Przez kilka lat uzurpator rozkoszował się pływaniem pod postacią żarłacza białego. Wcześniej żył przecież w tej formie tysiąc razy dłużej niż w ludzkim kształcie.
Z niezrozumiałych dla siebie powodów godzinami krążył nad głębokim rowem Tonga i nurkował tak głęboko, jak tylko mógł bez forsowania się. Przywykł jednak do tego, że jego zwierzęce ciała robią różne rzeczy pod wpływem niewytłumaczalnych impulsów, i po jakimś czasie ruszył dalej. Gdy znalazł się o kilkaset jardów od wybrzeża Kalifornii, zrzucił większość swojej masy i stał się delfinem butlonosym.
O drugiej w nocy wpłynął do osłoniętej zatoczki, dostatecznie płytkiej, by go chronić przed atakiem poważnych drapieżców, i przez bolesną godzinę przedzierzgał się z powrotem w ludzki kształt.
Wykorzystał znajomy szablon Jimmy’ego, lecz uczynił ciało nieco niższym i wyhodował sobie ciemne, odrobinę szpakowate włosy. Przyciemnił skórę i stworzył czarne spodnie i koszulę — wyposażenie włamywacza.
Teraz musiał jeszcze ukraść trochę pieniędzy i informacji.
Ukształtowanie terenu przypominało to, które ujrzał, gdy po raz pierwszy stał się człowiekiem. Przemierzył krótką plażę i wspiął się na kilka skałek, by w końcu znaleźć krętą przybrzeżną drogę i swobodnym krokiem ruszyć na północ.
Czterokrotnie chował się przed nadjeżdżającymi reflektorami. Po przebyciu kilku mil dotarł do samotnej stacji obsługi z domkiem na tyłach.
W sam raz na drobną kradzież. Uzurpator potrafił wytwarzać banknoty dolarowe równie łatwo jak ubrania, z własnej substancji, ale nie był pewien, czy przypadkiem nie zmieniono waluty, czy żywność nadal sprzedaje się na kupony, czy nie wprowadzono jakiegoś zupełnie nowego systemu kryzysowego. Jeśli wojna się skończyła, mogli używać japońskich jenów.
Szyldy na stacji były w języku angielskim i żaden z nich nie nagabywał do wstąpienia do armii, na jednym widniał natomiast amerykański orzeł i zachęta do kupna obligacji, lecz nie były to obligacje wojenne. Może więc wojna się skończyła i Japończycy jednak nie wygrali.
Drzwi były zamknięte na klucz, ale ich otwarcie nie stanowiło problemu. Uzurpator przemienił swój palec wskazujący w żywy klucz uniwersalny i w ciągu niecałej minuty poradził sobie z zamkiem.
Żałował, że księżyc nie świeci. Nawet przy maksymalnie rozszerzonych tęczówkach szczegóły nikły w mroku.
Pod jedną ścianą stały regały pełne akcesoriów samochodowych. Otworzył kwartę oleju i wypił, by uzyskać energię i nacieszyć się ciekawym smakiem, na kilka minut zmieniając metabolizm w coś, z czego korzystał kilkaset tysięcy lat wcześniej, leżąc wzdłuż otworu termicznego podwodnego wulkanu.
Znalazł pudełko drewnianych zapałek i dofosforyzował się, wsysając końcówkę jednej, po czym zapalił drugą, wzniecając płomień i wdychając słodki zapach dwutlenku siarki. Znalazł dwie potrzebne mu rzeczy: almanach światowy roku 1947 i kasę.
Wepchnąwszy almanach za pas, zapalił kolejną zapałkę, by zbadać kasę. Naciśnięcie klawisza „brak sprzedaży” wywołało głośne brzęczenie, po którym szuflada otworzyła się z metalicznym sykiem.
W świetle latarki przestudiował banknot dwudziestodolarowy. Żadnych wyraźnych różnic. Rozmiar banknotów amerykańskich zmieniono na trzy lata przed tym, nim uzurpator został Jimmym, i ludzie do tej pory na to narzekali.
Pobieżnie przejrzał dziesiątkę, piątkę i jedynkę, po czym wrzucił je z powrotem do kasy. W tym momencie z głośnym trzaskiem zapaliły się światła.
W drzwiach stał biały staruszek z dwururką.
— W końcu cię dorwałem, gnoju — odezwał się drżącym, piskliwym głosem.
Widocznie już nie raz został okradziony.
— Ja nie… — zaczął uzurpator, ale przerwał mu huk wystrzału. Nie dokończył zdania, bo nie miał już ust.
Zanurkował i druga kula przeszła mu nad głową. Świadom faktu, że według ludzkiego prawdopodobieństwa powinien już leżeć martwy, przebiegł obok przeładowującego broń staruszka, tworząc sobie wielkie tymczasowe oko pośrodku zalanej krwią twarzy, i wypadł sprintem na drogę.
Staruszek strzelił za nim jeszcze dwukrotnie, ale uzurpator był już daleko.
Za pierwszym zakrętem zszedł z drogi i usiadł w ciemnościach, wypracowując sobie mniej podejrzaną aparycję. Stał się starszą wiejską kobietą rasy kaukaskiej, o ogorzałej karnacji, ubraną w wyblakłą suknię z krepy.
Wśród pochmurnej, bezksiężycowej nocy uzurpator szybko przemieszczał się w głąb lądu, od czasu do czasu witany wyciem jakiegoś gospodarskiego psa. O szarym przedświcie ukrył się w porzuconej ciężarówce na zalesionym terenie pod Grover City.
Zrobił sobie portmonetkę wypełnioną dziesięcio- i dwudziestodolarówkami. Tak wyposażony wkroczył wczesnym rankiem do miasta, usiadł na ławce obok stacji kolejowej i zaczął czytać almanach.
W środku znajdowała się sekcja wypełniona ziarnistymi, czarno-białymi fotografiami i prezentująca historię drugiej wojny światowej. Było tam nawet zdjęcie Bataańskiego Marszu Śmierci, ale wśród ściągniętych twarzy i wynędzniałych ciał nie dostrzegł postaci Jimmy’ego.
Hitlerowskie obozy śmierci. Hiroszima i Nagasaki. D-Day, Midway, Stalingrad.
Natura tego świata okazała się całkowicie odmienna i daleko ciekawsza.
Jakiś chłopak przypedałował na stację skrzypiącym rowerem, ciągnąc za sobą czerwony wózek pełen gazet. Uzurpator próbował kupić jedną, ale chłopak oczywiście nie miał mu wydać z dziesięciodolarówki.
— Wyglądasz na porządnego chłopca — powiedział uzurpator, mając nadzieję, że dobrał odpowiedni głos do ciała staruszki. — Możesz mi przynieść resztę później.
Chłopak rzeczywiście był porządny, choć jego twarz zdradzała przewidywalny konflikt wewnętrzny. Odmówił przyjęcia banknotu i podał staruszce gazetę.
— Jak pani przeczyta, to proszę ją złożyć i zostawić na tej stercie przy drzwiach stacji.
Był siódmy kwietnia 1948 roku. Brytyjski samolot zderzył się z rosyjskim nad Berlinem, który najwyraźniej został podzielony pomiędzy zwycięskie kraje. Arabowie zaatakowali trzy żydowskie obszary w Palestynie. Izba reprezentantów zatwierdziła utworzenie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i udzieliła krajom latynoamerykańskim miliarda dolarów pożyczki na walkę z komunizmem. Producent samolotów Glenn L. Martin przewidywał, że za kilka miesięcy Ameryka będzie miała broń biologiczną, pociski kierowane i „chmurę radioaktywną”, znacznie bardziej śmiercionośną niż bomba atomowa.
A zatem wojna wcale się nie skończyła. Po prostu wkroczyła w nową fazę. Ale uzurpator postanowił trzymać się od niej z dala.
Najprostszym planem byłby powrót do college’u. W kwietniu można było jeszcze składać papiery, ale pozostawał problem świadectw szkolnych i referencji, słowem — problem stworzenia sobie nowej tożsamości z możliwą do zweryfikowania przeszłością.
Gdy tylko problem został zdefiniowany, rozwiązanie nasunęło się samo.
Na stacji zebrały się cztery osoby, ale nie zwracały uwagi na starą wieśniaczkę. Nadjechał pociąg zmierzający na północ. Uzurpator starannie złożył gazetę i umieścił ją na szczycie sterty, pod zostawionymi przez kupujących pięciocentówkami.
Potem staruszka zapytała czwórkę pasażerów, czy to pociąg do San Francisco. Gdy potwierdzili, wsiadła.
Konduktor z obrażoną miną, ale bez komentarza wydal jej z dwudziestki. W pociągu uzurpator kontynuował lekturę almanachu, gromadząc informacje o tym, jak świat się zmienił w ciągu tych sześciu lat, gdy on pływał sobie w oceanie.
Wojna, rzecz jasna, przeobraziła mapę świata, obracając w ruinę całe miasta, a nawet kraje. Stany Zjednoczone pozostały nietknięte i wyglądało na to, że obecnie stoją na czele koalicji „wolnych” państw w zmaganiach z komunistami. Bomby atomowe, naddźwiękowe odrzutowce, pociski kierowane, mózgi elektronowe, tranzystor i latynoskie garnitury. Al Capone nie żył, za to Joe Louis nadal był mistrzem, co szczerze ucieszyło jego imiennika.
Na dworcu w San Francisco uzurpator kupił czasopismo dla kobiet, po czym spędził jakieś dziesięć minut w damskiej toalecie, by wyjść stamtąd jako mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna wyglądająca na studentkę: miała dwukolorowe mokasyny, skarpetki do kostek, kraciastą spódniczkę (ta wymagała trochę wysiłku) i białą bluzkę. Zasymilował chromowany pojemnik na papier toaletowy, przetwarzając go na sztuczną biżuterię.
Potem wsiadł w pociąg do Berkeley i przez cały dzień włóczył się po campusie, podsłuchując ludzi i orientując się, co gdzie się znajduje. Dość długo zabawił w biurze rekrutacji. Studiowanie było najrozsądniejszym z możliwych zajęć, ale jaki wybrać kierunek? Pamiętał wszystko, czego się nauczył z oceanografii, ale gdyby miał zacząć od nowa, musiałby ukryć większość tej wiedzy. Fizyka lub astronomia mogłaby się przydać, lecz jeśli miał odnaleźć podobnych sobie, lepsza była antropologia lub psychologia.
Oczywiście miał czas na wszystkie te dziedziny.
Dokładnie zapamiętał sylwetkę, zachowanie i strój sprzątacza, by po zapadnięciu nocy wśliznąć się do pustej sali i przeobrazić. W korytarzach nadal kręciło się trochę studentów, ale łysiejący pięćdziesięciolatek z miotłą nie przykuwał ich uwagi.
Około północy wśliznął się do biura rekrutacji i zamknął drzwi na klucz. Poruszał się zwinnie i cicho, a słabe światło przesączające się przez sylwetkę drzewa z lampy ulicznej na skrzyżowaniu wystarczało jego oczom.
W przegródce „poczta otrzymana” na biurku dziewczyny, którą wcześniej zidentyfikował jako najmłodszą sekretarkę, leżało około pięćdziesięciu odpowiedzi od kandydatów na studia. Przeczytał czterdzieści, nim w końcu znalazł dokładnie to, czego potrzebował.
Stuart Tanner, chłopak z North Liberty w Iowa, przysłał list, w którym dziękował za przyjęcie, lecz donosił, że Princeton zaoferowało mu stypendium, którego oczywiście nie mógł odrzucić. Uzurpator znalazł jego teczkę w szufladzie z napisem „przyjęci” i nauczył się jej na pamięć. Kandydat miał niemal idealne cechy. Szczęśliwym trafem nie uprawiał żadnych sportów oprócz pływania. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało bladego chłopaka o skandynawskiej aparycji, blondyna z niebieskimi oczami. Uzurpator przyswoił sobie jego oblicze i stwierdził, że będzie musiał przybrać na wadze jakieś dwadzieścia funtów.
Upewniwszy się, że piętro jest puste, napisał na maszynie deklarację rozpoczęcia studiów, zaznaczając, że wkrótce wyjeżdża do sezonowej pracy w Kalifornii, w związku z czym prosi o przesyłanie dalszej korespondencji na poste restante w Berkeley. Potem zamienił listy i wymknął się z biura pod nową postacią.
Najbardziej jednoznaczną rzeczą, jaką mógłby zrobić, byłoby pojechanie do North Liberty, dyskretne zabicie Stuarta Tannera i powrót do Berkeley z jego portfelem zawierającym dowód tożsamości. Nie było to jednak konieczne. Wystarczyło poznać North Liberty na tyle, by uchodzić za autochtona. Stuart wychowywał się w Iowa City, więc i to miasto należało zwiedzić. A podrobienie prawa jazdy z Iowa było łatwiejsze niż sfałszowanie dwudziestodolarówki.
Dość się napatrzył na zabijanie na Pacyfiku. Postanowił więc zachować tę opcję w rezerwie na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodło.
Zastanowiło go to. Do niedawna zabicie człowieka nie było trudniejsze niż jedzenie czy zmiana osobowości. Nie żywił ani szczególnej litości, ani współczucia dla swoich japońskich oprawców, ale uświadomił sobie, że podczas bataańskiego marszu odczuwał pewną empatie w stosunku do swoich amerykańskich towarzyszy, jak gdyby bycie jedną z wielu ofiar uruchomiło jakiś proces.
Cokolwiek to było, zaskoczyło go. Coś się zmieniało w uzurpatorze. Nie w uzurpatorze: w człowieku, którym był.
Zmiana przebiegała powoli. W gruncie rzeczy rozpoczęła się już w zakładzie dla obłąkanych, kiedy zaczął rozróżniać poszczególne jednostki i zauważać, że woli towarzystwo jednych od innych. Zaczął lubić ludzi.
Stuart Tanner chciał studiować literaturę amerykańską. To było wyzwanie. Książki — powieści — mogły dopomóc uzurpatorowi w zrozumieniu tego, co się z nim działo. „Czym jest ta rzecz, którą zwą miłością?” — przypomniał sobie słowa piosenki Dorseya. Warto byłoby zacząć od zrozumienia przyjaźni.
Gdyby codziennie czytał jedną książkę, do września zdążyłby się przygotować do zajęć z literatury. Jako drugą specjalizację mógł sobie wziąć psychologię, a do tego uczęszczać na zajęcia z antropologii i ostatecznie zrobić z niej studia licencjackie. Potem mógł się poświęcić pracy — poszukiwaniu istot podobnych do siebie.
Włóczył się po Berkeley, aż znalazł czynną przez całą dobę kawiarnię, usiadł w niej z zabranym z biura katalogiem kursów i zaplanował sobie rozkład zajęć. Potem przewertował resztę almanachu, udając, że czegoś szuka. O bladym świcie wrócił na dworzec i kupił bilet do Davenport w Iowa, które zdawało się leżeć najbliżej North Liberty spośród dostępnych stacji.
Do odjazdu pozostały trzy godziny, więc kupił sobie walizkę w lombardzie i napakował do niej ubrań z lumpeksu. W antykwariacie nabył dwie grube antologie literatury amerykańskiej i pół tuzina sfatygowanych powieści.
Trochę niefortunnie byłoby natknąć się podczas spaceru główną ulicą North Liberty na Stuarta Tannera lub kogoś, kto go zna, więc w kabinie zatłoczonej toalety dworcowej uzurpator sprokurował sobie czarne włosy i ogorzałą cerę. Spłaszczył też nos i przebarwił niebieskie oczy na brąz.
Miał zarezerwowany prywatny przedział, bo pieniądze nie grały dla niego roli. Za pięć jedenasta wsiadł do pociągu i rozsiadł się.
Potrzebował prawie całego przejazdu przez Góry Skaliste, by przeczytać antologię Joe Lee Davisa, ale nim dotarł do Mississippi, zdążył jeszcze przeczytać po jednej książce Poego, Hawthorne’a, Melville’a, Fitzgeralda, Hemingwaya i Faulknera. Zapamiętał każde słowo, ale wiedział z wcześniejszych uczelnianych doświadczeń, że to nie wystarczy. Jimmy pisał wprawdzie dość dobrze, by zdobyć dyplom z oceanografii, lecz na angielskim nie błyszczał. Musiał to zmienić.
Wśród dokumentów przysłanych przez Stuarta znajdował się jedenastostronicowy esej na temat tego, dlaczego chce się specjalizować w literaturze amerykańskiej. Uzurpator przyswoił nie tylko słowa, lecz także charakter pisma. Dwukrotnie skopiował esej, starając się zrozumieć, dlaczego piszący użył takiego, a nie innego słowa; dlaczego wybrał taką, a nie inną konstrukcję zdania. Ilekroć kończył jakąś powieść, pisał o niej kilka stron, usiłując naśladować styl i słownictwo Stuarta: podobnie jak na zajęciach z angielskiego i literatury na University of Massachusetts, kreślił fabułę i analizował zamiary autora, starając się jednak, by szło mu to lepiej niż wówczas. Nim pociąg dojechał do Davenport, ołówek zdążył się zmienić w ogryzek, a gruby zeszyt był już niemal zapełniony.
Mississippi wyglądała ciekawie. Któregoś dnia mógłby się zmienić w wielkiego suma i zbadać ją dokładniej.
Przeczekał burzę, wiedząc, że tak postąpiłby człowiek, a potem poszedł na autobus. Czekając przez dwie godziny, przeczytał dwie gazety z Iowy i przestudiował w głowie cały tekst Słońce też wschodzi, który był dla niego jasny, lecz tajemniczy: jak ludzie mogli się zachowywać tak autodestrukcyjnie? Pomyślał, że to z powodu wojny — tej wcześniejszej, choć może w gruncie rzeczy to wciąż była jedna i ta sama wojna, tyle że od czasu do czasu robiono przerwy na dozbrojenie. I tak to miało trwać, dopóki w końcu ktoś nie wygra.
Podróż do Iowa City była ciekawa: autobus toczył się przez nierozróżnialne mile ciągłej zieleni: farmy, farmy, farmy, czasem jakaś preria czy las. Mijali pojedyncze domy ze stodołami, zawsze czerwonymi, ale żadnych miast, póki nie dotarli do celu.
Autobus jechał do Cedar Rapids, ale kierowca wytłumaczył pasażerowi, jak dojść na stację kolejki międzymiastowej Cedar Rapids-Iowa City, która miała go zawieźć do samego North Liberty. Po drodze przeszedł przez campus uniwersytecki i zauważył, że studenci są ubrani mniej więcej tak samo jak w Berkeley. Może nieco bardziej sportowo, nie obnosząc się z bogactwem. Więcej chłopaków paliło fajki. Mniej dziewcząt nosiło spodnie. Suknie sięgały do połowy łydki.
Uważnie przysłuchiwał się rozmowom. Młodzież mówiła z charakterystycznym dla Iowy akcentem, ale i tak wyraźniej niż na stacji w Davenport. Musiał sprokurować sytuację, w której będzie mógł podsłuchać Stuarta.
Wiedział z dokumentów, że chłopak chodzi do liceum w Iowa City, więc pod wpływem impulsu przepuścił dwa pociągi. No i faktycznie. Gdy lekcje się skończyły, młodzież zaczęła przybywać na stację dwójkami i czwórkami.
Wszyscy z wyjątkiem Stuarta, który szedł samotnie, czytając książkę. Z nikim nie rozmawiał i nikt go nie zagadywał.
Uzurpator przedostał się blisko niego i podglądał dyskretnie, udając pogrążonego we własnej książce. Chłopak był szczupły, umięśniony i delikatny. Książką, którą czytał, było napisane 20 lat wcześniej Dojrzewanie na Samoa, które Jimmy przeczytał na studiach, w 1939 roku.
Gdy nadjechał pociąg, uzurpator wsiadł zaraz za Stuartem i usiadł obok niego.
— Fajna książka.
Stuart gwałtownie podniósł głowę.
— Czytałeś?
— Ojciec ją miał — wymyślił uzurpator. — Jeszcze ze studiów.
— Pozwolił ci przeczytać?
— Nie… Przełożyłem okładkę z innej książki. Nie skapnął się.
Stuart parsknął śmiechem.
— Mój stary mi ją zabrał. Teraz mam nową, ale w domu trzymam ją w schowku. Kurde, przecież nie jestem już dzieciakiem!
Uzurpator pokiwał energicznie głową.
— Boją się, że coś ci odbije.
— Jakby w tym było coś złego. — Przyjrzał się towarzyszowi. — Jesteś nowy?
— Tylko tędy przejeżdżam. Odwiedzam krewnych.
— Gdzie, w Liberty?
Myślał intensywnie. W North Liberty mieszkało zaledwie kilkaset osób; Stuart prawdopodobnie znal większość z nich.
— Nie, w Cedar Rapids.
— A skąd jesteś?
— Z Kalifornii. San Guillermo.
Stuart zamyślił się.
— Zawsze chciałem tam pojechać. Przyjęli mnie do Berkeley, ale nie dostałem stypendium. Studiujesz?
— Mam przerwę w życiorysie. — Uzurpator zerknął na zegarek. — W tym Liberty jest coś do roboty? Zostało mi parę godzin do zabicia.
— Zdechłyby tam jak nic — rzekł Stuart. — Jest lodziarnia… no, w sumie to zwykły sklepik z lodami i napojami. Możesz się przejść do kamieniołomu.
— Co wydobywają?
— Piaskowiec. — Stuart zaśmiał się i wskazał w kierunku Iowa City. — Zbudowali z niego siedzibę rządu stanowego. Po czym przenieśli stolicę do Des Moines.
— I zapomnieli zabrać budynek — zażartował uzurpator. Chłopak spojrzał na niego dziwnie i roześmiał się.
— Możesz zabić godzinkę oranżadą. Albo jechać do Cedar Rapids i kupić normalne piwo.
— Oranżada wystarczy. Lubię małe miasteczka.
— Całe Liberty można obejść w dziesięć minut.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę. Uzurpator głównie słuchał albo grzebał w pamięci, przypominając sobie wiadomości z dzisiejszych gazet.
Wysiedli razem w North Liberty wraz ze sporą grupą innych uczniów. Niemal wszyscy ruszyli wzdłuż głównej ulicy. Gdy wchodzili do sklepu z lodami, jakiś dziewczęcy głos za ich plecami zaintonował śpiewnie:
— Stu-i ma chłopaka!
Stuart zaczerwienił się.
— Głupia laska — mruknął, gdy drzwi z trzaskiem zamykały się za nimi.
Ciekawa sprawa, pomyślał uzurpator. Czyżby wolnomyśliciel Stuart był homoseksualistą, zainteresowanym egzotycznym przybyszem spoza miasta? Śniadym, przystojnym, o ciele niemal identycznym jak jego własne; w dodatku obrońcą Margaret Mead?
Usiedli przy okrągłym marmurowym stoliku w pobliżu kręcącego się wiatraczka. Uzurpator zerknął na jednokartkowe menu.
— Może deser bananowy na pół? Całego nie zmieszczę.
— Ja stawiam. — Stuart sięgnął do kieszeni.
— Nie, pozwól, że ja to zrobię. Prowadzę badania nad dziwnymi mieszkańcami tej enklawy.
Stuart prychnął.
— Margaret Mead nie znalazłaby tu nic ciekawego.
— Przeciwnie. Mieszka tu pewnie tyle samo osób co na jej wyspie.
— Ta. I chodzą półnago, pieprząc wszystko, co się rusza. — Obaj parsknęli śmiechem.
Podszedł do nich sprzedawca — młody, pryszczaty rudzielec — z notesem w ręku. Uśmiechnął się niepewnie.
— Gdzie tak robią, Stu?
Chłopak podniósł książkę.
— Na Samoa, Vince. Jedziemy tam, jak tylko szkoła się skończy.
Vince spojrzał na uzurpatora z udawanym zdziwieniem.
— Jasne. Gdzie to w ogóle jest, u diabła?
— Na wygnajewie. Środek Pacyfiku.
— Biją się tam?
— Nie wiem. — Stuart uniósł brwi w kierunku uzurpatora.
— Mnie nie pytaj. — Żarłacz biały w drodze do Kalifornii minął ten archipelag i nie zauważył żadnych okrętów wojennych. Ale to było na kilka lat przed końcem wojny.
— Tak w ogóle to cześć — powiedział chłopak. — Jestem Vince Smithers. Jakoś cię nie kojarzę…
— Matt Baker — odparł uzurpator, podając mu rękę. — Z San Guillermo w Kalifornii. — Ciekawe, pomyślał. Miał pewne trudności z odczytywaniem subtelnych emocji, ale zazdrość była mało subtelna. — Daj nam jeden deser bananowy. I colę dla mnie.
Vince zapisał i spojrzał na Stuarta.
— Dla ciebie cola waniliowa?
Stu skinął głową i Vince powrócił za ladę.
— Znajomy? — zapytał uzurpator.
— Tu wszyscy się znają. Chodziłem z Vince’em do szkoły, ale starzy zapisali go do akademii wojskowej. Jak to gówniane miejsce się nazywało, Vince?
— Jezu, nie chcę nawet wymawiać tej nazwy. Wyniosłem się stamtąd, by zrobić karierę w ćwiartowaniu bananów. Stary bardzo się ucieszył.
Przekomarzali się tak z jakimś dziwnym skrępowaniem, które uzurpator obserwował okiem antropologa. Byli dla niego mniej egzotyczni niż Polinezyjczycy, ale nie mniej ciekawi.
W ich interakcji pobrzmiewały echa spisku. Zrobili razem coś zakazanego, potajemnego. Nie musiało chodzić o seks, choć takie rozwiązanie przychodziło na myśl jako pierwsze. Czy Stuart chciał, żeby jego nowy towarzysz tak właśnie pomyślał? Jedyne doświadczenia homoseksualne uzurpatora miały miejsce w zakładzie dla obłąkanych i nie posiadały aspektu towarzyskiego: był po prostu zabawką dwóch strażników. Raz odwiedził go trzeci, który okazał się znacznie ciekawszy niż tamci brutale: po kilku minutach zrezygnował i rozpłakał się, mówiąc, że strasznie mu przykro. Zaraz potem najprawdopodobniej odszedł z pracy.
To wszystko było znacznie bardziej skomplikowane, niż wymagała sytuacja, ale uzurpator zauważył, że owa prawidłowość dotyczy wszystkich biologicznych funkcji ludzi, które nie są mimowolne.
Vince przyniósł deser i colę.
— Może też chcesz wanilii? — upewnił się, patrząc na uzurpatora.
Hm. Komplikacja.
— Niech będzie. Raz można wszystkiego spróbować.
Vince skinął posępnie głową. To był ewidentny punkt zwrotny.
Starannie podzielili deser i przystąpili do konsumpcji, każdy ze swojej strony. Stuart powiedział uzurpatorowi o stypendium z Princeton.
— Fajny campus. Będziesz studiował antropologię?
— Nie. Angielski i literaturę amerykańską. Byłeś tam?
— Raz. Odwiedzałem krewnych. — Tak naprawdę spędził tam cały semestr, studiując paleontologię bezkręgowców.
— Masz wszędzie krewnych.
— Duża rodzina.
Stuart skrzywił się.
— Moja cała jest w Iowa. — Wymówił to jako Ajo-łej, z opadającą intonacją.
— I co? Nie chcesz tu wrócić i wychować gromadki Iowańczyków?
— Dwa razy „nie”. Nie, żebym nie lubił dzieci. — Nadział kawałek banana. — Ja ich nie-na-wi-dzę.
— Masz rodzeństwo?
— Na szczęście nie. Dzieciaki ze szkoły są wystarczająco denerwujące.
Uzurpator zachłannie absorbował wiedzę. Skończyli deser.
— To jak? Oprowadzisz mnie po słynnej North Liberty?
— A masz jeszcze pięć minut?
Gdy wychodzili, uzurpator podał Vince’owi dolara i machnął ręką, żeby ten nie wydawał reszty.
— Masz forsy jak lodu — mruknął Stuart.
— Jestem najlepszym graczem w kasynach San Guillermo.
— Chyba najlepszym ściemniaczem. — Zaśmiali się.
Dokładnie rzecz biorąc, trwało to dziesięć minut. Z centrum miasteczka Stuart poprowadził towarzysza wzdłuż West Cherry Street.
— Tu mieszkam — powiedział. — Wejdziesz?
— Jasne. Chętnie poznam twoich starych.
Stuart spojrzał mu prosto w oczy. Byli identycznego wzrostu.
— Wyjechali. Wrócą dopiero jutro.
Uzurpator odwzajemnił spojrzenie.
— Właściwie nie muszę być dzisiaj w Cedar Rapids. Pociąg i tak mi uciekł.
Rytuał uwodzenia trwał krótko. Stuart wyciągnął z barku rodziców burbona i zrobił dwa drinki, o wiele za duże i za mocne. Dla uzurpatora było to tylko paliwo, ale gdyby jego towarzysz był starszy, mogłoby w nim zabić pożądanie.
Czego, rzecz jasna, nie zrobiło. Chwiejnym krokiem wspiął się po schodach, ciągnąc uzurpatora za rękę, do sypialni, która nie wyglądała ani trochę chłopięco. Nie było tam zdjęć modelek ani plakatów, tylko setki książek na pozbijanych ze sobą regałach.
Uzurpator nie miał pojęcia o protokole — wciąż nie nauczył się nawet heteroseksualnego. Więc gdy już znalazł się w sypialni, po prostu robił to co Stuart, jedna permutacja po drugiej. Ze względu na towarzysza zmniejszył nieco średnicę swojego penisa, pamiętając ból, który odczuwał w zakładzie dla obłąkanych.
Gdy było po wszystkim, chłopak zasnął w jego ramionach, chrapiąc pijacko. Uzurpator zanalizował pozostawiony przez tamtego materiał genetyczny. Stuart miał problemy z cholesterolem — powinien uważać z deserami bananowymi — a w przyszłości czekała go cukrzyca. Może miał rację, nie chcąc się rozmnażać.