Zaledwie tydzień po tym, jak została postrzelona i uciekła przez morze na lotnisko, uzurpatorka wróciła. Sharon Valida miała nowiutki paszport, sześciomiesięczne pozwolenie na pracę i walizkę pełną lekkich, lecz oficjalnych ubrań. Załatwiła sobie bowiem przez internet pracę w banku w Apii, który poszukiwał pracownicy ze znajomością niemieckiego i francuskiego do obsługi klienta.
Zapakowała też ładne bikini i uroczy strój do joggingu, suknię wieczorową i butelkę kropli do nosa Sudafed, inną niż jakakolwiek na świecie. Każda kapsułka została ostrożnie otwarta, opróżniona i napełniona wartą kilkaset dolarów wzorcową próbką DNA, skradzioną z laboratorium University of Hawaii. Co kilka godzin w podróży z lotniska w Honolulu do lotniska w Apii zgryzała jedną. W Apii umundurowany mężczyzna przepraszająco włożył jej wacik do ust i potarł wnętrza obu policzków. Potem zrobił coś pod ladą i machnął na Sharon, by przechodziła.
Uzurpatorka prowadziła cichy wyścig z czasem. Musiała sobie zbudować przekonującą tożsamość jako pracująca w Apii kobieta, nim recepcjonistka Poseidona, Michelle Watson, pójdzie na porodówkę. Wiedziała, że mąż Michelle jest sympatycznym, ale bezrobotnym włóczęgą plażowym, w związku z czym kobieta chciała pracować tak długo, jak tylko będzie w stanie doturlać się do banku po wypłatę. Załoga Poseidona nie miała nic przeciwko temu.
W ciągu następnych sześciu tygodni powinni dać ogłoszenie. Nie napiszą, że szukają pięknej, młodej kobiety, która studiowała biznes i oceanografię, ale właśnie taka się zgłosi.
Wynajęła mieszkanie na Beach Street, o kilka przecznic od terenu projektu, i rozpoczęła codzienne życie. Każdego ranka i wieczoru biegała — mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Russell jeździł na rowerze. Mówił, że wykorzystuje ten czas na myślenie, ale raczej nie zamyślał się tak bardzo, żeby nie zauważyć ślicznej blondynki w obcisłym stroju do joggingu z napisem „NICZYJA WŁASNOŚĆ” wypisanym szablonem na plecach.
Praca w banku nie była trudna i stawała się nawet dość interesująca w chwilach, gdy Sharon była potrzebna jako tłumacz. Przez resztę czasu musiała siedzieć przy okienku, bo była śliczna i gadatliwa, co nie przeszkadzało jej wykorzystywać tego czasu na myślenie wyłącznie o zerach i jedynkach.
Trzech mężczyzn z banku zaprosiło Sharon na randkę. Umawiała się z nimi na przemian, nie angażując się w żadną z tych znajomości. Była kobietą dostatecznie dużo razy, by wiedzieć, że mężczyźni akceptują długotrwały brak seksu, jeśli tylko jest się atrakcyjną i pozwala im mówić o sobie. Jeden był Brytyjczykiem, drugi Amerykaninem, trzeci Samoańczykiem. Powściągliwość, zuchwałość i nieśmiałość. Najciekawszy był Samoańczyk: zabierał swoją palagi — białą kobietę — w miejsca, gdzie nie było żadnych innych przedstawicieli rasy kaukaskiej. Razem żeglowali i pływali. Resztę wspólnych czynności fizycznych rezerwowała dla Russella.
Mijał ją na swoim rowerze niemal każdego ranka albo nadjeżdżając z naprzeciwka, kiwając głową i uśmiechając się niewinnie, jakby zapewniał: „Wcale się nie gapię na twoje piersi”, albo zwalniając, gdy zajeżdżał ją od tyłu.
W drugim tygodniu sprokurowała incydent. Słysząc odgłos znajomego roweru, gdy był jeszcze o przecznicę od niej, potknęła się i upadła, kalecząc kolano.
Russell podjechał szybko i z trzaskiem przewrócił rower. Sharon przyglądała się niewielkiemu zranieniu, ostrożnie oczyszczając je ze żwiru. Wyprodukowała dość histaminy, by być bliska rozpłakania się.
— Nic pani nie jest? — zapytał nieco zdyszany Russell.
— Wszystko w porządku — odparła. — Ależ ze mnie niezdara.
— Chwileczkę. — Podszedł do roweru i odczepił butelkę. Otworzył i, dotykając lekko łydki Sharon, by ją podtrzymać, polał otarcie chłodną wodą.
— Au! — Oczywiście nie czuła bólu, ale skrzywiła się. — Nie, nie, to nic takiego.
Nie tylko nie czulą bólu, ale była w swoim żywiole. Ten znajomy dotyk, zapach potu… Gdyby była odrobinę bardziej ludzka, schwyciłaby Russa i przygarnęła do siebie.
— Mamy w biurze apteczkę — powiedział, robiąc ruch głową w kierunku projektu, znajdującego się w odległości przecznicy. — Powinniśmy to oczyścić i zabandażować. Tutaj rany szybko łapią infekcje.
— Dzięki, ale… nie chcę robić kłopotu…
— Bzdura. — Podał jej ramię i pomógł wstać. Zadrżała lekko, gdy dotknął jej w talii.
Kulała nieco, wsparta na jego ramieniu.
— A pański rower?
— Nikt go nie weźmie. To rupieć. Nawet nie wożę zapięcia.
— Ludzie są tutaj inni, prawda? U nas ktoś na pewno by go ukradł. Nieważne, czy jest coś wart, czy nie.
— „U nas” to znaczy gdzie?
— W Honolulu. Chociaż właściwie to pochodzę z Maui.
Skinął głową.
— Ale nie jest pani turystką, prawda? Już panią widywałem.
— Pracuję jako tłumaczka w banku.
— Zna pani samoański?
— Nie. — Pokręciła głową i odgarnęła włosy wdzięcznym gestem, innym niż u Rae. — Francuski i niemiecki, trochę japoński. Uczę się samoańskiego, ale nie jest łatwo.
— Jakbym nie wiedział. Dwa lata tu siedzę i nie umiem nawet powiedzieć: „Proszę podać te wstrętne warzywa”.
— Aumai sau fuala’au fai mea’ia ma — powiedziała. — Nie wiem tylko jeszcze, jak powiedzieć „wstrętne”. — Odkąd zajęła się studiowaniem zer i jedynek, ani przez moment nie pomyślała o samoańskim, ale zapamiętała trochę z pierwszych dni tego wcielenia.
— Jestem pod wrażeniem. Łatwo pani przychodzi nauka języków?
Testował ją z myślą o pracy?
— Kiedyś tak. Gdy byłam młodsza. Uczyłam się japońskiego i trochę mandaryńskiego.
— No i hawajskiego?
— Nie — rzekła szybko, pamiętając, że Jack umie co nieco po hawajsku. — To zabawne, ale w życiu towarzyskim jest mi zupełnie niepotrzebny, a nikt nie oczekuje po kimś, kto wygląda tak jak ja, znajomości hawajskiego.
— Rozumiem. — Pomachał strażnikowi w budce i otworzył drzwi głównego budynku. — Mieszkaliśmy w Kalifornii i mój ojciec bynajmniej nie był zadowolony, gdy zacząłem się uczyć hiszpańskiego, choć był to najbardziej przydatny z języków obcych. — Uzurpatorka, rzecz jasna, dobrze o tym wiedziała.
Weszli do znajomej recepcji. Russell posadził Sharon na miejscu Michelle — miała nadzieję, że wkrótce zasiądzie tam na dłużej — i zaczął otwierać i zamykać szuflady. — Apteczka, apteczka — mruczał. W końcu wydobył białe plastykowe pudełko. — Jest.
Uzurpatorce przyszła do głowy nagła myśl.
— Przepraszam… Trochę mi słabo. Mogłabym dostać coś do picia?
— Jasne. Cola?
— Może być. — Otworzyła mały portfelik na nadgarstku.
Machnął ręką.
— Pobiorę na kartę służbową. — Oczywiście wiedziała o tym. Wiedziała też, że automat znajduje się w dalszej części korytarza, skąd nie widać tego miejsca.
Gdy Russell skręcił za róg, powoli obróciła swój fotel o 90 stopni, by siedzieć plecami do kamery umieszczonej za biurkiem Michelle, i wydobyła z portfelika kapsułkę sudafedu. Zgniotła ją między kciukiem a palcem wskazującym i skropiła skaleczenie odrobiną DNA. Rozprowadziła też trochę na palcach obu rąk, po czym wsunęła kapsułkę z powrotem i obróciła się ponownie, nim Russell wrócił. Czuła się trochę głupio, mając wrażenie, że przesadza z ostrożnością — ale Russ nie byłby Russem, gdyby dokładnie tego nie przemyślał i nie podejrzewał teraz każdej nowej kobiety, która pojawiała się w jego życiu.
— Dzięki. — Wzięła od niego colę i wypiła odpowiednią ilość, po czym rozejrzała się. — A więc to jest to miejsce.
Przycisnął jej do kolana tampon antyseptyczny.
— Właśnie. Witamy w domu wariatów.
— Na wyspie wariatów — sprostowała. — Z kosmitą i jego statkiem.
Pokręcił głową i wrzucił tampon do śmietnika.
— Istnieją inne wyjaśnienia. Ale są równie dziwaczne. — Potrząsnął puszką z bandażem w sprayu. — Zimne — ostrzegł i obficie spryskał kolano.
— A które wyjaśnienie pan woli?
— Każde może być prawdziwe. — Popukał w kolano wokół rany, sprawdzając bandaż. — A co sądzą ludzie z banku?
— Większość jest za UFO. Jeden gość uważa, że to sztuczka filmowców i że wszyscy wyjdziecie na durniów, gdy to ujawnią.
Russell wstał.
— Założyłbym się z nim. Rozmawiałem z filmowcami. Ze wszystkich sił starają się to wykorzystać, ale w rzeczywistości są równie zdumieni jak cała reszta.
— To samo mu powiedziałam. Po co mieliby wydawać pieniądze, skoro nikt tego nie nakręcił?
— Właśnie. To oczywiste. Może pani bez problemu zgiąć kolano?
Ostrożnie pomachała nogą.
— Chyba tak. — Wstała, wspierając się na jego ramieniu. — Dzięki.
— Ma pani jakieś plany na przerwę obiadową? — Zaśmiał się nerwowo i potarł brew.
— Dzisiaj jestem uwiązana — powiedziała, by nie wydać się zbyt chętną. — Ale jutro nie tak bardzo. — Wyciągnęła rękę. — Sharon Valida.
— Russell Sutton. W południe w Rainforest?
— Z przyjemnością. — Uśmiechnęła się do niego, zastanawiając się, czy dziurki w jej policzkach nie są zbyt urocze. — Mój ty rycerzu w lśniącej zbroi.
— Raczej rowerzysto z butelką wody. — Odprowadził ją do wyjścia. — Do zobaczenia. — Patrzył, jak kobieta oddala się truchtem, trochę oszczędzając skaleczone kolano, po czym poszedł po rower.
Czy to możliwe? — zastanawiał się. W niczym nie przypominała Rae, ale zakładali, że „Rae” potrafi wyglądać jak każdy.
Postawił rower przy wejściu i wrócił do środka. W biologicznej sekcji laboratorium znalazł lateksową rękawicę i woreczek foliowy. Wrócił do recepcji, wyjął z kosza zakrwawiony tampon i włożył go do woreczka. W ubikacji opróżnił puszkę coli i ją także włożył do woreczka, ostrożnie trzymając za skraj, po czym napisał na woreczku markerem „Sharon Valida”.
Zastanawiając się, co zrobi Obcy, doszli do wniosku, że oczywistym sposobem powrotu do artefaktu będzie wykorzystanie słabości Russella do pięknych kobiet — szczerze mówiąc, w ogóle do kobiet. Gdyby Sharon była niewysoką, atrakcyjną Azjatką, wzbudziłaby w nim większe podejrzenia.
Jedna jego część chciała, żeby próbki nie zawierały DNA, bo wtedy mogliby zamknąć pułapkę. Druga, mniejsza część miała nadzieję, że dziewczyna jest po prostu seksowną blondynką z poczuciem humoru i całkiem ludzką inteligencją.
Włożył woreczek do biurka z karteczką dla Naomi. Potem wrócił do roweru i sprawdził licznik: przejechał dopiero cztery mile, została mu jeszcze jedna.
Pedałował w kierunku, w którym odeszła Sharon, ale nie zobaczył jej ponownie. Wróciła do domu, by wziąć prysznic przed pracą — albo może po to, by sprawdzić stan paliwa w swoim drugim pojeździe kosmicznym.
Siedzący przed monitorem, zatopiony w myślach Russell wzdrygnął się, gdy Naomi ze stukotem puszki położyła obok niego woreczek.
— Obawiam się, że twoja Sharon ma mnóstwo DNA. Następny ruch należy do ciebie.
— Co? A. Obiad.
— Mam nadzieję, że jest smaczna — rzekła Naomi z lubieżnym mrugnięciem. Russell zwinął w kulkę kartkę papieru i rzucił w nią.
Potem wrócił do tajnej wiadomości. Zakładał jednostronicową witrynę internetową, którą tylko Rae mogła w pełni zrozumieć. Nosiła tytuł „Rae w ciemnościach” i znajdowały się na niej trzy zdjęcia: Russella, Rae, a pośrodku napis na nagrobku Stevensona, sfotografowany przez Russa na godzinę przed tym, jak Rae sprowadziła go ze wzgórza do hotelu.
Przejrzał tomik wierszy Stevensona. Większość mu się nie podobała, ale jeden czterowiersz w miarę pasował, więc Russell wklepał go na stronę:
MIŁOŚĆ, CZYMŻE JEST MIŁOŚĆ?
MIŁOŚĆ — czymże jest miłość?
Wielkim, zbolałym sercem;
Załamanymi rękoma; i nieskończoną rozpaczą.
A życie — czymże jest życie?
Patrzeniem, jak na pustym wrzosowisku
Miłość przychodzi i miłość odchodzi.
Następnie wkleił trzydzieści cyfr wiadomości artefaktu:
110100101101001011101001001011
A dalej swoją własną wiadomość:
Rae, kiedy widziałem, jak odchodzisz — naprawdę odchodzisz — nie wiedziałem, że to Ty. To pogłębiło tajemnicę.
Jeśli musisz zniknąć, decyzja należy do Ciebie. Ale wiesz, że jeśli na tym świecie jest ktokolwiek, komu możesz zaufać, tym kimś jestem ja.
Wiem, że Cię nie znam, ale kocham Cię. Wróć — w jakimkolwiek przebraniu.
W rubryce „pokrewne”, gdzie należało umieścić słowa, które skierują poszukującego — lub surfującego — na tę stronę, wpisał „Poseidon”, „Apia”, „artefakt”, „Obcy”, i tak dalej, a na końcu „Rae Archer” i „Russell Sutton”. Wiedział, że pierwszymi osobami, jakie tam trafią, będą prawdopodobnie ludzie z CIA i im podobni, ale tego nie dało się uniknąć. Zakładał, że Rae także domyśli się ich obecności.
Rainforest Cafe było nostalgiczną knajpą w stylu lat 90., z wystrojem rodem z dżungli. Bambusy, palmy i alokazje, a nad nimi niebieskie światła i dysze emitujące mgiełkę, w tle zaś sączący się cicho, osobliwie gniewny rap.
Russell czuł się niemal jak nagi w swoich szortach i lokalnej koszuli. Był weekend, ale Sharon przyszła prosto z pracy i miała na sobie kostium oraz krawat. Poluzowała go i uroczym gestem otarła brew chusteczką.
— Powinienem był zaproponować jakiś lokal z klimatyzacją.
— Dobrze, że tego nie zrobiłeś. W biurze marzłam. — Zrzuciła marynarkę.
— Zawsze mieszkałaś w tropikach?
— W każdym razie w upale. A ty?
— Odkąd mogłem sam wybierać. — Opowiedział jej o dzieciństwie spędzonym w Dakocie. Potem wyjechał na studia na Florydę i już nigdy nie musiał przeżywać zimy. — Teraz zimno mi tylko pod wodą, gdy pracuję w stroju piankowym.
— Skądś to znam. — Zaśmiała się, zakrywając usta. — Kiedy nie ma czym sikać, żeby go ogrzać.
Nalał jej mrożonej herbaty.
— Dużo nurkujesz?
— Nurkowałam trochę, gdy byłam jeszcze w szkole. Teraz głównie pływam z fajką, jeden facet z pracy zabrał mnie w zeszłym tygodniu na rafę w Palolo. Nie wierzyłam własnym oczom, że mogą istnieć tak ogromne małże!
— Są niezłe. — Nalał sobie herbaty. — Co studiowałaś, naukę o morzu?
— Nie, zarządzanie w biznesie. Miałam dodatkową specjalizację z oceanografii. To było moje prawdziwe doświadczenie z zimną wodą. Letni kurs nurkowania w Prądzie Peruwiańskim. — W rzeczywistości była tam jako nauczyciel, nie jako studentka, ale rejestry uniwersyteckie potwierdzały fakt, że ukończyła kurs z oceną bardzo dobrą.
— Kiedyś mieliśmy tam siedzibę — rzekł Russell. — Moja firma, Poseidon. Zajmowaliśmy się techniką okrętową w Baja California.
— Dopóki nie znaleźliście tego kosmicznego obiektu.
— Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co to jest. — Przekroił bułkę i starannie posmarował jedną połówkę grubą warstwą masła. — Sonar go wyłapał, więc postanowiliśmy zająć się nim później. Minęło sporo czasu, nim w końcu zeszliśmy na dół i przyjrzeliśmy mu się. No a potem stało się to, co się stało.
— To musi być pasjonujące.
— Pasjonujące i frustrujące zarazem. Stoimy w miejscu. — Narysował paznokciem na serwetce jakiś kształt. — A jakie są twoje fascynacje? I frustracje?
— Nie wiem… Wychodzę na dwór, biegam, przewracam się. — Parsknęli śmiechem. — Tak jakoś dryfuję. Moi rodzice zginęli, gdy byłam w college’u, dziesięć, jedenaście lat temu.
— Przykro mi…
Opuściła głowę.
— Tak… Zostawili mi trochę pieniędzy. Włóczyłam się po Europie, potem po Japonii. Teraz, kiedy forsa się skończyła, żałuję, że nie uczyłam się dalej. Licencjat z zarządzania w biznesie niewiele daje.
— Nadal jesteś młoda. Mogłabyś wrócić na uczelnię.
— Trzydzieści jeden lat to jeszcze nie emerytura. — Wbiła wzrok w dno szklanki. — Ale dla komisji rekrutacyjnej mogłoby to tak wyglądać.
— Wróciłabyś do biznesu?
Pokręciła głową.
— Może zrobiłabym makroekonomię. Gospodarka regionu Oceanu Spokojnego… Ale bardziej myślałam o oceanografii. Mogłabym zrobić licencjat w ciągu roku, może trzech semestrów. — Uśmiechnęła się. — A potem przyjechać tu i pracować dla ciebie.
— Nie z licencjatem — rzeki z powagą. ~ Poświęć parę lat i zrób doktorat. Artefakt raczej się nigdzie nie wybiera.
— Tego nie wiesz — odparła. — Może postanowi wrócić do Alfa Centauri.
Przyniesiono kanapki. Russell zrzucił górną warstwę, po czym starannie pociął resztę na paski calowej szerokości, a następnie obrócił talerz o 90 stopni i przeciął paski na trzy. Uzurpatorka uśmiechnęła się. Pamiętała ten zwyczaj.
— Oszczędzam sto kalorii — rzekł. — Wszystkie media twierdzą, że ten obiekt przybył z innego układu gwiezdnego. To najprostsze wyjaśnienie. My staramy się wykombinować coś mniej oczywistego.
— Na przykład? Tajny projekt rządowy?
— Albo że obiekt leżał tam od zawsze. Wiesz, jakie piekło zgotował fizykom i chemikom.
— Wyobrażam sobie.
Ugryzł kanapkę, po czym, jak przewidywała jego towarzyszka, posolił całość.
— Nie ma znaczenia, czy to coś pochodzi stąd, czy z innej galaktyki. Tak czy owak, jego istnienie oznacza, że istnieją jakieś fundamentalne prawa dotyczące… charakteru materii… których nie rozumiemy. — Nadział na widelec kawałek kanapki i pomachał nim. — To chaos. Nic, co wiemy, nie jest już prawdziwe.
— Czy naprawdę możesz to powiedzieć? — zapytała, dzieląc swoją kanapkę na ćwiartki. — W szkole nas uczono, że fizyka Galileusza położyła podwaliny pod Newtonowską, Newton został połknięty przez Einsteina, a Einstein przez Hollinga.
— Najpierw Hawkinga, a potem Hollinga, technicznie rzecz biorąc. Ale to co innego. To tak, jakby wszystko idealnie działało, aż do ósmego miejsca po przecinku, a tu nagle ktoś mówi: „Chwila. Zapomnieliście o magii”. Tym właśnie jest ten przeklęty obiekt. — Zaśmiał się. — Kocham go! Ale ja w końcu nie jestem fizykiem…
— Oni pewnie świrują. — Wzięła ćwiartkę chleba i ugryzła odrobinę.
— Powinnaś zobaczyć moją pocztę. Właściwie to ja powinienem ją zobaczyć. Ta nieoceniona kobieta, Michelle, wyrzuca dziewięćdziesiąt procent e-maili, nim zdążę przyjść do pracy.
— Zna się na fizyce?
— Mniej więcej tak jak ty. Jest księgową i porobiła pewne kursy z różnych nauk. Ale czyta wszystko, co jej wpadnie w ręce, i jej ogólne pojęcie o sprawach naukowych jest lepsze niż moje.
— Oczywiście tak naprawdę wcale ich nie wyrzuca? — zapytała. — Zerkasz na nie?
— Hm, owszem. Przynajmniej na te, które mają jakąś wartość rozrywkową. Mówimy na nie „archiwum X”. Co piątek przeglądam je razem z Jan, naszym kosmologiem. Naprawdę są zabawne. — Nadział kolejny kwadracik chleba. — Czyste szaleństwo.
— Znajdujecie czasem coś przydatnego?
— Na razie nic. — Spoważniał. — Ale niedługo wszystko się zmieni. Zamierzamy ujawnić… pewien aspekt, który dotąd trzymaliśmy w tajemnicy. Szkoda, że nie mogę ci powiedzieć nic więcej.
Ona osobiście była z tego zadowolona. To, że wiedziała o reakcji artefaktu, zwiększało jej szanse na objęcie stanowiska po Michelle. Ukończyła zaawansowane kursy z matematyki, statystyki…
— Och, nie bądź taki. Powiedz!
Uśmiechnął się.
— Twoje kobiece sztuczki nic tu nie dadzą. Ale powiem ci w poniedziałek, jeśli pozwolisz znowu zaprosić się na obiad.
— OK. Mogę przyprowadzić kolegę z „Weekly World News”?
— Pewnie będzie już siedział w biurze. Oświadczenie zaplanowano na dziewiątą.
— I naprawdę sądzisz, że po tym wszystkim będziesz mógł wyrwać się na obiad?
— Za wiele ci mówię. — Rozejrzał się na prawo i na lewo. — Dlatego wybraliśmy poniedziałek. Żadnych planów aż do wtorkowego poranka. Co daje nam pewną kontrolę nad relacjami w mediach.
Sprawiał wrażenie lekko zaniepokojonego. Uzurpatorka wyciągnęła rękę i poklepała go po dłoni.
— Ani mru-mru.
— Ani mru-mru? — Zaśmiał się. — Nie słyszałem tego od dzieciństwa.
O, kurczę.
— Moja mama tak mówiła. Ciekawe, skąd się wzięło to powiedzonko.
— Diabli wiedzą, skąd one się biorą. — Rozluźnił się. — A jak tam w banku?
— Ludzie w porządku — powiedziała szybko. — Ale praca nie jest zbytnim wyzwaniem. Kilka razy dziennie muszę zagadać w jakimś języku, żeby uspokoić klienta, pomóc mu wypełnić dokument albo zrozumieć jakieś wyliczenia. W opisie mojej pracy było napisane „kontakty międzynarodowe”. Cóż, technicznie to chyba zgodne z prawdą.
— Apia jest mniejsza, niż myślałaś?
Wzruszyła ramionami.
— Trochę o niej czytałam, więc nie jestem specjalnie zdziwiona… chyba że wami. Oczekiwałam czegoś wielkiego.
— Cóż, jest nas tylko pięćdziesięcioro. Do niedawna siedzieliśmy jak mysz pod miotłą. Dopiero kilka tygodni temu coś się zmieniło.
— Kosmita. W Honolulu był na pierwszych stronach gazet. Znaleźliście go? — Zamknęła oczy i pokręciła głową. — Przepraszam. To nie moja sprawa.
— Chciałbym, żebyśmy go znaleźli. Brukowce byłyby zachwycone.
— Nie wierzysz, że spoczywa w tajnym skrzydle szpitala lotnictwa wojskowego w Pago Pago?
— Nie, jest zamknięty w Roswell, w Nowym Meksyku. — Zaśmiał się. — Leżał tam, kiedy jeszcze nie było cię na świecie.
Była tam dwa razy. Raz — jako żonglujący karzeł, innym razem — jako student antropologii.
A zatem w poniedziałek mieli ujawnić zakodowaną odpowiedź artefaktu, a przynajmniej jej istnienie. Uzurpatorka zastanawiała się, jak to wpłynie na jej sytuację i co może zrobić zawczasu, by zwiększyć swoje szanse na pracę.
Russell dał jej sposobność.
— Pracujesz jutro?
— Nie, wszyscy idą do kościoła. Wszyscy oprócz mnie.
— Ja też mam wolne. Może wybierzemy się gdzieś na rowerach?
— Rany, nie siedziałam na rowerze od czasu studiów. Ale mogę spróbować. Chyba można gdzieś jakiś wypożyczyć.
— Mam drugi. — Podrapał się po brodzie. — W niedziele zwykle jeżdżę do Fatumes Pool albo Fagaloa Bay, ale to trochę za daleko, jeśli nie masz wprawy. Możemy się trochę pokręcić po okolicy, zobaczyć kilka widoków, a zakończyć piknikiem albo kąpielą w Palolo lub przy projekcie.
— Rafa ciągnie się aż tak daleko?
— Nie, tam jest zwykła plaża z białym piaskiem. Miejscowe dzieciaki często się przy niej kąpią. W zeszłym tygodniu zbudowaliśmy nawet barierę przeciw rekinom.
— Dużo ich tu?
— Wystarczy jeden. Wielki rekin młot zaatakował łódź na płyciźnie i zrobił wielką dziurę w kadłubie, więc rodzina, aiga, która jest właścicielem terenu, poprosiła nas o pomoc przy budowie bariery, która ochroni pływaków. To zwykła siatka druciana z dużymi okami. — Nakreślił palcami sześciocalowy kwadrat. — Na te naprawdę wielkie ryby. Kupiliśmy ją, a oni zapewnili siłę roboczą.
Ciekawe wyzwanie, pomyślała. Młot mógłby udać delfina i przeskoczyć nad siatką.
— Brzmi nieźle. Mają tam stoły piknikowe i tak dalej?
Skinął głową.
— Plus grill. Bądźmy amerykańscy: znam miejsce z dość przekonującymi hot dogami. Kupię kilka dziś po południu i wstawię do lodówki w biurze.
Ustalili, że spotkają się rano przy Vaiala Beach Cottages, ze strojami kąpielowymi. Następnie Sharon wróciła do klimatyzowanego banku.
Pedałując w stronę sklepu rzeźniczego, Russell rozmyślał o tym, w co się pakuje. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby naprawdę się z kimś związać — musiał być „dostępny” dla Obcego-Rae na wypadek jego powrotu. To był jeden z elementów ich planu schwytania kosmity, było bowiem prawdopodobne, że po powrocie ten ponownie zastosuje tę samą strategię i spróbuje uwieść Russella. Albo może Jacka lub Jan. Każda nowa osoba wkraczająca w ich życie musiała przejść badanie DNA.
Zastanawiał się przez chwilę nad zwróceniem pozostałym uwagi na to, że Obcy mógł znaleźć sposób na produkcję DNA, więc powinno się nadal mieć oko na Sharon, mimo iż przeszła test — w imię nauki, rzecz jasna.