujący na dilera z paszportem pana Daniela”, co znacznie ułatwiało mu zadanie.

Odłożył rozważania na później i powrócił do swego zwykłego zajęcia, jakim było analizowanie 31 433 bitów informacji. Albo szumu. Kontynuował metodyczną analizę niezliczonych permutacji, wsiadając do samolotu, gdy tylko było można, zajmując swoje miejsce w pierwszej klasie i na chybił trafił wybierając film na monitorze. Skinął głową w odpowiedzi na ofertę szampana i udzielał automatycznych odpowiedzi na automatyczne pytania stewardessy.

Gdyby poświęcił jedną sekundę każdej możliwej kombinacji 31 433 cyfr, trwałoby to tyle, ile istniało Cesarstwo Rzymskie. Miał wprawdzie czas, ale żywił też nadzieję, że uda mu się odnaleźć jakiś wzór w znacznie krótszym czasie.

Sąsiedni fotel był pusty, więc czas płynął szybko, w potoku zer i jedynek. Uzurpator wynurzył się z pięciogodzinnej zadumy dopiero wtedy, gdy podwozie uderzyło o asfalt na Hawajach.

Pierwsza klasa wysiadała demokratycznie, przepuszczając po jednym szarym obywatelu między członkami elity. Uzurpator wszedł na lotnisko z obojętnym wyrazem twarzy, rozglądając się bez szczególnego zaciekawienia, jak każdy przesiadający się facet, który musi przejść przez niewygody kontroli paszportowej i przekierowania bagażu.

Z początku nie dostrzegł nic niezwykłego. Potem jednak zauważył, że przy każdym punkcie kontrolnym z napisem „Obywatele Stanów Zjednoczonych”, pomiędzy kontrolą paszportową a bagażową, stoi potężny policjant.

Może zawsze tam byli. Ale jakoś nie przypominał ich sobie z poprzednich lotów, kiedy kursował między Australią a Stanami. Lepiej nie ryzykować.

Były tam dwie łazienki na potrzeby osób gotowych dla lepszego samopoczucia stanąć na końcu kolejki. Uzurpator skierował się do męskiej. Był szybki.

Gdy wszedł za ściankę oddzielającą korytarz od ubikacji, pracownik z wózkiem wychodził właśnie z pomieszczenia magazynowego. Uzurpator upewnił się, że nikt nie widzi, po czym zakrył dłonią usta i nos tamtego i wepchnął go z powrotem do pomieszczenia.

Tam uderzył go w brodę na tyle mocno, by oszołomić, i włączył światło. Pomieszczenie miało rozmiary małej garderoby i stały w nim regały z zaopatrzeniem. Uzurpator chwycił rolkę szerokiej taśmy klejącej i starannie zakleił mężczyźnie usta oraz pozalepiał kwadratami oczy po uprzednim zeskanowaniu wzoru siatkówki. Następnie rozebrał go i mocno skrępował taśmą, a sam włożył jego mundurek.

Pobrał odciski palców, przez chwilę przyglądał się tamtemu, a następnie zgasił światło i skoncentrował się na przemianie w niego. Nie była zbyt bolesna. Musiał zmienić barwę skóry i rysy twarzy. Potem wyszedł, pchając przed sobą wózek i zamykając drzwi na klucz.

Ile miał czasu? Jeśli ci gliniarze czekali na Daniela, zaledwie minuty.

Zawahał się przed drzwiami z napisem „Wstęp tylko dla personelu”, zastanawiając się, co może się znajdować po drugiej stronie. Mogło to być pomieszczenie, do którego sprzątacze chodzili na papierosa. Ale mogło też być pełne nerwowych ochroniarzy.

Skręcił wózkiem i ruszył w stronę punktu odprawy celnej. Było tam sześć kolejek dla obywateli amerykańskich i trzy dla obcokrajowców; ponadto jedna z napisem „Personel”.

Dotarł do połowy tej najkrótszej, gdy nagle ktoś krzyknął:

— Hej! Palancie!

Przystanął i odwrócił się. Gliniarz powiedział coś gniewnym tonem. Niestety — po hawajsku.

Uzurpator wzruszył ramionami, mając nadzieję, że nie każdy, kto wygląda na Hawajczyka, mówi po hawajsku.

— Znasz przepisy — rzekł policjant. — Gdzie, u diabła, leziesz?

— Do wozu — odparł uzurpator. — Mam obiad w torbie chłodniczej.

— Ta, płynny obiad. Tylko mi zostaw ten cholerny wózek po tej stronie, OK? — Uzurpator wrócił i zaparkował wózek na uboczu.

Gdy znalazł się na zewnątrz, mundurek sprzątacza bardziej wyróżniał go z tłumu, niż pozwalał się ukryć. Łapanie taksówki albo wsiadanie do autobusu w takim stroju za bardzo rzucałoby się w oczy. Popełnił błąd w planowaniu, nie zabierając ze sobą ubrania Daniela.

„Wyhodowanie” neutralnego ubrania i pozbycie się stroju sprzątacza potrwałoby jakieś dwadzieścia minut. Za długo. Zaryzykował, wskoczył do sklepu z pamiątkami i kupił dość skromny ubiór turystyczny — koszulę hawajską, bermudy i klapki. Przebrał się w ubikacji — zmieniając też skórę na bardzo bladą — a mundurek wyniósł ze sklepu w papierowych torbach.

W kolejce na postoju taksówek zaczął opracowywać strategię. Kazał taksówkarzowi zawieźć się do Hiltona w centrum miasta, ale przez ostatnią milę uważnie rozglądał się za bardziej obskurnym lokum. Crossed Palms wyglądało na odpowiednio zapuszczone.

Zapłacił za taksówkę, dodając skromny napiwek, i przeszedł przez hol Hiltona na drugą stronę. W drodze powrotnej do Crossed Palms wyrzucił mundurek sprzątacza do kubła.

Kopcąca jak komin kobieta z recepcji z radością wynajęła „Jamesowi Bakerowi” pokój na trzy dni, płatny z góry gotówką, nie prosząc o dowód tożsamości i nie martwiąc się brakiem bagażu.

Pokój był ciemny, cuchnący stęchlizną i zdecydowanie niewart 150 dolarów za noc. Ale uzurpator mógł w końcu odsapnąć — po raz pierwszy od chwili, gdy drzwi Pokoju Skrzydłowego otwarły się, by wpuścić niepożądanych gości.

Wiedział, że nie należy się spieszyć. Tożsamość, pod którą uda się z powrotem do Apii, powinna być absolutnie kuloodporna. Mógłby wrócić do Kalifornii i odtworzyć postać studencika ogarniętego pasją surfingu, ale dlaczego nie miałby zostać na Hawajach? Leżały bliżej Samoa, były więc znacznie bardziej prawdopodobnym punktem pochodzenia dla poszukiwacza pracy.

A wkrótce miało się pojawić stanowisko do obsadzenia. Recepcjonistka projektu, Michelle, była w siódmym miesiącu ciąży. Zamierzała odejść i poświęcić się wychowywaniu dziecka.

Uzurpator miał więc około miesiąca na skonstruowanie idealnej kandydatki do objęcia tego stanowiska i umieszczenie jej na Samoa.

Praca na recepcji była w sam raz. Nie ośmieliłby się kandydować ponownie na technika laboratoryjnego, ale chciał być gdzieś, gdzie Russ będzie mógł go dostrzec i zakochać się.

Bez wątpienia został przyłapany dlatego, że podał się za rzeczywistą osobę i wpadł dzięki jakimś rutynowym procedurom bezpieczeństwa. „Rozmawialiśmy z prawdziwą Rae Archer” — tylko tyle wiedział i to mu wystarczało. Wykorzystanie istniejącej osoby było lenistwem. Teraz musiał stworzyć kobietę od zera.

Wiedział dokładnie, co podoba się Russowi w kobietach, ale zbudowanie kogoś jak na zamówienie raczej nie byłoby rozsądne — nawet gdyby sam zainteresowany nie nabrał podejrzeń, ktoś inny mógłby się zorientować.

Nie mogła więc być skromną, szczupłą orientalną dziewczyną po studiach astronomicznych. Ani pucułowatą blondynką rasy kaukaskiej po biologii morskiej. Najlepiej, gdyby ta kobieta na pierwszy rzut oka nie wyglądała (w ocenie Jan, ale i Russa) na zbyt seksowną. Mogłaby pracować nad Russem powoli, wykorzystując stare sposoby.

Nie podobało jej się, że ma go oszukiwać. Kochała go bardziej niż kogokolwiek dotąd na Ziemi. Ale musiała dotrzeć do artefaktu albo poprzez zaufanie, albo podstępem, a Russ był oczywistym kandydatem do obu sposobów.

„Czym jest ta rzecz, którą zwą miłością?” — pytała piosenka, kiedy uzurpatorka wyszła z wody po raz drugi, a stulatkowie z uroczystości w Apii byli jeszcze napalonymi młodzieńcami. Czy nawet teraz, osiemdziesiąt „lat później, po tych wszystkich książkach i sztukach, wierszach i piosenkach, mogła naprawdę poznać odpowiedź?

Tak sądziła. Odpowiedzią był Russ.

Skoro nie mogła z nim być jako Rae, musiała wyczarować jego drugą wielką miłość. Kiedyś będzie mogła mu opowiedzieć całą tę zdumiewającą historię — ale najpierw musiała go zdobyć na nowo.

Chciała mieć około trzydziestu lat, być wdową z krótkim stażem małżeńskim, bezdzietną, bez zobowiązań. Musiała w pełni kontrolować całą fikcyjną dokumentację tej kobiety, począwszy od narodzin.

Przez większość pięknego poranka przechadzała się po cmentarzu Kalaepohaku, nim wreszcie znalazła odpowiednią działkę: Sharon Valida, ur. 1990, zm. 1991. Oboje rodzice zmarli w 2010 roku i byli pochowani obok niej.

Krótkie komputerowe poszukiwania w bibliotece wykazały, że rodzice zginęli w wypadku samochodowym. By jeszcze bardziej wszystko skomplikować, Sharon urodziła się i zmarła w Maui. Została skremowana i jej prochy przywieziono tutaj, ale świadectwo zgonu prawdopodobnie zostało w Maui trzeba było je wydobyć z tamtejszego systemu.

Wszystko we właściwej kolejności. Najpierw poleciała do Maui, nadal pod postacią bladolicego turysty, i bez trudu znalazła biuro, w którym trzymano dokumentację dotyczącą narodzin i zgonów.

Spędziła noc w szafie, nasłuchując i upewniając się, że następnej nocy budynek będzie pusty. Zaistniała pewna komplikacja: choć nie było stróża, w każdym korytarzu znajdowały się kamery.

Nie lubiła przybierać postaci obiektów nieożywionych: było to trudne, bolesne i czasochłonne. W tym przypadku jednak nie widziała innego wyjścia.

Stała się warstwą brudnego linoleum. Podłogi wszystkich korytarzy pokryte były takim samym szarym plastykiem. Mogła więc prześliznąć się przez milimetrową szparę między podłogą a drzwiami i powoli, falistym ruchem, przemieszczać się wzdłuż korytarza ku działowi statystyki. W samym biurze nie było kamer, więc zwinęła się w rolkę i zmieniła w coś w rodzaju animowanego ludzika, albo przynajmniej zwoju linoleum ze stopami i dwiema dwupalcymi dłońmi, zachowującymi ponurą barwę i fakturę linoleum.

Szuflady z aktami nie były zamknięte na klucz, więc wyciągnięcie papierowej wersji świadectwa zgonu nie stanowiło problemu. Inaczej z wersją elektroniczną. Nawet gdyby wiedziała, którego urządzenia użyć, istniały jeszcze hasła i protokoły. Musiała rozwiązać ten problem spoza systemu, już jako Sharon Valida.

Znalazła akt urodzenia Sharon i zapamiętała odcisk dłoni i stopy. W 1990 roku nie przeprowadzano jeszcze skanów siatkówki.

Wydała sobie prawo jazdy z roku 2007. Wtedy też nie robili jeszcze skanów. Musiała zaryzykować w sprawie numeru ubezpieczenia społecznego, zmieniając kilka cyfr w innym, należącym do osoby urodzonej w Maui w tym samym roku co Sharon.

Prawa jazdy jej rodziców wciąż były w aktach, ze zdjęciami. Mieszkali w Maui do 2009 roku, a więc wyprowadzili się na rok przed śmiercią. Matka była uderzająco piękną blondynką, co bardzo odpowiadało uzurpatorce. Stworzyła sobie nastoletnią wersją Sharon, z fryzurą z 2007 roku, całkiem konwencjonalną. Żadnych tatuaży na twarzy czy blizn rytualnych. Do rubryki „znamiona i znaki szczególne” wpisała niewielki tatuaż na lewej piersi, przedstawiający kolibra.

Russellowi by się to spodobało. Atrament pod sutkiem.

Znalazła mapę z podziałem rejonowym szkół, ale miała świadomość, że w 2007 roku wyglądał on całkiem inaczej. Zgadywanie byłoby niebezpieczne; jakiś diabelski komputer mógłby przeprowadzić rutynową kontrolę systemów i zgłosić anomalię. Trochę się naszukała, ale w końcu dotarła do segregatora z napisem „Archiwa rejonowe szkól średnich”, zlokalizowała tę położoną najbliżej miejsca zamieszkania jej rodziców i zapisała się do niej.

Jako uczennica śledziła dokonania naukowe APS, miała świetne wyniki z przedmiotów ścisłych, ale z humanistycznych i artystycznych wypadała znacznie gorzej. Doskonale też radziła sobie z biznesem i klawiaturą, co mogło jej dać więcej niż dyplom z college’u. Ten pozostawiła sobie na następny dzień.

Wykorzystując informacje o innych uczniach, dodała klub szachowy i siatkówkę. Religia: brak. Potem cofnęła się do gimnazjum i podstawówki, by sfabrykować dane, co było w zasadzie zajęciem rutynowym. W czwartej klasie jedna z nauczycielek napisała, że uczennica odrabia prace „kompetentnie i bez wysiłku”. Tym samym komplementem obdarzyła połowę klasy. Przeskoczyła od razu z czwartej do szóstej klasy, dzięki czemu ukończyła college w tym samym roku, w którym zginęli jej rodzice.

Przed świtem ponownie przeobraziła się w płaskie linoleum i prześliznęła wzdłuż korytarza do miejsca, w którym nie było kamer — klatki schodowej wiodącej do zatęchłej piwnicy. Tam przybrała znajomą postać sprzątacza, zapamiętaną z Berkeley, i zaczekała do dziesiątej, by następnie wyjść na górę, przedrzeć się przez tłum i wydostać się na ulicę.

W kabinie toalety biblioteki publicznej zamieniła się z powrotem w turystę, a następnie wykorzystała system komputerowy biblioteki, by nakreślić przebieg studiów Sharon Validy na University of Hawaii, bardziej prawdopodobnej uczelni dla ambitnej dziewczyny niż podyplomówka w Maui. Studiowała biznes i specjalizowała się w problematyce związanej z oceanografią, a nawet zrobiła kurs z tej dziedziny, prowadzony przez samą siebie pod postacią charyzmatycznego profesora Jimmy’ego Coleridge’a. Wykorzystała doskonałą znajomość struktur akademickich i biurokratycznych, by zapewnić Sharon cztery lata dobrych, acz mało spektakularnych wyników. Podłożenie papierowych i komputerowych akt potwierdzających jej istnienie było nawet prostsze niż praca wykonana minionej nocy w Maui.

(Nie porzuciła wszystkiego, gdy zmieniała się z Jimmy’ego Coleridge’a w Rae Archer. Moment był idealny, ogłoszenie w „Sky and Telescope” ukazało się akurat pod koniec semestru. Profesor podpisał więc indeksy i powiedział wszystkim, że jedzie na całe lato do Polinezji, co niezupełnie było kłamstwem).

Przed powrotem do Honolulu musiała zrobić jeszcze jedno. Poszła do centrum handlowego i kupiła dla Sharon modne ubranie, po czym wróciła do Crossed Palms i spędziła bolesne pół godziny na przemianie w nią. Wynajęła na jedną noc inny pokój i o wpół do piątej, na pół godziny przed zamknięciem, poszła ponownie do urzędu statystycznego.

— W czym mogę pomóc? — Kobieta przy okienku, mniej więcej czterdziestoletnia, miała nieruchome, błyszczące oczy, jakby wlewała w siebie litry lawy, by nie zasnąć przed piątą, i tak naprawdę w ogóle nie wydawała się chętna do pomocy.

— Nie mogę znaleźć swojego aktu urodzenia — rzekła uzurpatorka. — Potrzebuję poświadczonego duplikatu, by dostać paszport.

— Dowód tożsamości ze zdjęciem — zażądała kobieta, a uzurpatorka wręczyła jej świeżutkie, choć wytarte prawo jazdy.

Kobieta siadła przy konsoli i wklepała imię i nazwisko Sharon. Gapiła się na ekran, po czym wymazała i na nowo wpisała nazwisko.

— Tu jest napisane, że pani zmarła w 1991 roku.

— Co? Zmarłam?

— Jak pani miała rok. — Kobieta spojrzała na nią podejrzliwie.

— Hm. Jak pani widzi, żyję.

— Chwileczkę. — Kobieta ruszyła w kierunku pomieszczenia, w którym uzurpator spędził poprzednią noc.

Wróciła i pokręciła głową.

— Błąd w komputerze — powiedziała i kilkoma uderzeniami skasowała dane. Bez słowa skopiowała akt urodzenia i zatwierdziła. Poszła do innego pokoju, by poprosić kogoś o poświadczenie. Uzurpatorka wyszła z urzędu ze świadectwem swojej nowej tożsamości.

W pewnym sensie łatwiej było Sharon otrzymać dyplom uniwersytecki, niż przejść przez klasy od 1 do 12, bo uzurpatorka mogła to załatwić od środka. Zmieniła wzór swojej siatkówki tak, by pasował do profesora Jimmy’ego Coleridge’a i pojechała taksówką z lotniska w Honolulu do jego mieszkania w pobliżu campusu Manoa.

Nie sądziła, by ktokolwiek widział, jak Sharon wchodzi do mieszkania, ale gdyby nawet, nie byłby to aż tak niezwykły widok.

Następnego ranka spędziła pół godziny na ponownej przemianie w Jimmy’ego, który na szczęście ważył niewiele więcej niż Sharon. Włożyła profesorskie ubranie i udała się do pokoju Coleridge’a w Instytucie Nauki i Technologii Oceanu i Ziemi.

Sekretarka działu była zdumiona jej widokiem.

— Już pan wrócił z Samoa? Myślałam, że nie będzie pana do sierpnia!

— Przyjechałem tylko na parę dni. Mam otwarty bilet na Polynesian Airways. Postanowiłem nadrobić trochę zaległości i zjeść kilka porządnych posiłków.

— A co jedzą na Samoa? Siebie?

— Różne rzeczy. Na ogół z McDonalda.

— A jak ten ich Obcy? Był pan tam?

— Taaa… Oni myślą, że to jakaś hollywoodzka sztuczka.

— Mam nadzieję, że się mylą. Byłoby super!

— Mhm. — Czekały na nią dwa stosy poczty. Poszła do swojego pokoju, wrzuciła ją do szuflady i przytknęła do oka kabel identyfikacyjny biurka. Konsola piknęła, ożyła i zaczęła drukować.

Sharon miała otrzymać licencjat z zarządzania w biznesie, z dodatkową specjalizacją z oceanografii. Stworzenie przebiegu jej studiów, a następnie weryfikacja kursów dostępnych w danych latach zabrały w sumie dwadzieścia minut.

Specjalizacja z oceanografii była łatwa: zaawansowany kurs oceanografii, zanieczyszczenie wód, wreszcie — nauka o morzu z profesorem Coleridge’em, z której Sharon dostała piątkę. Gorzej było z biznesem. W 1992 i 1993 roku, jako surfer z Kalifornii, uzurpator dla kamuflażu uczęszczał na kursy biznesowe, ale przez ostatnie trzydzieści lat sporo się zmieniło. Na studiach przerabiano rachunek różniczkowy i zaawansowaną statystykę.

Próba stworzenia rzeczywistych arkuszy ocen na komputerze byłaby niemądra, Lepiej sfałszować papierowy odpis i podrzucić go do odpowiedniej teczki na wydziale zarządzania w biznesie, który także znajdował się na campusie w Manoa. Było raczej nieprawdopodobne, by ktoś prosił ją o przedstawienie arkusza ocen, ale gdyby to zrobili, mogła ponownie spróbować sztuczki z aktem urodzenia.

Udzieliła sobie, to znaczy Sharon, doskonałych referencji od dwóch nieżyjących profesorów i Coleridge’a, który oczywiście pojechał teraz nurkować, ale można było do niego pisać na adres jimmyc@uhw.edu.

Загрузка...