Przejechałem przez centrum miasta, mijając po drodze nie oświetlony i nie zamieszkany domek Grimesa. Poczułem słonawy zapach morza i jego chłodny oddech, zanim jeszcze znalazłem się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Potem minąłem długi na ponad milę nadmorski park. Poniżej, na plaży, kłębiły się fale, nienaturalnie białe na tle ciemności. Widząc leżące tu i ówdzie zakochane pary, odczułem zadowolenie, że tym razem nie spotykam dogorywających w trawie mężczyzn.
Channel Road wspinała się na stromy cypel, górujący nad przystanią i formujący jej obrzeże. Nagle ujrzałem w dole maszty stojących tam jachtów. Droga, dążąc ku wierzchołkowi cypla, oddalała się od brzegu, mijała łukiem osiedle Straży Przybrzeżnej i biegła wzdłuż głębokiego wąwozu, którego ujście wychodziło na morze. Drugą stronę wąwozu zamykał stok wzgórza, na którym wznosił się dom Biemeyerów.
Willa pani Chantry stała pomiędzy wąwozem a wybrzeżem. Była to budowla z kamienia i betonu, ozdobiona licznymi łukowatymi sklepieniami i wieżyczkami. Z boku dobudowano do niej oranżerię ze szklanym dachem, zaś na końcu podjazdu mieścił się otoczony murem i wyłożony płytami chodnikowymi parking, na którym stało z dwadzieścia samochodów. Służący w białym smokingu podszedł do okienka wozu po mojej stronie i zaproponował, że sam go zaparkuje.
Przy otwartych drzwiach frontowych powitała mnie uprzejmie czarnoskóra pokojówka. Nie pytała mnie o zaproszenie ani o dokumenty. Nie okazała nawet zdziwienia, że nie jestem ubrany stosownie na przyjęcie i nie mam stosownie odświętnego wyrazu twarzy.
Minąłem ją i idąc za dźwiękiem fortepianu wszedłem do wielkiego, rozległego salonu, który wznosił się na dwa piętra w górę, tak że jego sufit był równocześnie dachem domu. Jakaś kobieta o krótkich, czarnych włosach grała „Someone to Watch Over Me” na ogromnym fortepianie, – który w tym pokoju wydawał się mały. Oprócz niej było tam ponad dwudziestu odświętnie ubranych gości, którzy stali z kieliszkami w rękach. Cała scena zdawała się pochodzić z minionej przeszłości i wydawała mi się mniej realna niż wiszące na ścianach olejne obrazy.
Z przeciwległego końca sali nadeszła pani Chantry. Miała na sobie długą niebieską wieczorową suknię, odsłaniającą jej ręce i ramiona. W pierwszej chwili nie poznała mnie; potem uniosła obie dłonie gestem osoby, którą spotyka radosna niespodzianka.
– Jak to dobrze, że pan przyszedł. Miałam nadzieję, iż wspomniałam panu o moim małym przyjęciu i cieszę się, że tak było. Pan Marsh, prawda?
Przyglądała mi się badawczo. Nie byłem pewien, czy jest to objaw sympatii czy lęku.
– Archer – powiedziałem. – Lew Archer.
– Ależ oczywiście. Zawsze miałam słabą pamięć do nazwisk. Jeśli pan pozwoli, poproszę Betty Jo Siddon, żeby przedstawiła panu moich pozostałych gości.
Betty Jo Siddon okazała się ujmującą, trzydziestoletnią brunetką. Miała dobrą figurę, ale poruszała się trochę sztywno, jakby nie czuła się zupełnie zadomowiona w otaczającym ją świecie. Poinformowała mnie, że ma napisać wzmiankę o przyjęciu na zlecenie miejscowej gazety, i wyraźnie zastanawiała się, co ja na nim robię. Nie powiedziałem jej. Ona nie pytała.
Przedstawiła mnie pułkownikowi Aspinwall, starszemu, z angielska ubranemu dżentelmenowi o angielskim akcencie, przebywającemu w towarzystwie młodej żony, która przyjrzała mi się i doszła do wniosku, że nie jestem pożądanym towarzyszem. Doktorowi łanowi Innesowi, tęgiemu jegomościowi z cygarem w ustach, który obejrzał mnie oczyma chirurga, szukającego symptomów choroby. Pani Innes, bladej, napiętej i drżącej nerwowo, jakby była jego pacjentką. Jaremy Raderowi, wysokiemu, kędzierzawemu, pogodnemu artyście, przeżywającemu chyba ostatni, spóźniony wzlot młodości. Molly Rader, posągowej może czterdziestoletniej brunetce, najładniejszej kobiecie, jaką widziałem od wielu tygodni. Jackie Prattowi, szczupłemu, drobnemu mężczyźnie w ciemnym, obcisłym ubraniu, który wyglądał jak młodzieniec z powieści Dickensa, ale po dokładniejszych oględzinach okazał się mieć co najmniej pięćdziesiątkę. Dwu młodym, towarzyszącym mu dziewczynom, które wyglądały i rozmawiały jak modelki. Ralphowi Sandmanowi i Larry’emu Fallonowi, którzy mieli czarne jedwabne marynarki oraz białe plisowane koszule i zdawali się tworzyć parę. W końcu Arthurowi Planterowi, kolekcjonerowi dzieł sztuki, który był tak znany, że nawet ja o nim słyszałem.
– Ma pan ochotę na drinka? – zwróciła się do mnie Betty Jo, gdy zakończyliśmy nasz obchód.
– Chyba nie.
Spojrzała na mnie uważniej.
– Czy dobrze się pan czuje? Kiepsko pan wygląda. Zaraziłem się tym od trupa, którego znalazłem przed chwilą na O1ive Street – pomyślałem i powiedziałem głośno: – Chyba od dawna nic nie miałem w ustach.
– Oczywiście. Wygląda pan na głodnego.
– Bo jestem głodny. Miałem ciężki dzień. Zaprowadziła mnie do jadalni. Duże, odsłonięte okna wychodziły na morze. Ustawione na wielkim stole wysokie świece rzucały niepewne światło.
Obowiązki gospodarza pełnił stojący za stołem wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o haczykowatym nosie, którego poznałem podczas ostatniej wizyty; dziewczyna zwróciła się do niego po imieniu, dzięki czemń dowiedziałem się, że ma na imię Rico. Ukroił kilka plastrów szynki i zrobił kanapkę, proponując, bym popił ją winem. Stwierdziłem, że jeśli nie robi mu to różnicy, wolałbym piwo. Wyniośle odszedł w kierunku kuchni, mrucząc coś pod nosem.
– Czy to służący?
– Coś w tym rodzaju – odparła ze świadomą ambiwalencją Betty Jo. Potem zmieniła temat: – Na czym upłynął panu ten ciężki dzień?
– Jestem prywatnym detektywem. Pracowałem.
– Myślałam, że może pan być policjantem. Czy prowadzi pan tu jakąś sprawę?
– Coś w tym rodzaju.
– To ciekawe. – Ścisnęła mnie za ramię. – Czy ma to jakiś związek z obrazem, który skradziono Biemeyerom?
– Jest pani bardzo dobrze poinformowana.
– Staram się o to. Nie zamierzam do końca życia pisywać kroniki towarzyskiej. Prawdę mówiąc dowiedziałam się o tej kradzieży dziś rano, w redakcji. Podobno jest to konwencjonalny portret kobiety.
– Tak mi powiedziano. Nie widziałem go. Co jeszcze mówiono w redakcji?
– Że obraz jest prawdopodobnie fałszywy. Czy to prawda?
– Biemeyerowie są odmiennego zdania. Ale tak twierdzi pani Chantry.
– Jeśli Francine mówi, że jest fałszywy, to zapewne ma rację. Myślę, że potrafiłaby wyliczyć wszystkie obrazy, jakie namalował jej mąż. Jest ich zresztą nie tak wiele – w sumie niecała setka. Jego najlepszy okres trwał tylko siedem lat. Potem zniknął. Czy coś w tym rodzaju.
– Co pani ma na myśli mówiąc: coś w tym rodzaju?
– Niektórzy z dobrze poinformowanych mieszkańców miasta są zdania, że został zamordowany. Ale o ile wiem, są to tylko domysły.
– Zamordowany przez kogo? Spojrzała na mnie badawczo.
– Przez Francine Chantry. Nie będzie się pan powoływał na moje zdanie, prawda?
– Gdyby pani tak myślała, nie powiedziałaby mi pani o tym. Dlaczego przez nią?
– Zniknął tak nagle. Ludzie zawsze podejrzewają współmałżonka, prawda?
– Czasem mają rację – odparłem. – Czy interesuje się pani zniknięciem Chantry’ego z pobudek zawodowych?
– Zamierzam o nim napisać, jeśli o to panu idzie.
– O to właśnie mi idzie. Zrobię z panią interes.
Raz jeszcze spojrzała na mnie badawczo, tym razem z odrobiną podejrzliwości, jakby sądziła, że moja propozycja ma tło erotyczne.
– Tak?
– Nie chodzi mi o to, co pani myśli. Mam inny pomysł. Dam pani cenną informację na temat sprawy Chantry’ego. Pani powie mi, co się pani udało dowiedzieć.
– Jak cenną?
– Bardzo cenną.
Powiedziałem jej o człowieku, który umarł w szpitalu. Jej oczy zwęziły się i rozbłysły jeszcze jaśniej. Wysunęła wargi, jak kobieta oczekująca na pocałunek, ale myślała o czymś zupełnie innym.
– To istotnie cenna informacja.
Wrócił Rico, niosąc w ręku szklankę pienistego płynu.
– Zajęło mi to dłuższą chwilę – poskarżył się. – Nie było zimnego piwa. Nikt inny go tu nie pije. Musiałem je ochłodzić.
– Bardzo dziękuję.
Wziąłem od niego szklankę i podsunąłem ją Betty Jo.
Odmówiła z uśmiechem. – Muszę jeszcze dziś w nocy pracować. Czy wybaczy mi pan, jeśli zniknę?
Poradziłem jej, żeby porozmawiała z Mackendrickiem. Powiedziała, że to zrobi, i wyszła bocznymi drzwiami. Od razu poczułem się osamotniony.
Zjadłem swą kanapkę z szynką, popijając ją piwem. Potem wróciłem do salonu, w którym rozbrzmiewały dźwięki muzyki. Siedząca przy fortepianie kobieta grała teraz z nieudolnie udawaną swobodą profesjonalistki jakiś rewiowy przebój. Pani Chantry rozmawiała z Arthurem Planterem, ale uwolniła się od niego dostrzegłszy moje spojrzenie.
– Co się stało z Betty Jo? Mam nadzieję, że jej pan nie sprzątnął.
Mówiła żartem, ale żadne z nas się nie uśmiechnęło.
– Panna Siddon musiała wyjść.
Z oczu pani Chantry zniknęły wszelkie ślady rozbawienia.
– Nie uprzedziła mnie, że zamierza nas opuścić. Mam nadzieję, że poświęci mojemu przyjęciu odpowiednią ilość miejsca – zbieramy fundusze dla tutejszego muzeum.
– Jestem pewien, że to zrobi.
– Czy powiedziała panu, dokąd się wybiera?
– Do szpitala. Popełniono morderstwo. Paul Grimes został zabity.
Otworzyła szeroko oczy, niemal jakbym ją oskarżał, potem przymknęła je, zdając sobie sprawę z absurdalności tego przypuszczenia. Zachowała spokój, ale widać było, że z wysiłkiem stara się nadać twarzy normalny wyraz. Wprowadziła mnie do jadalni i widząc, że jest tam Rico, przeszła do małego saloniku.
Zamknęła drzwi, stanęła przed pustym i wygasłym kominkiem i spojrzała mi w oczy.
– Skąd pan wie, że Paul Grimes został zamordowany?
– Znalazłem go umierającego.
– Gdzie?
– Niedaleko szpitala. Być może próbował tam dotrzeć, by udzielono mu pomocy, ale zmarł, zanim mu się to udało. Miał bardzo poważne obrażenia głowy i twarzy.
Wciągnęła głęboko powietrze. Była nadal bardzo przystojną, choć nie najmłodszą kobietą, ale miałem wrażenie, że z jej twarzy uszło życie. Oczy powiększyły się i pociemniały.
– Czy to mógł być wypadek, panie Archer?
– Nie. Myślę, że został zamordowany. Tego samego zdania jest policja.
– Wie pan, kto prowadzi śledztwo?
– Kapitan Mackendrick.
– To dobrze. – Pochyliła lekko głowę. – Znał mego męża.
– Dlaczego miałby ktoś łączyć tę śmierć ze sprawą pani męża? Nie rozumiem.
– Nie da się tego uniknąć. Paul Grimes przyjaźnił się z nim niegdyś. Jego śmierć musi wywlec na światło dzienne wszystkie dawne opowieści.
– Jakie opowieści?
– Nie mamy na nie teraz czasu. Może kiedy indziej. – Jej dłoń zamknęła się na moim przegubie jak lodowa bransoleta. – Chcę pana o coś poprosić, panie Archer. O dwie rzeczy. Niech pan nie mówi kapitanowi Mackendrickowi ani nikomu innemu, co powiedziałam panu dziś na temat biednego Paula. Był dobrym przyjacielem Richarda, moim również. Powiedziałam tak, bo byłam wściekła. Nie powinnam była tego mówić i bardzo żałuję.
Puściła mój przegub i oparła się o krzesło. Jej głos zmieniał barwę i ton, ale oczy pozostawały nieruchome i czujne. Niemal czułem na twarzy ich dotyk. Ale nie wierzyłem wcale w nagły przypływ jej sympatii dla Paula Grimesa i zastanawiałem się, co zaszło między nimi w przeszłości.
Usiadła nagle na krześle, jakby ta przeszłość uderzyła ją od tyłu w głowę.
– Czy może mi pan przynieść coś do picia? – poprosiła słabym głosem.
– Wodę?
– Tak, wodę.
Przyniosłem z jadalni pełną szklankę. Jej dłonie drżały. Trzymając oburącz szklankę pociągnęła niewielki łyk, potem wypiła duszkiem resztę i podziękowała mi.
– Nie wiem właściwie, za co panu dziękuję. Zepsuł pan moje przyjęcie.
– Przykro mi. Ale przecież to nie ja. Zrujnował je morderca Paula Grimesa. Ja jestem tylko posłańcem, który przynosi złe wieści i zostaje zgładzony.
Podniosła na chwilę wzrok ku mojej twarzy.
– Jest pan inteligentnym człowiekiem.
– Czy chce pani ze mną porozmawiać?
– Wydawało mi się, że właśnie to robię.
– Mam na myśli prawdziwą rozmowę. Potrząsnęła głową.
– Mam przecież gości.
– Dadzą sobie sami radę, dopóki nie zabraknie alkoholu.
– Naprawdę nie mogę. – Podniosła się z krzesła.
– Czy Paul Grimes miał być na pani dzisiejszym przyjęciu? – spytałem.
– Ależ skąd?
– Miał przy sobie zaproszenie. Czy nie wysłała mu go pani?
Spojrzała na mnie, opierając się o drzwi.
– Niewykluczone. Rozprowadziłam sporo zaproszeń. Niektóre z nich były wysłane przez innych członków mojego komitetu.
– Ale chyba wie pani, czy był na liście gości?
– Wydaję mi się, że nie.
– Ale nie jest pani pewna?
– Nie.
– Czy był kiedyś w pani domu?
– O ile wiem, nie. Nie rozumiem, do czego pan zmierza?
– Próbuję dowiedzieć się czegoś o pani stosunkach z Paulem Grimesem.
– Nie utrzymywałam z nim stosunków.
– Dobrych lub złych. Dziś po południu oskarżyła go pani w gruncie rzeczy o podrobienie obrazu Biemeyerów. A wieczorem zaprosiła go pani na przyjęcie.
– Zaproszenia rozprowadzano na początku zeszłego tygodnia.
– Więc przyznaje pani, że je pani wysłała?
– Być może. Zapewne to zrobiłam. To, co mówiłam o nim dziś po południu, nie było przeznaczone do wiadomości publicznej. Przyznaję, że działa mi na nerwy.
– Już nie będzie.
– Wiem. Przykro mi, że został zabity. – Pochyliła swą kształtną, siwą głowę. – Wysłałam mu to zaproszenie. Miałam nadzieję, że dojdzie do poprawy stosunków. Od pewnego czasu nie były one przyjazne. Myślałam, że może zareaguje na mój życzliwy gest.
Spojrzała na mnie spod spadających na czoło włosów. Jej oczy były chłodne i czujne. Nie wierzyłem w to, co mówi, i chyba musiało to być widoczne.
– Nienawidzę tracić przyjaciół – podjęła z uporem – szczególnie tych, którzy byli przyjaciółmi mego męża. Żyje ich coraz mniej… tych, z którymi przyjaźniliśmy się w Arizonie… a Paul był jednym z nich. Był przy nas, kiedy Richard odniósł pierwszy wielki sukces. Wie pan, w gruncie rzeczy to Paul się do tego przyczynił. Ale jemu samemu nigdy nie udało się zdobyć powodzenia.
– Czy stosunki między nimi były napięte?
– Między moim mężem a Paulem? Ależ skąd. Paul był jednym z nauczycieli Richarda. Był bardzo dumny z jego osiągnięć.
– A co myślał o nim pani mąż?
– Był mu wdzięczny. Zawsze się przyjaźnili, dopóki Richard był wśród nas. – Rzuciła mi przeciągłe, podejrzliwe spojrzenie. – Nie wiem, do czego pan zmierza?
– Ja też nie, proszę pani.
– Więc po co o tym rozmawiać? Marnuje pan czas – mój i własny.
– Nie jestem przekonany. Proszę mi powiedzieć, czy pani mąż żyje?
Potrząsnęła głową.
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
– Kiedy widziała go pani po raz ostatni?
– Odszedł w lecie 1950 roku. Nie widziałam go od tej pory.
– Czy były jakieś poszlaki wskazujące na to, że coś mu się stało?
– Wręcz przeciwnie. Napisał do mnie piękny list. Chce pan go zobaczyć?
– Widziałem go. Więc przypuszcza pani, że nadal żyje?
– Mam nadzieję. Modlę się o to. I wierzę, że żyje.
– Czy kontaktował się z panią od chwili swego zniknięcia?
– Nigdy.
– Spodziewa się pani wiadomości od niego?
– Nie wiem. – Przechyliła nieco głowę, napinając mięśnie szyi. – Ta rozmowa jest dla mnie bolesna.
– Bardzo mi przykro.
– Więc po co ją pan prowadzi?
– Próbuję się dowiedzieć, czy istnieje jakaś szansa, że mordercą Paula Grimesa jest pani mąż.
– To absurdalny pomysł. Absurdalny i niesmaczny.
– Grimes nie był chyba tego zdania. Przed śmiercią wypowiedział nazwisko pani męża.
Nie zemdlała, ale wydawała się tego bliska. Pobladła pod warstwą makijażu i upadłaby na podłogę, gdybym nie podtrzymał jej chwytając za ramiona. Jej ciało było gładkie jak marmur i niemal równie chłodne.
Rico otworzył drzwi, pchnął je ramieniem i wszedł do pokoju. Zdałem sobie sprawę, że jest bardzo potężnie zbudowany. Z trudem mieścił się w małym saloniku.
– Co się dzieje?
– Nic – odparła pani Chantry. – Proszę cię, odejdź, Rico.
– Napastował panią?
– Nie, nie. Ale chcę, żebyście obaj wyszli. Proszę
– Słyszał pan, co powiedziała? – zwrócił się do mnie Rico.
– Pan również. Muszę porozmawiać z panią Chantry o pewnej sprawie. – Spojrzałem w jej kierunku. – Czy nie chce się pani dowiedzieć, co powiedział Grimes?
– Chyba muszę tego wysłuchać. Rico, zostaw nas samych, dobrze? Wszystko jest w porządku.
Rico najwyraźniej nie był o tym przekonany. Rzucił mi groźne a równocześnie pełne urazy spojrzenie, jak mały chłopiec, którego postawiono do kąta. Był bardzo wysoki i w oczach osób, lubiących mężczyzn o dość krzykliwej urodzie, mógł uchodzić za przystojnego. Mimo woli zacząłem się zastanawiać, czy do tych osób zalicza się pani Chantry.
– Proszę cię, Rico. – Przemawiała tonem właścicielki niebezpiecznego psa obronnego lub zazdrosnego ogiera.
Rico wysunął się z pokoju. Zamknąłem za nim drzwi.
– Pracuje u mnie od dawna – wyjaśniła pani Chantry. – Był przywiązany do mego męża. Kiedy Richard odszedł, przelał swe uczucia na mnie.
– Oczywiście – powiedziałem.
Zaróżowiła się z lekka, ale nie kontynuowała tego tematu.
– Miał mi pan powtórzyć, co powiedział przed śmiercią Paul Grimes.
– Istotnie. Najwyraźniej wziął mnie za pani męża. Powiedział: „Chantry? Zostaw mnie w spokoju”. Potem stwierdził: „Znam cię, sukinsynu”. Naturalnie wywnioskowałem z tego, że być może człowiekiem, który śmiertelnie go pobił, jest pani mąż.
Opuściła dłonie, odsłaniając bladą, znużoną twarz.
– To niemożliwe. Richard nie miał agresywnych skłonności. Paul Grimes był jego bliskim przyjacielem.
– Czy jestem podobny do pani męża?
– Nie. Richard był znacznie młodszy… – urwała nagle. – Ale oczywiście byłby teraz o wiele starszy, prawda?
– Wszyscy się starzejemy. Byłby starszy o dwadzieścia pięć lat.
– Tak. – Pochyliła głowę, jakby odczuwając nagle ciężar tych lat. – Ale Richard wcale nie był do pana podobny. Może jego głos przypominał nieco pański.
– Ale Grimes wziął mnie za Richarda Chantry, zanim się odezwałem. Nie powiedziałem do niego ani słowa.
– I czegóż to dowodzi? Proszę, niech pan już idzie, dobrze? Przeżyłam to bardzo ciężko. I muszę do nich znowu wrócić.
Wróciła do jadalni. Po chwili poszedłem w jej ślady. Pani Chantry i Rico stali pochyleni ku sobie obok zastawionego świecami stołu i rozmawiali o czymś półgłosem.
Poczułem się jak intruz i podszedłem do okna. Ujrzałem leżącą w dali przystań. Plątanina masztów i lin przypominała biały, zimowy las, pełen surowego piękna. Odbite w szybie płomienie świec migotały wokół odległych masztów jak wyładowania elektryczne.