Wróciłem do dużego salonu. Arthur Planter, znawca sztuki, stał pod jedną ze ścian i wpatrywał się w wiszący na niej obraz. Kiedy przemówiłem do niego, nie odwrócił się i nie odpowiedział, ale wyprostował nieco swą wysoką, szczupłą postać.
Powtórzyłem jego nazwisko.
– Panie Planter?
Niechętnie odwrócił się od portretu jakiegoś mężczyzny.
– Czym mogę panu służyć?
– Jestem prywatnym detektywem…
– Doprawdy? – Ani na jego szczupłej twarzy, ani w wyblakłych zwężonych oczach nie dostrzegłem śladu zainteresowania.
– Czy znał pan Paula Grimesa?
– Nie mogę powiedzieć, że go znałem. Zawarłem z nim kilka transakcji, bardzo niewiele. – Skrzywił wargi, jakby wspomnienie miało gorzki smak.
– Nie będzie pan ich już mógł zawierać – powiedziałem w nadziei, że wstrząs uczyni go bardziej komunikatywnym. – Został dziś wieczorem zamordowany.
– Czy jestem na liście podejrzanych? – spytał obojętnym, znudzonym tonem.
– Raczej nie. W jego samochodzie znaleziono kilka obrazów. Zechciałby pan obejrzeć jeden z nich?
– W jakim celu?
– Może uda się go panu zidentyfikować.
– Dobrze… -. powiedział ze znużeniem. – Choć wolałbym patrzeć na to – wskazał wiszący na ścianie portret mężczyzny.
– Kto to jest?
– Jak to, nie wie pan? To Richard Chantry… jego jedyny liczący się autoportret.
Spojrzałem uważniej na obraz. Głowa mężczyzny przypominała nieco łeb lwa; miał zmierzwione, ciemne włosy, gęstą brodę, zasłaniającą częściowo łagodne niemal jak u kobiety usta i głęboko osadzone oczy koloru szmaragdów. Miałem wrażenie, że promieniuje od niego siła.
– Znał go pan? – spytałem Plantera.
– Jak najbardziej. Byłem w pewnym sensie jednym z jego odkrywców.
– Czy sądzi pan, że nadal żyje?
– Nie wiem. Mam szczerą nadzieję że tak. Ale jeśli żyje i maluje, to nie ujawnia swoich prac.
– Jakie mógł mieć powody, aby zniknąć w taki sposób?
– Nie wiem – powtórzył Planter. – Myślę, że był człowiekiem przechodzącym różne fazy, jak księżyc. Być może dotarł właśnie do końca tej fazy. – Rozejrzał się po zatłoczonym salonie, patrząc z lekką pogardą na pozostałych gości. – A ten obraz, który chce pan mi pokazać, czy to jego dzieło?
– Nie mam pojęcia. Może pan mi to powie. Zaprowadziłem go do mego samochodu i pokazałem mu w świetle reflektorów niewielki pejzaż morski, który wyciągnąłem z kabrioletu Paula Grimesa. Wyjął go z moich rąk delikatnie, jakby demonstrując mi, jak należy obchodzić się z obrazami.
– Niestety to bardzo kiepski obraz – powiedział w końcu. – Z pewnością nie malował go Chantry, jeśli to chciał pan wiedzieć.
– Czy orientuje się pan, kto może być jego autorem? Zastanowił się przez chwilę nad moim pytaniem.
– Mógłby to być Jacob Whitmore. Jeśli tak, to jest to bardzo wczesny Whitmore – całkowicie i nieudolnie realistyczny. Niestety, biedny Jacob zawarł w swej twórczości dzieje współczesnego malarstwa, tyle że o jedno pokolenie za późno. Dotarł do surrealizmu i tuż przed śmiercią zaczął odkrywać symbolizm.
– Kiedy umarł?
– Wczoraj. – Planter był najwyraźniej rozbawiony dość szokującym charakterem tej informacji. – Słyszałem, że wypłynął w morze niedaleko Sycamore Point i dostał ataku serca. – Z zadumą opuścił wzrok na trzymany w ręku obraz. – Ciekaw jestem, co zamierzał z tym zrobić Grimes. Ceny dobrego malarza idą często w górę po jego śmierci. Ale Jacob Whitmore nie był dobrym malarzem.
– Czy jego obrazy przypominają dzieła Chantry’ego?
– Nie. Wcale nie. – Spojrzał na mnie badawczo. – Dlaczego?
– Mówiono mi, że Grimes nie był z tych, co to nie są zdolni do sprzedania komuś fałszywego obrazu Chantry’ego.
– Rozumiem. Ale trudno byłoby mu sprzedać ten obraz jako dzieło Chantry’ego. Nawet jak na Whitmore’a jest bardzo kiepski. Widzi pan przecież – doprowadził pracę zaledwie do połowy. Z góry zemścił się na morzu malując je tak fatalnie – dodał ze świadomie okrutnym poczuciem humoru.
Spojrzałem na zamazane pasma błękitu i zieleni, snujące się po nie ukończonym pejzażu morskim. Pomyślałem, że choćby był to najgorszy nawet obraz, fakt, iż jego twórca umarł w tym samym morzu, dodaje mu głębi i siły wyrazu.
– Więc mieszkał niedaleko Sycamore Point?
– Owszem. Na plaży, na północ od terenów uniwersyteckich.
– Miał jakąś rodzinę?
– Mieszkał z dziewczyną – odparł Planter. – Nawet telefonowała do mnie dzisiaj. Chciała, żebym przyjechał i obejrzał obrazy, które po nim zostały. O ile wiem, wyprzedaje je bardzo tanio. Szczerze mówiąc nie kupiłbym ich za żadną cenę.
Oddał mi obraz i wytłumaczył, jak dojechać na miejsce. Wsiadłem do samochodu, pojechałem na północ i minąwszy uniwersytet, dotarłem do Sycamore Point.
Dziewczyna, którą zostawił Jacob Whitmore, okazała się posępną blondynką w dość zaawansowanym stadium dziewczęcości. Mieszkała w jednym z kilku domków i baraków rozrzuconych po piaszczystym skrawku gruntu na wysokości wdzierającej się w morze odnogi lądu. Uchyliła lekko drzwi i przyglądała mi się przez szparę, jakbym był zwiastunem następnej katastrofy.
– Czego pan chce?
– Interesuję się obrazami.
– Niewiele ich już zostało. Wyprzedaję je. Jake utopił się wczoraj – chyba pan o tym wie? Zostawił mnie w kompletnej nędzy.
Jej posępny głos nabrzmiały był smutkiem i goryczą. Ponure myśli zdawały się przenikać z jej mózgu aż do nasady włosów. Patrzała ponad moją głową w kierunku morza, po którym przetaczały się ledwo widoczne fale, jak odmierzone odcinki wieczności.
– Czy mogę wejść i obejrzeć je?
– Tak. Oczywiście.
Otworzyła drzwi i zamknęła je za mną, zmagając się z wiatrem. W pokoju unosił się zapach morza, wina, marihuany i pleśni. Nieliczne meble były stare i zniszczone. Miałem wrażenie, że domek z trudem przeżył bitwę – wcześniejszy etap tej samej batalii przeciw ubóstwu, która przetoczyła się przez dom Johnsonów na OHve Street.
Kobieta zniknęła na chwilę w sąsiednim pokoju i wróciła ze stosem nie oprawionych obrazów. Położyła je na pogiętym, trzcinowym stole.
– Chcę za nie po dziesięć dolarów od sztuki albo czterdzieści pięć za całą piątkę. Jake brał zwykle więcej – sprzedawał je podczas sobotnich kiermaszy obrazów na plaży w Santa Teresa. Niedawno opylił jeden obraz za dobrą cenę pewnemu antykwariuszowi. Ale nie mogę czekać.
– Czy tym antykwariuszem był Paul Grimes?
– Zgadza się. – Spojrzała na mnie jakby nieco podejrzliwie. – Czy pan też handluje obrazami?
– Nie.
– Ale zna pan Paula Grimesa?
– Trochę.
– Czy to uczciwy człowiek?
– Nie wiem. Dlaczego pani pyta?
– Nie wydaje mi się, żeby był uczciwy. Odegrał istną komedię, udając, jak strasznie podobają mu się obrazy Jake’a. Miał rozreklamować je na wielką skalę i zapewnić nam majątek. Myślałam, że marzenia Jake’a wreszcie się spełnią. Antykwariusze będą pukać do naszych drzwi, ceny skoczą w górę. Ale Grimes kupił dwa liche obrazki i na tym się skończyło. Jeden z nich nie był nawet dziełem Jake’a… malował go kto inny.
– Kto?
– Nie wiem. Jake nie rozmawiał ze mną o interesach. Myślę, że wziął ten obraz w komis od któregoś ze swych przyjaciół na plaży.
– Czy może go pani opisać?
– Przedstawiał jakąś kobietę – może był to portret, może malował ją z wyobraźni. Była piękna – miała włosy w tym samym kolorze co ja. – Dotknęła swej utlenionej fryzury i ruch ten jakby obudził w niej lęk czy podejrzenia. – Dlaczego wszyscy tak się interesują tym obrazem? Czy był cenny?
– Nie mam pojęcia.
– Myślę, że był. Jake nie chciał mi powiedzieć, ile za niego wziął, ale wiem, że żyliśmy za te pieniądze przez ostatnie dwa miesiące. Wczoraj się skończyły. Tak samo jak Jake – dodała bezbarwnym głosem.
Odwróciła się i rozłożyła na stole nie oprawione płótna. Większość wydała mi się nie dokończona; były to małe pejzaże morskie, podobne do leżącego w moim samochodzie obrazu, który pokazałem Arthurowi Planterowi. Ich autor miał najwyraźniej obsesję na punkcie morza i nie mogłem oprzeć się podejrzeniu, że być może jego utonięcie nie było tylko sprawą przypadku.
– Czy przypuszcza pani, że Jake utopił się z własnej woli? – spytałem.
– Nie. Wcale nie. – Pospiesznie zmieniła temat: – Dam panu wszystkie pięć za czterdzieści dolarów. Same płótna są tyle warte. Wie pan o tym, jeśli jest pan malarzem.
– Nie jestem malarzem.
– Zastanawiam się czasem, czy Jake nim był. Malował przez przeszło trzydzieści lat i oto cały jego dorobek – gest jej ręki obejmował lezące na stole obrazy, cały dom i jego dzieje, śmierć Jake’a. – Tylko to i ja.
Uśmiechnęła się, a raczej wykonała częścią twarzy niewyraźny grymas. Oczy, którymi wpatrywała się w mętną i pochmurną przeszłość, pozostały chłodne jak oczy ptaka morskiego.
Zauważyła, że się jej przyglądam, i opanowała się:
– Nie jestem taka zła, jak pan myśli – oświadczyła. – Chce pan wiedzieć, dlaczego sprzedaję to wszystko? Muszę mu kupić trumnę. Nie chcę, żeby pochowano go na koszt okręgu w jednej z tych sosnowych skrzynek. I nie mogę pozwolić na to, żeby leżał dłużej w kostnicy okręgowego szpitala.
– Zgoda, kupię te pięć obrazów.
Wręczyłem jej dwie dwudziesto-dolarówki, zastanawiając się, czy Biemeyerowie oddadzą mi kiedykolwiek tę sumę.
Wzięła je jakby z obrzydzeniem i trzymała w ręku.
– To nie był chwyt reklamowy. Nie musi pan ich kupować tylko dlatego, że wie pan, na co potrzebuję pieniędzy.
– Chcę mieć te obrazy.
– Po co? Może jednak jest pan antykwariuszem?
– Niezupełnie.
– To znaczy, że mam rację. Wiedziałam, że nie jest pan malarzem.
– Skąd pani wiedziała?
– Żyłam z malarzem przez ostatnich dziesięć lat. – Zmieniła pozycję i oparła się o róg stołu. – Nie wygląda pan na malarza i nie mówi jak malarz. Nie ma pan oczu malarza. Nawet nie pachnie pan jak malarz.
– A jak kto?
– Może jak policjant. Kiedy Paul Grimes kupił od Jake’a te dwa obrazy, od razu pomyślałam, że jest tu coś podejrzanego. Czy miałam rację?
– Nie wiem.
– Więc po co kupuje pan te?
– Bo Grimes nabył tamte.
– Myśli pan, że skoro wydał na nie pieniądze, to znaczy, że muszą być coś warte?
– Bardzo chciałbym wiedzieć, dlaczego mu na nich zależało.
– Ja również – stwierdziła. – A dlaczego panu na nich zależy?
– Bo zależało na nich Grimesowi.
– Czy naśladuje go pan we wszystkim?
– Mam nadzieję, że nie we wszystkim.
– Tak, słyszałam, że czasem lubił oszukiwać. – Kiwnęła głową, posyłając mi swój chłodny półuśmiech. – Nie powinnam tego mówić. Nie mam nic przeciwko niemu. Można nawet powiedzieć, że przyjaźnię się z jego córką.
– Z Paolą? To jego córka?
– Tak. Zna ją pan?
– Spotkaliśmy się kiedyś. Skąd pani ją zna?
– Poznałyśmy się na jakimś przyjęciu. Twierdzi, że jej matka była pół-Hiszpanką, a w połowie Indianką. Paola to piękna kobieta, nie uważa pan? Lubię hiszpański typ urody.
Pochyliła ramiona i zaczęła zacierać ręce, jakby grzejąc się w cieple Paoli.
Wróciłem do Santa Teresa i złożyłem wizytę w kostnicy, mieszczącej się w podziemiach szpitala. Zaprzyjaźniony ze mną zastępca koronera, młody człowiek nazwiskiem Henry Purvis, poinformował mnie, że Jacob Whitmore utonął podczas kąpieli. Wysunął wielką szufladę i pokazał mi niebieskie zwłoki z wielką kędzierzawą głową i skurczonym członkiem. Wychodząc z zimnej sali czułem dreszcze.