Russ i Jack — szczególnie ten ostatni — męczyli się z kontraktem, z zasady nie ufając rządowi, ale nie mogąc się oprzeć ani finansowemu, ani naukowemu argumentowi. Przefaksowali kontrakt do swoich chińskich i amerykańskich prawników, a ci potwierdzili, że istotnie jest on tym, za co się podaje.
Podpisano go w piątek, a w sobotni poranek załoga nagle się potroiła. Helikoptery towarowe co godzinę przylatywały z warkotem, przywożąc prefabrykaty mające posłużyć do budowy egzoszkieletu laboratorium.
Stolarze i malarze, którzy jeszcze kończyli swoje prace, byli co najmniej skonsternowani. Elegancki system wymiany ciepła został zdemontowany i zastąpiony wysokowydajną maszynerią. Starannie oszklone okna z widokiem na ocean w tej chwili wychodziły jedynie na litą płytę stalową.
Fosę wypełniono szybkoschnącym plastycznym betonem, podtrzymującym fundamenty nowych metalowych ścian i dachu. Następnie NASA wybudowała nową fosę, szerszą i otwartą od strony morza. W ten sposób laboratorium stało się fortecą na sztucznej wyspie.
Dwunastka naukowców, siedem kobiet i pięciu mężczyzn, bardzo się starała nie panoszyć. Nigdy nie zbliżali się do artefaktu bez towarzystwa kogoś z oryginalnego zespołu i codziennie godzinami porównywali z tamtymi notatki, wspólnie planując dalsze działania. Stanowili zgraną, współpracującą grupę ludzi, których łączyła pasja odkrywania.
Żaden z naukowców z NASA nie miał pojęcia, że reaktor SNAP-30 został zmodyfikowany tak, by móc funkcjonować jako bomba. Część masy, którą uważali za osłonę, w istocie była zrobiona z plutonu. Nesbitt o tym wiedział, ale on służył przede wszystkim NSA, Nieistniejącej Szpiegowskiej Agencji[3], a nie NASA.
Poza tym już go tu nie było.
Ekipa z NASA pracowała na zasadzie „każdy jest sobie szefem”, ale oficjalnym przełożonym była Jan Dagmar, siwa pani egzobiolog, dość stara, by pamiętać pierwsze lądowanie na Księżycu, i dość młoda, by dla rozrywki nurkować w jaskiniach. Miała wysokie stopnie naukowe zarówno z fizyki, jak i nauk biologicznych, a na dokładkę licencjat z filozofii.
Jedenaścioro jej podwładnych na co dzień współpracowało z członkami pierwotnego zespołu Poseidona — również poza laboratorium, dzieląc się wiedzą i pomysłami. Mieszkali w domkach plażowych Vaiala, z których ten oznaczony numerem 7 przeznaczono na świetlicę. Wielki ekspres do kawy zawsze był gorący, a lodówka i spiżarnia pełne produktów wspomagających procesy myślowe.
Russell spędzał mnóstwo czasu w fale numer 7. Sam zresztą przeniósł się pod piątkę, opuszczając bajeczny apartament w Aggie Grey’s, znajdujący się w odległości dziesięciu minut jazdy rowerem. Jack pozostał w swoim, twierdząc, że lepiej mu się myśli w strefie klimatyzowanej.
Wszyscy, choć Jack z właściwą sobie niecierpliwością, zgodzili się poczekać z testami, aż zamknięte środowisko zostanie dopięte na ostatni guzik. Mieli więc osiem dni na burzę mózgów. Sprzęt i zaopatrzenie codziennie przywożono z Honolulu, Sydney i Tokyo.
W wieczór poprzedzający pierwsze próby Russ zadzwonił do Jan i spotkali się na skałkach z widokiem na laboratorium, by wypić butelkę najlepszego szampana, jaki zdołał dostać w Samoa. Uczucie, które się między nimi rodziło, nie było romantyczne w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, ale oboje odkryli w sobie nawzajem tę samą romantyczną cześć wobec natury i nauki, która doszła do głosu już w dzieciństwie, kiedy to oboje pragnęli być astronautami. Russell został nawet przyjęty do załogi jako ekspert, lecz właśnie wtedy katastrofa Challengera spowodowała wstrzymanie lotów, a on przerzucił się na nieudane misje na Marsa.
Podzielili się nie tylko szampanem, lecz także silnie przybliżającą lornetką, przez którą obserwowali sierp księżyca na czystym nocnym niebie. Stabilizatory noktowizyjne szumiały i klikały, gdy Russ przesuwał wzrokiem wzdłuż linii dzielącej oświetloną część od nieoświetlonej i wymieniał nazwy kraterów: Arystarch, Messier, Globinus, Heli.
— Ten jest głęboki — mruknął.
Zaśmiała się.
— Kiedyś znałam niektóre nazwy. Mój tata miał teleskop.
— Mówiłaś, że twoi rodzice przenieśli się na Florydę, by patrzeć na rakiety odlatujące na Księżyc.
Skinęła głową w ciemnościach.
— I inne. Wahadłowce i tak dalej. Ale rakiety Apollo, te Saturny V, były wielkie. Robiły tyle hałasu, że czułeś, jak kości ci grzechoczą. A ta, którą odpalili w nocy, była oślepiająca.
— To była ta pierwsza?
— Nie, ostatnia. Pierwszą była Apollo 11, odpalona w 1969 roku.
— No tak. Jasne. Mama mówiła, że to przespałem. Miałem wtedy niecałe dwa latka.
— Ja miałam dwanaście — rzekła Jan, ponownie napełniając kieliszek. — Wtedy pierwszy raz spróbowałam szampana. Nadal przypomina mi tamtą chwilę.
Spoglądali w noc ponad swoim projektem, pogrążeni w przyjacielskim milczeniu. Matowo żółte światła bezpieczeństwa przyciągały owady. Maleńkie ptaszki wynurzały się z mroku.
— To może być coś jeszcze większego — rzekła Jan. — I prawie na pewno będzie.
— Nawet gdy się okaże, że pochodzi stąd — dodał Russ — będziemy musieli całkowicie przedefiniować fizykę i chemię.
— Chemia jest fizyką — rzuciła machinalnie Jan. — Wiesz, jeśli ten przedmiot okaże się ziemskim tworem, kupię najdroższą butelkę szampana w sklepie wolnocłowym w Honolulu.
Stuknęli się kieliszkami.
— Jeśli nie, ja kupię ci dwie.
— Czyżbyś był tak sceptyczny?
— Nie, do licha; zgadzam się z tobą. I mam fundusze na wydatki okolicznościowe.
Obszar testowy, liczący około czterech cali kwadratowych, został oznaczony taśmą na boku artefaktu, mniej więcej w połowie drogi. Bez problemu mógł tam działać mikroskop elektronowy i jego pozytonowy odpowiednik. Wokół obszaru wybudowano kołpak z ciągiem sztucznym, by móc odsysać i analizować trujące opary.
Najpierw wykonano bierne pomiary obiektu. Jego albedo wynosiło dokładnie 1,0 — odbijał całe światło, jakie nań padało, na każdej długości fali. Optycznie przedstawiał idealną krzywą, dochodzącą aż do 1/200 fali światła rtęciowego. Była to powierzchnia niemożliwa do odtworzenia dla ludzkiego optyka.
Choć wyglądał jak metal, w dotyku przypominał jedwab: nie był zimny. Nie przewodził ciepła ani, o ile dało się to określić w biernych pomiarach, elektryczności.
Potem próbowali się dostać do środka. Odrapać go, skorodować, obłupać, przypalić — zrobić cokolwiek, by artefakt zauważył istnienie rodzaju ludzkiego.
Gdy jeszcze znajdował się pod wodą, nurkowie Poseidona wypróbowali na nim wiertarkę z diamentowym wiertłem — bezskutecznie. Teraz jednak przywleczono ogromny górniczy świder, wykorzystujący silnik elektryczny o mocy 200 koni mechanicznych, obracający diamentowym wiertłem z szybkością 10 000 obrotów na minutę i napierający z siłą ponad tony.
Hałasował tak, że naukowcy nie wytrzymywali mimo stoperów w uszach. Musieli wyposażyć go w pilota zdalnego sterowania. Przy maksymalnych obrotach, na krótko przed tym, jak diamentowe wiertło wyparowało, wyleciały wszystkie szyby w bezużytecznych oknach, a mikroskop pozytonowy został zniszczony w stopniu uniemożliwiającym naprawę.
Mikroskop elektronowy nadal jednak był sprawny i nie pokazał nic z wyjątkiem tlenków pochodzących ze zniszczonej metalowej części świdra. Gdy je usunęli, nawet przy maksymalnym powiększeniu nie było żadnej różnicy pomiędzy kwadratem testowym a nietkniętą powierzchnią w jego sąsiedztwie: nadal było to idealne lustro.